czwartek, 6 marca 2008

Matka Chrzestna

Dziś rano s. Teresa odeszła do domu Ojca. Spokojnie i z miłością, choć w wielkim cierpieniu. Była rzeczywiście Matką chrzestną. Przez ponad 40 lat mojego życia zawsze była świadkiem miłości Boga. Nie dlatego, że była zakonnicą. Było dokładnie odwrotnie. Była zakonnicą właśnie dlatego, że poznała tę Miłość i za nią poszła. Chrystus był, jest jej szczęściem, jej życiem, jej wszystkim.
Nie wiem, czy to ona "wyprosiła" mi moje powołanie. Niewątpliwie była mi oparciem i przewodnikiem. Uczyła słuchać Pana Boga, widzieć Jego drogi, rozpoznawać Jego metody działania... Była też skarbnicą wiadomości o bliższej i dalszej rodzinie, czego jej zawsze zazdrościłem, bo nie miałem nigdy głowy do imion, dat, koneksji. Wszyscy ją znali, a ona zdawała się znać wszystkich, niektórych zresztą lepiej, niż oni samych siebie.
Dzisiaj, kiedy zmagałem się na lotnisku w Filadelfii, żeby wyjaśnić kwestię biletu powrotnego do Polski sytuacja wydawała się beznadziejna. Wprowadzony w błąd przez pracownika United Airlines, straciłem najpierw poprzednią rezerwację, a potem nie uzyskałem nowej (znaczy uzyskałem, ale za ponad dwukrotną opłatę w stosunku do informacji od agenta UA, i prawie 10-krotnie większą, od tej, którą zapowiedziano mi w Polsce). Dogadać się z liniami lotniczymi ciężko, bo zanim się człowiek połączy z żywym pracownikiem UA, najpierw rozmawia z komputerem. Problem w tym, że system rozpoznawania mowy rozumie Amerykanów, a nie Polaków, nawet jeśli Amerykanie ich rozumieją. Paranoja... Czekanie na połączenie z kimś prawdziwym zajmuje około pół godziny, po czym się okazuje, że nie bardzo wiadomo, co się da zrobić. I w końcu telefon (chwila rozmowy, potem czekanie w nieskończoność), który się rozłącza... Koszmar. Godzina wiszenia przy słuchawce w budce telefonicznej... W końcu zacząłem wprost się modlić, by moja Matka Chrzestna zainterweniowała u Pana Jezusa, bo końca labiryntu nie widać. Znowu mnie rozłączyło... Perspektywa kolejnej godziny, by cokolwiek załatwić mnie niemal załamała. Poszedłem jeszcze raz do "desk" - czyli miejsca odpraw United i nagle okazuje się, że wszystko jest "odkręcone, pierwotna rezerwacja przywrócona, bez żadnych opłat... Muszę powiedzieć, że mnie zamurowało niemal - z wrażenia, ale i z wdzięczności.
Nie będę na pogrzebie. Pogrzeb będzie w sobotę, w Bornem Sulinowie... Ja w sobotę będę prowadził pogrzeb tutaj w Filadelfii. Dziwnymi drogami Pan Bóg prowadzi historię. Ale jest dobry. Jest bardzo dobry, nawet (a może właśnie wtedy) gdy ma inne plany, niż ja, niż my. Wierzę tej Dobroci, ale łzy i tak płyną. Niech więc sobie płyną - przecież to z miłości oczy robią się mokre. W końcu Pan Jezus też płakał nad grobem Łazarza, prawda?

Cuda

Wędrowiec był pełen wątpliwości. Dlatego podróżował. Był wszędzie i im dłużej szukał dowodu na istnienie i działanie Boga, tym bardziej przerażała go wewnętrzna pustka niemożności odnalezienia odpowiedzi. Do samotni dotarł po wielu dniach mozolnego przebijania się przez lasy i bagna wiedziony bardziej chyba zmęczonym uporem niż nadzieją na znalezienie Odpowiedzi. W końcu dotarł. Zatrzymał się na polanie, przy strumieniu, gdzie stary Pustelnik prał mocno dziurawą koszulę.
- Czy wierzysz w cuda? - zapytał Wędrowiec. Słyszał o nim, że uzdrawia, może nawet wskrzesza. Ludzie mówili.
Odpowiedziała mu cisza. Pustelnik znieruchomiał, ale po chwili powrócił do poprzedniej czynności. Wędrowiec powtórzył pytanie.
- To zależy, co rozumiesz, przez "cuda" - odpowiedział w końcu starzec. - Dla jednych, cudem jest, gdy Bóg robi to, czego chce człowiek. Dla mnie, cudem jest sytuacja, gdy człowiek robi to, czego chce od niego Bóg.
Wędrowiec się zamyślił. Przebył długą drogę, by zobaczyć dowód, że Bóg jest i dokonuje rzeczy niezwykłych. Całe życie szukał kogoś, kto pokona jego wątpliwości. I kiedy w końcu wydało się, że znalazł, kilka słów wypowiedzianych przez starego Pustelnika cofnęło go do początku drogi. Do czasu, gdy słyszał głos serca. Gdy znał odpowiedzi. Gdy wiedział.

