czwartek, 30 października 2008

Dyskryminacja

Kilka dni temu podrzucono mi link o Garym McFarlane’ie, seksuologu i terapeucie chrześcijańskim, którego dyscyplinarnie usunięto z pracy, ponieważ otwarcie przyznał, że jako chrześcijanin nie może udzielać porad seksuologicznych osobom homoseksualnym. Komentując swoje zwolnienie Gary McFarlane powiedział, że odbiera to jako ewidentną formę dyskryminacji, przejaw coraz powszechniejszego nastawienia antychrześcijańskiego. Dodał, że gdyby takie obiekcje wyraził będąc wyznawcą islamu, z całą pewnością by go nie zwolniono.
Cała historia miała miejsce w Wielkiej Brytanii, ale prawdę mówiąc, równie dobrze mogła się zdarzyć gdziekolwiek indziej, chyba nawet w Polsce. Bo w Polsce chrześcijanie też są dyskryminowani; niekoniecznie na poziomie instytucjonalnym – tu czasem są wręcz nadmiernie i niepotrzebnie eksponowani. Kiedy mówię o dyskryminacji, mam na myśli swoiste wykluczenie społeczne ludzi, którzy na co dzień radykalnie żyją Ewangelią. Szyderstwa, obelgi, utrudnienia w znalezieniu lub utrzymaniu pracy niemal codziennie spotykają rodziców (zwłaszcza matki) rodzin wielodzietnych. Lekarzy chrześcijańskich, odmawiających dokonania aborcji czy przepisywania środków antykoncepcyjnych odsądza się – jak to dawniej mawiano – od czci i wiary. Polityków, którzy konsekwentnie kierują się zasadami moralności chrześcijańskiej określa się mianem radykalnych, by nie rzec – oszołomów. O moherowych beretach nie ma co wspominać – kontekst, w jakim termin ukuto mówi sam za siebie.
Oczywiście, środowiska niechrześcijańskie wypierają się działań i postaw dyskryminacyjnych. Mówią o równych szansach, o równości wypowiedzi… Rzecz w tym, że efektem wprowadzania „oświeconego” podejścia do rzeczywistości byłoby zamknięcie chrześcijanom ust. Publicznie wolno byłoby powiedzieć wszystko, byle o Bogu i płynących z wiary w Niego wartościach nie wspominać. Wolno byłoby mieć dowolne przekonania, ale wiara nie mogłaby wpływać na działania w życiu publicznym. Duchowni niemal traciliby prawo do publicznego wypowiadania się z racji pełnionej przez siebie funkcji. Tak byłoby, gdyby spełnione zostały postulaty laickości państwa, państwa, w którym ateizm urósłby do klucza życia publicznego.
Dzisiejsza Europa nie jest daleka od tego stanu rzeczy. Postulat tolerancji dawno zamienił się w dyktat mniejszości, w którym pod pozorem ochrony praw różnego rodzaju mniejszości, ogranicza się możliwości działania ludziom wierzącym. Najbardziej ograniczani są chrześcijanie – najmniej wyznawcy islamu, choć i wobec nich laickie lobby bywa niekiedy agresywne. Promuje się natomiast wszelkiego rodzaju mniejszości, w prowokacyjny sposób eksponując ich przekonania i przeciwstawiając je nauczaniu (nade wszystko nauczaniu moralnemu) wierzących.
Jeśli dla ateistów i – jak sami siebie określają – racjonalistów krzyż nic nie znaczy, to czemu tak domagają się usunięcia go z urzędów i miejsc publicznych. Dla chrześcijan obecność krzyża jest nie mniej ważna, co dla osób niewierzących jego brak. Chrześcijaninem się jest, a nie bywa, dlatego nie można „zawiesić” swojego chrześcijaństwa za drzwiami gabinetu czy biura. A jeśli ktoś się boi, że spowoduje to nieprawidłowości w funkcjonowaniu biur i urzędów, to w moim przekonaniu może się tak zdarzyć tylko wtedy, gdyby prawo regulujące działanie tych instytucji było niemoralne. Wiara chrześcijańska wzywa do prawości sumień, uczciwości i solidności w pracy. Czy zatem nie lepiej byłoby, gdyby te wartości zajmowały naczelne miejsce w życiu?