Barack Obama został zaprzysiężony jako 44 prezydent USA. Było hucznie i uroczyście. Ludzie klaskali, cieszyli się, świętowali, przedstawiając prawie czarnoskórego polityka (prawie, bo on w równej mierze czarny, jak i biały) jako zbawcę Ameryki i świata.
Zbawcą Obama nie jest. Cieszy się co prawda ogromnym poparciem, ale przed czterema laty poparcie dla George’a W. Busha było jeszcze większe, a obecnie określany jest jako jeden z dwóch najgorszych prezydentów USA. Przychylność tłumów jest bardzo zwodniczym sprzymierzeńcem. Zresztą, w trakcie przemówienia inauguracyjnego, tego entuzjazmu nie było za wiele, zwłaszcza ilekroć prezydent wspomniał trudy przezwyciężenia kryzysu.
Entuzjazm rynków finansowych jest jeszcze mniejszy. Finansiści i specjaliści od gospodarki czekają na konkretne posunięcia nowego prezydenta. Ostrożność ta podyktowana jest zapewne realizmem – świadomością, że każdy polityk jest zakładnikiem zarówno swojego elektoratu, jak i zastanych układów. Waszyngton zaś jest systemem układów jak żadna inna stolica. Nie spodziewam się zatem po prezydencie Obamie zbyt wielu radykalnych posunięć.
Wiem, że trudno spodziewać się po przemówieniu inauguracyjnym szczegółów, ale kilka rzeczy mnie zastanowiło. Obama mówił o pokoju, jako celu swej polityki, ale jednocześnie groził każdemu, kto podniesie rękę na Amerykę. Mówił o zgodzie, ale też kilkakrotnie wspomniał na jak wielu obszarach ludzie są podzieleni. Mówił trochę mętnie, choć płynnie, sprawiając wrażenie, że mówi, żeby mówić, a nie żeby powiedzieć.
Dlatego w odniesieniu do Polski nie sądzę, byśmy cieszyli się zbyt wielkim zainteresowaniem nowego prezydenta, tym bardziej, że chce on ograniczyć zaangażowanie militarne USA w świecie, a trudnona innej płaszczyźnie zauważyć znaczącą współpracę Ameryki i Polski. Barack Obama zignorował Polskę w czasie swojej przedwyborczej podróży po Europie, a choć podobno obecnie zapowiada przyjazd do Polski, i stosowne zaproszenia od premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego zostały wystosowane, nie sądzę, by przybył tu w najbliższym czasie. W czasach kryzysu motywacji do takiej niekoniecznej wizyty raczej trudno szukać.
Czego się zatem po 44. prezydenturze spodziewam? Obama – jak się wydaje – chce być znacznie bardziej aktywny na polu wewnętrznym. Jest socjalistą, zatem – jeśli wierzyć zapowiedziom przedwyborczym – zechce wprowadzić model państwa opiekuńczego, z rozbudowanym systemem osłon socjalnych. Jak sam powiedział we wtorek: "nie z litości, ale by każdemu dać równe szanse". Po doświadczeniach realnego socjalizmu w Polsce i doświadczeniu niewydolności tego systemu w Europie, trudno mi ów kierunek polityki przyjmować bezkrytycznie.
Jest Obama również liberałem i już zapowiedział, że podpisze Freedom of Conscience Act, dopuszczający aborcję na życzenie w dowolnym momencie ciąży i w dowolnym szpitalu (w tym w szpitalach katolickich). Nie akceptuję aborcji, a zapowiedź liberalizacji i tak już liberalnych regulacji w kwestiach początków ludzkiego życia skłania mnie do postawy pełnej rezerwy wobec nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Jak będzie – trudno dziś orzec. Ale nie wygląda to dobrze, przynajmniej z mojego kapłańskiego punktu widzenia. Życzę Ameryce jak najlepiej...
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...