sobota, 15 marca 2008

Sonda

Pod wypowiedzią p. Marii Kaczyńskiej (Pierwszej Damy RP) o tym, że popiera ona zabiegi in vitro jest sonda. Oddałem głos, a tu niespodzianka:

Czy zapłodnienie in vitro to:
Twój głos: grzech
Ogółem oddano głosów: 36
grzech 0 0%
ratunek dla tych, którzy mają trudności z zajściem w ciążę 35 97%
nie wiem, mam mieszane uczucia 1 3%
nie interesuje mnie to 0 0%

Nie wiem, jak wyniki tej sondy będą się uaktualniać na stronie Onet, więc dla jasności powtarzam: oddałem głos, że in vitro jest działaniem grzesznym, głos zaliczono, ale nie podliczono.

Potem zajrzałem tam jeszcze raz. Było inaczej: "grzech" miał wskaźnik ok 6%. Ale już w wyniki tej sondy uwierzyć jest ciężko. I chyba jakiejkolwiek innej na tym portalu.

Wychodzi na to, że może powszechna podejrzliwość Kaczyńskiego może mieć jakieś uzasadnienie. Skoro wyniki tej sondy są manipulowane, to manipulowane mogą być i inne. Wszystko może być manipulowane. Może być, więc pewnie jest.

Może zatem ustanowić Centralne Biuro Nadzoru nad Badaniami Opinii Publicznej?

Traktat Lizboński

Z amerykańskiej perspektywy patrzę na kolejną awanturę w polskiej polityce i z coraz większym smutkiem konstatuję, że Kaczyński nie dorósł do polityki rozumianej jako wspólna troska o dobro wspólne. Dla niego rację ma tylko on (i jego brat). Wszyscy inni racji nie mają, albo... mogą jej nie mieć, wobec tego są z góry podejrzani. Wszystkim trzeba patrzeć na ręce, wszystkich trzeba podejrzewać, śledzić i podsłuchiwać. Kiedy on składał dymisję rządu, był to przejaw odwagi i troski. Kiedy rzecz ma (może) dotyczyć Tuska - mówi o klęsce.
Może ja czegoś nie doczytałem (będę wdzięczny za komentarze i wyjaśnienia), ale to PiS wynegocjował Traktat Lizboński. Wtedy było to zwycięstwo. Teraz ma głosować przeciwko jego ratyfikacji... Nie rozumiem, dlaczego upoważnienie Prezydenta do ratyfikacji tego dokumentu ma być w randze ustawy. Nie rozumiem, czemu rzeczona ustawa ma powtarzać "zabezpieczenia", które (podobno) zostały wynegocjowane, a więc są w Traktacie już zawarte.
Z mojego punktu widzenia awantura jest o to, że p. Jarosław Kaczyński jest obrażony na świat, że nie on jest premierem. Prawdę mówiąc, sytuacja jest żenująca, by nie powiedzieć, że żałosna. Kaczyński nie jest głupi, mógłby wiele dobrego dla Polski zrobić. PiS by mógł wiele pożytecznych rzeczy dla Polski zrobić. Wspólne zastanawianie się, wspólna troska o nasz kraj - choć brzmi to patetycznie, jest prawdziwe - mogłaby być początkiem prawdziwego rozkwitu Polski. Ale wygląda na to, że rozkwitu nie będzie.
Przypominają mi się dwa teksty, zupełnie różnego autoramentu. Pierwszy pochodzi z Biblii, z początku pierwszego Listu do Koryntian. Św. Paweł pisze: "upominam was, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni, i by nie było wśród was rozłamów; byście byli jednego ducha i jednej myśli. Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi, przez ludzi Chloe, że zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa. Czyż Chrystus jest podzielony? Czyż Paweł został za was ukrzyżowany? Czyż w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?" (1Kor 1,10-13). Apostoł postrzegał podziały jako ciężki grzech przeciw jedności Kościoła. Nie chodziło mu o zapewnienie jedności opartej na jakimś uniformizmie, ale by nie było podziałów opartych na idiotycznych zupełnie powodach wynikających z tego, kto był przez kogo ochrzczony lub od kogo przyjął Dobrą Nowinę. Dla Pawła liczył się tylko Chrystus.
Drugi tekst, który przywodzą mi na myśl dąsy Kaczyńskiego (niestety, pozostali uczestnicy politycznego cyrku dają się zbyt łatwo prowokować) to wiersz Jana Brzechwy. Umieszczam go poniżej, z jednym tylko słowem komentarza. Jest mi naprawdę wszystko jedno, kto będzie przy sterze władzy (jak się będzie nazywał, z jakiej będzie partii, jakiego pochodzenia, koloru skóry, płci), byle tylko prawdziwie troszczył się o Polskę (o wszystkich, także o najsłabszych). Bo kto do troski o dobro wspólne nie dorósł, nie powinien się polityki dotykać.


NA STRAGANIE

Na straganie w dzień targowy
Takie słyszy się rozmowy:

"Może pan się o mnie oprze,
Pan tak więdnie, panie koprze."
"Cóż się dziwić, mój szczypiorku,
Leżę tutaj już od wtorku!"

Rzecze na to kalarepka:
"Spójrz na rzepę - ta jest krzepka!"
Groch po brzuszku rzepę klepie:
"Jak tam, rzepo? Coraz lepiej?"

"Dzięki, dzięki, panie grochu,
Jakoś żyje się po trochu.
Lecz pietruszka - z tą jest gorzej:
Blada, chuda, spać nie może."

