Nie mam żadnych wątpliwości, że nowoczesne państwo powinno troszczyć się o bezpieczeństwo swoich obywateli, szczególną troską otaczając najsłabszych. Jak się to ma do kwestii In vitro – mówiłem wielokrotnie, więc dziś sobie i Państwu odpuszczę; dziś chciałbym podjąć temat nieco inny. Chodzi mianowicie o troskę o dzieci i stopień ingerencji Państwa w życie prywatne obywateli.
Kiedy moi przyjaciele zaczęli starać się o możliwość adopcji dziecka, ze zdumieniem dowiedzieli się, że nie mają na to większych szans, ponieważ nie spełniają standardów socjalnych. Dla wyjaśnienia: oboje pracują w państwowych instytucjach, bynajmniej nie na szeregowych stanowiskach, zarabiają jednak tyle, że nie ma mowy o uzyskaniu zdolności kredytowej wymaganej do zakupu dużego mieszkania. A mieszkanie duże musi być, jeśli by mieli adoptować dziecko, bo dziecko musi mieć swój osobny pokój. Czyli, jeśliby chcieli mieć dwoje dzieci (wiadomo, że tak lepiej przynajmniej z wychowawczego punktu widzenia, o innych nie wspominając) – muszą im przeznaczyć dwa pokoje. Uświadomiłem sobie, że najlepsze środowisko wychowawcze dla adoptowanego dziecka – rodzina wielodzietna – nie ma zazwyczaj żadnych szans na adopcję, bo z reguły nie ma możliwości, by wydzielić osobny pokój. Pomijam tu kwestię testu na minimalny dochód na głowę – zapewne też nie byłoby możliwe spełnienie stawianych wymogów. Być może to tylko nadgorliwy urzędnik (urzędnicy), ale mam niejasne wrażenie, że sytuacja jest poważniejsza. Po prostu nowoczesne państwo chce wszystko kontrolować, koncesjonując prawo do wychowania. Mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie w cywilizowanym świecie do sytuacji, w której normalne małżeństwo będzie musiało uzyskać zgodę jakiegoś urzędu na posiadanie potomstwa; takie praktyki są obecne na przykład w Chinach, które historię swej cywilizacji datują co prawda ponad 3000 lat wstecz, jednak z drugiej strony władza traktuje obywateli jako niewolników w podobny sposób, jak w Europie czyniono to za czasów Cesarstwa Rzymskiego.
Być może jednak chińskie podejście znajdzie liczniejszych naśladowców w świecie demokratycznym. Oto we wtorkowych serwisach informacyjnych znalazłem wiadomość, iż Wydział Spraw Społecznych (Department of Human Services) w stanie Michigan w USA zakazał pewnej kobiecie opiekowania się dziećmi jej przyjaciół, co rzeczona niewiasta robiła nota bene bez wynagrodzenia. Przyjacielską pomoc uznano za nielicencjonowaną działalność opiekuńczą. W innym miejscu (bodaj w Wielkiej Brytanii, ale teraz już nie pomnę gdzie) urząd decyzją administracyjną uniemożliwił młodym (acz pełnoletnim) ludziom zawarcie małżeństwa, uznając ich za psychicznie do tego niezdolnych; nie przeszkadzało to w niczym, by zachowali wszystkie (no, prawie wszystkie) prawa obywatelskie. U nas z kolei – pamiętamy to wszyscy, bo niedawna to historia – sąd odebrał matce dziecko zaraz po narodzinach i dopiero nacisk opinii społecznej doprowadził do powrotu dziewczynki do domu.
Nadzór nadzorem i kontrole kontrolami, ale – jak to mawia jeden z moich kolegów z czasów liceum – nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Państwo w swojej trosce o obywateli nie musi pilnować wszystkiego i wściubiać nos do prywatnego życia obywateli. Ma interweniować, gdy dzieje się źle, ale nie może zakładać, że każdy jest potencjalnym kryminalistą, którego na wszelki wypadek trzeba zakuć w kajdanki i objąć kuratelą. Ludziom trzeba pozwolić żyć, dorastać, zmagać się, i pomagać dopiero wtedy, gdy naprawdę już sobie nie radzą.
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...
środa, 30 września 2009
niedziela, 27 września 2009
Polański i równość wobec prawa
Nigdy nie lubiłem jego filmów. Nie podobały mi się - nie ten gatunek, nie te klimaty. Dostawał nagrody, które - miałem wrażenie - pochodziły bardziej z klucza, niż z podziwu dla jego sztuki reżyserskiej. Przyznaję jednak - nie byłem w tych ocenach obiektywny. Nie byłem i nie jestem.
Faktem jednak jest, że ściga go kalifornijski wymiar sprawiedliwości za współżycie z 13-letnim dzieckiem. Nie ma znaczenia, czy dziewczynka wyglądała na starszą, bo R. Polański wiedział ile ma lat. Popełnił przestępstwo, złamał prawo, ale - co znacznie gorsze - złamał delikatną strukturę psychiczną tego dziecka. List gończy i aresztowanie nie są żadną formą znęcania się nad nim - to raczej smutna i bolesna konsekwencja wyborów i działań podjętych przez niego przed laty. Polański ponosi odpowiedzialność za to, co zrobił jako dorosły wobec dziecka.
Politycy i artyści domagają się wycofania aktu oskarżenia, dopominają się o prawo łaski - wszystko w imię zasług dla kultury. Co się stało z bezwzględnym dążeniem do sprawiedliwości, które cechuje współczesne życie publiczne? Nie mam żadnych złudzeń, że gdyby na miejscu Polańskiego był ktokolwiek inny, zwłaszcza katolicki duchowny, media i politycy z równie wielką gorliwością dopominaliby się surowych kar i wysokich odszkodowań dla ofiary molestowania seksualnego. Ale - jak to Orwell napisał - "wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są bardziej równe, niż inne".
Nie dopominam się kary dla reż. R. Polańskiego, ale zwracam uwagę na tę faryzejską moralność publiczną, która gładko przebacza celebrytom i pastwi się na "zwykłych śmiertelnikach". Jeśli słowo "sprawiedliwość" ma oznaczać cokolwiek sensownego, trzeba zrewidować albo jej zastosowanie w stosunku do celebrytów, albo w stosunku do reszty ludzi. Bardzo jestem ciekaw, co orędownicy praw dzieci będą mówili w tej sytuacji, zwłaszcza z trybun sejmowych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)