Twarze kampanii

Kampania wyborcza w USA wchodzi w ostatnią fazę wyłaniania kandydatów. Republikanie wyłonili Johna McCaina, a Demokraci cały czas mają dylemat, kogo wybrać: Baracka Obamę czy Hilary Clinton. Obserwacja przebiegu kampanii jako żywo nasuwa skojarzenia z polską sceną polityczną i skłania do refleksji o przyczynach politycznej popularności. Otóż wygląda na to, że polityk, nawet ten kandydujący do najwyższych urzędów w państwie, wcale nie musi mówić prawdy, nie musi mówić mądrze, sensownie i na temat. Ważne jest jedynie, by to, co mówi, ludziom się po prostu podobało. Innymi słowy, wśród kompetencji najważniejszy jest tzw. PR, czyli umiejętność kształtowania swojego wizerunku.

Konkluzja może równie oczywista, co w konsekwencjach groźna. Oznacza bowiem, jeśli tak jest rzeczywiście, że programy polityczne, opinie i zapowiedzi takich czy innych reform nie mają w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Cały show kampanii wyborczej obliczony jest na zdobycie władzy dla niej samej, zaś realizacja mandatu podlega już zupełnie innym prawidłom: wybrany polityk będzie robił, na co mu pozwoli otoczenie albo granice prawa, ale raczej nie ma żadnych szans na realizację obietnic przedstawianych w czasie przedwyborczym kampanii.

Niedawno p. Joanna Senyszyn, której serdecznie zresztą nie cierpię, stwierdziła, że ludzie kochają Donalda Tuska tylko za to, że nie jest Jarosławem Kaczyńskim. Ma niestety rację. Ludziom bardziej się podoba ktoś spokojny, niż oskarżający innych. Wolą kogoś, kto brzmi merytorycznie, od kogoś, kto cały czas brzmi jak ideolog. Proszę jednak zwrócić uwagę, że jeśli zacznie się analizować merytoryczne znaczenie wypowiedzi obu polityków (zresztą innych liderów polskiej sceny politycznej również), zwłaszcza z okresu kampanii wyborczej, niezbyt się one od siebie różniły. Także programy rywalizujących w USA o nominację Partii Demokratycznej Senatorów Clinton i Obamy nie różnią się praktycznie niczym, choć zwolennicy obojga kandydatów są dosyć radykalnie podzieleni. Zresztą programy Demokratów i Republikanów również nie są bardzo od siebie odległe, tak jak programy partii politycznych w Polsce.

Ten brak różnic nie powinien zbytnio dziwić. Ostatecznie, zasady gospodarowania są wspólne dla wszystkich i możliwości zmian są mocno ograniczone. Nie znaczy to jednak, że nieważne jest, kto zostanie wybrany. W moim przekonaniu ma znaczenie, czy nominację dostanie p. Hilary Clinton, czy p. Barack Obama, bo w przekonaniu wielu Republikański kandydat może wygrać tylko z żoną byłego prezydenta. Swoją drogą, niezwykle błyskotliwego senatora Obamy się boję, choć w USA jestem tylko gościem. Boję się (zresztą nie ja jeden), bo w gruncie rzeczy nikt nie wie, jakim prezydentem byłby Obama, gdyby wygrał. Nikt nie wie, czego się spodziewać, poza tym, że Barack Obama to kandydat, który jest giętki w słowach, choć się ze słowami nie liczy. I z ludzkim życiem nie liczy się również – jest jednym z najbardziej pro-aborcyjnie nastawionych kandydatów do fotela prezydenckiego w USA w ostatnich latach.

Mówią o polityce, że brudna i o mętnej wodzie, że jest ulubionym łowiskiem diabła. I mają rację. Zarówno amerykańska jak i polska scena polityczna są tego mocnym przykładem, niestety. Im człowiek starszy, tym mniej entuzjazmu podczas wyborów i coraz częściej zdarza się, że głosuje się nie za kimś, a przeciwko komuś, modląc się po cichu, by zło było rzeczywiście mniejsze. Nie zazdroszczę Amerykanom tej kampanii wyborczej. I nam nie zazdroszczę wyborów, już od kilku kampanii wstecz. Bo wygląda na to, że polityka nie ma sensu, tylko twarz. Tylko jak zmienić politykę, by oprócz twarzy miała jeszcze sens?