wtorek, 19 października 2010

Szantaż Kościoła

Rzecznik rządu premiera D. Tuska nazwał wypowiedź biskupów na temat moralnych konsekwencji poparcia dla in vitro szantażem i nieuprawnioną formą wywierania nacisków na parlamentarzystów i członków rządu. Prawdę mówiąc zaskoczył mnie, bo miałem go za znacznie bardziej rozgarniętego.

Po pierwsze kwestia szantażu. Szantaż jest groźbą dokonania pewnych czynów, jeśli osoba szantażowana nie spełni warunków szantażysty. Tymczasem biskupi nie wypowiadają żadnej groźby, a jedynie przypominają jeden z warunków przynależności do wspólnoty. Warto zaznaczyć, że przynależność do Kościoła jest całkowicie dobrowolna. Jeśi ktoś nie chce do Kościoła należeć, to nie należeć nie będzie, choć niewątpliwie wspólnota (a przynajmniej ja) odczuwa to boleśnie. Chciałbym, by do Kościoła należeli wszyscy, by wszyscy poznali Boga tak jak ja, lub lepiej ode mnie, by wszyscy w Nim odnaleźli życie i szczęście. Jestem jednak realistą na tyle, że wiem, iż to moje pragnienie nie bardzo ma szanse się ziścić, że wielu ludzi wybierze własną drogę przez życie. Mam głęboką nadzieję, że także na tych innych ścieżkach Bóg będzie do nich mówił i przyciągnie ich do siebie.
Kościół jest wspólnotą, która - jak każda inna - określa warunki przynależności. Jeśli polityk chce być katolikiem, to musi się liczyć, że obowiązują go pewne standardy. Jeśli tych standardów nie dotrzymuje, zwłaszcza jeśli nie dotrzymuje standardów uznawanych przez Kościól za kluczowe - musi się liczyć z wykluczeniem. Z drugiej strony nie widzę żadnych powodów, by nie domagać się od polityków szermujących swoim katolicyzmem uszanowania zasady wzajemności.

Nie bardzo zatem pojmuję, dlaczego min. Graś nazywa wypowiedzi biskupów neiuprawnionym wywieraniem nacisku na parlamentarzystów. Pomijam już fakt, że jest rzeczą naturalną, powszechną i dobrą, że wyborcy wywierają nacisk na swoich reprezentantów. Ostatecznie owi reprezentanci muszą wiedzieć, jakie poglądy mają reprezentować.

Wypowiedź min. Grasia ma sens tylko w wypadku, jeśli 1) biskupi i Kościół nie ma prawa określać, kto do niego należy, a kto nie (i pod jakimi warunkami); oraz 2) biskupi wraz z otrzymaniem święceń biskupich (a zapewne i księża wraz ze święceniami prezbiteratu) tracą zarówno czynne prawo wyborcze, jak i w ogóle prawo do zabierania głosu na tematy wiary i moralności - tak indywidualnej, jak i społecznej). Z tego co mi wiadomo, Polska gwarantuje wolność wyznania i wypowiedzi, zaś odebranie praw publicznych dokonuje się na mocy prawomocnego wyroku sądowego.

Niewątpliwie, w jakiejś mierze wypowiedź biskupów jest formą wywarcia nacisku, ale jedynie wobec tych polityków, dla których przynależność do Kościoła jest sprawą istotną. Trzeba pamiętać, że wobec powierzonych sobie wiernych (niezależnie od stanowiska, jakie zajmują), biskupi mają obowiązek sprawować posługę pasterską, w razie konieczności napominając ich i karcąc. Pozostałych - niewierzących, lub przynależących do innych wyznań i religii, pastrskie naciski katolickich biskupów nie dotyczą, bo dotyczyć nie mogą. Co najwyżej mogą być zachętą do refleksji sumienia, które to sumienie właściwe jest wszystkim ludziom (i przynajmniej niektórzy z niego korzystają).

Cieszę się jasnym postawieniem sprawy w liście biskupów do parlamentarzystów. Cieszę się jednoznacznością wypowiedzi abpa Hozera. Teraz pokaże się, kto jest katolikiem, a kto sobie tylko katolicyzmem gębę wyciera.