Ostatnie tygodnie na polskiej scenie bioetycznej naznaczone są mocno dyskusją nad legalizacją procedur in vitro i innych działań związanych z zapłodnieniem pozaustrojowym. Z jednej strony przypomina się fakt, że Polska nie ratyfikowała Konwencji bioetycznej i jest jednym z nielicznych krajów (jeśli nie jedynym) w Europie, który zagadnień bioetycznych nie reguluje prawnie w sposób kompleksowy. Z drugiej strony wskazuje się, że zła regulacja może przynieść więcej szkody niż pożytku…
Procedury zapłodnienia pozaustrojowego w Polsce nie są regulowane niemal żadnymi zapisami prawnymi. Niemal, ponieważ istnieją dwa punkty Konstytucji, które mówią o ochronie życia i istnieje orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, który jednoznacznie wypowiedział się, że te zapisy oznaczają ochronę ludzkiego życia od poczęcia. Niestety, to samo polskie prawo, od tej nie znoszącej wyjątków reguły robi wyjątek i dopuszcza sytuacje, w których odmawia prawnej ochrony nienarodzonym dzieciom, które są chore, nieprawidłowo się rozwijają lub poczęte zostały w wyniku przestępstwa ludzi dorosłych. W ten sposób prawo staje się wewnętrznie niespójne i wyłom w zasadzie bezwzględności ochrony życia zostaje uczyniony.
Legalizacja – choćby pod najściślejszymi obwarowaniami – procedur in vitro tylko ten zamęt by pogłębiła, pozwoliłaby bowiem na traktowanie ludzi w ich najwcześniejszej fazie rozwoju w sposób przedmiotowy, jako towar, który – jeśli nie spełnia wymogów jakościowych – będzie poddawany utylizacji. Utylizacja w takiej sytuacji oznacza zabójstwo.
Uciekając przed tą niewygodną prawdą niektórzy lekarze i badacze współcześni odmawiają prawa do człowieczeństwa istotom ludzkim w ich najwcześniejszej fazie rozwoju, stwierdzając, że człowiekiem się ów byt staje dopiero po zagnieżdżeniu się w macicy kobiety. Tertulian powtarzał, że nie może być człowiekiem ten, kto nie był nim od początku.
Nacisk, by zawrzeć kompromis wokół in vitro, jest ogromny. Przypomina się rok 1989 i następne, gdy został zawarty kompromis polityczny pozwalający na uchwalenie ustawy aborcyjnej, ograniczającej skalę legalnej aborcji w Polsce. Zachodzi jednak pomiędzy tymi dwiema sytuacjami subtelna różnica. W tamtym czasie, prawo pozwalało na niemal nieograniczoną aborcję – tylko wiek dziecka mógł je ochronić przed atakiem abortera. Zmiana prawa służyć miała zmianie tej sytuacji. W przypadku in vitro nie ma regulacji, która by pozwalała na przeprowadzanie zabiegu zapłodnienia pozaustrojowego. Innymi słowy, w żadnym zapisie prawnym nie istnieje stwierdzenie, że można to zrobić.
Problem w tym, że legalizacja czegokolwiek rodzi w ludziach przekonanie nie tylko o prawnej, ale także moralnej dopuszczalności danego działania. Widać to doskonale w kwestii aborcji, gdzie zdecydowana większość naszych obywateli uznaje obecne w prawie wyjątki od zasady bezwzględnej ochrony życia za oczywiste i słuszne. Można się zatem spodziewać, że legalizacja in vitro pociągnie za sobą uznanie, że są to procedury moralnie godziwe. A nie są. I właśnie dlatego, że nie są, jest tylko jedna regulacja, która byłaby moralnie do zaakceptowania: całkowity zakaz in vitro i nieterapeutycznych eksperymentów na dzieciach w ich embrionalnej fazie rozwoju. Tu nie ma miejsca na kompromis. Lepiej, by prawo w tej kwestii nie mówiło zatem nic, niż gdyby miało być demoralizujące.
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...