"A to feler" -
Westchnął seler.

Burak stroni od cebuli,
A cebula doń się czuli:
"Mój Buraku, mój czerwony,
Czybyś nie chciał takiej żony?"

Burak tylko nos zatyka:
"Niech no pani prędzej zmyka,
Ja chcę żonę mieć buraczą,
Bo przy pani wszyscy płaczą."

"A to feler" -
Westchnął seler.

Naraz słychać głos fasoli:
"Gdzie się pani tu gramoli?!"

"Nie bądź dla mnie taka wielka" -
Odpowiada jej brukselka.

"Widzieliście, jaka krewka!" -
Zaperzyła się marchewka.

"Niech rozsądzi nas kapusta!"
"Co, kapusta?! Głowa pusta?!"

A kapusta rzecze smutnie:
"Moi drodzy, po co kłótnie,
Po co wasze swary głupie,
Wnet i tak zginiemy w zupie!"

"A to feler" -
Westchnął seler.

czwartek, 13 marca 2008

Kończy się miesiąc

Powoli dobiega końca miesiąc w Filadelfii. Myślę owocny, niewątpliwie ciekawy, choć perspektywy na następne miesiące (po powrocie z Polski) nieco przerażają. Przerażają rozmiary pracy do wykonania, choć z drugiej strony, wygląda na to, że zgodnie z przewidywaniami wszystko co do pracy potrzebne jest na miejscu. Przydałby się tylko samochód do łatwiejszej komunikacji... Tramwaje i autobusy (nie licząc trasy do Centrum Bioetycznego) to poruszanie się po omacku. W Lublinie na każdym przystanku jest rozkład jazdy, z godzinami odjazdów (i zazwyczaj przestrzegany przez kierowców). Tutaj jest tylko mały znak z numerem linii na latarni, żadnej informacji... Zaczynam cenić to, co mamy w domu. Nasze polskie przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej są po prostu świetne. No cóż, tu jest inny świat. Tu niemal każdy ma samochód. Z publicznej komunikacji korzystają ci, którzy nie mają własnych czterech kółek (zazwyczaj biedota Afro-Amerykanów i imigranci, z Afryki), lub nie mają miejsca parkingowego w centrum miasta, gdzie uczą się lub pracują - ci są zdecydowanie lepiej ubrani...

Kościół też funkcjonuje inaczej. Proboszcz ma do dyspozycji cały zastęp ludzi zatrudnionych w parafii (przez parafię), od zakrystianina i osób sprzątających Kościół i plebanię, po sekretarkę, księgową i współpracowników aktywności pastoralnej. Trudno się temu dziwić. Z jednej strony odczuwalny jest wyraźny niedostatek liczby księży, z drugiej, Kościół i jego instytucje podlegają ogromnej ilości wymagań prawnych, których spełnienie jest po prostu poza możliwościami jednego człowieka (i to nie tylko ze względu na ograniczenia czasowo-przestrzenne, ale również prawno-kompetencyjne). Wydawać by się mogło, że księża mają dzięki temu łatwiej... Niby tak, ale myliłby się ten, kto by uważał, że mają więcej czasu dla siebie. Są niezwykle zaangażowani w duszpasterstwo, choć bardziej ukierunkowane na kontakt indywidualny z parafianami (skądinąd rozproszonymi znacznie bardziej niż w polskich miastach), niż na samą "administrację sakramentów". Takie są przynajmniej moje obserwacje po miesięcznym pobycie w parafii Św. Franciszka Salezego w Filadelfii

środa, 12 marca 2008

Dwa echa dwóch pogrzebów

W sobotę prowadziłem w Filadelfii pogrzeb. Czterdziestokilkuletni mężczyzna, Afro-Amerykanin... Na pogrzebie wielu ludzi, praktycznie sami czarni. Białych jest czworo: jakieś małżeństwo, organistka i ja. Większość uczestniczących to niekatolicy, jeden z nich - dopóki mu nie zwróciłem uwagi - siedział w kapeluszu na głowie.
Dziwny pogrzeb i jakoś trudny, bo nie mogłem nie myśleć o innym pogrzebie, który kilka godzin wcześniej miał miejsce w Bornem Sulinowie w Polsce. Wykręcić się z prowadzenia uzgodnionego w środę pogrzebu nie mogłem, bo na parafii byłem sam: proboszcz wyjechał a ks. Crystal (miły człowiek, z Indii) był na swoim cotygodniowym kapelańskim dyżurze w szpitalu. No i nie uniknąłem problemów - wspomniałem o tym drugim pogrzebie raz czy drugi i matka zmarłego dziś zadzwoniła z pretensjami, że zlekceważyłem jej syna. Zadzwoniłem do niej, wyjaśniłem, przeprosiłem. Przeprosiny przyjęte, sprawa niby zamknięta, ale jakoś siedzi we mnie...
Zapewne nie powinienem był wspominać swojej Matki chrzestnej, ale jakoś tak wyszło. Starałem się mówić o Chrystusie, o jego miłości, o przebaczeniu. Chciałem z miłością Chrystusa być blisko tych ludzi. Wyszło jak wyszło. Teraz można tylko gdybać, co można było zrobić inaczej. Powtarzam sobie, że zrobiłem wszystko tak, jak umiałem wtedy najlepiej, ale nie bardzo pomaga.
Dziwnymi drogami Bóg prowadzi człowieka. Nie rozumiem tej historii z pogrzebem. Nie wiem, co Bóg chce mi przez nią powiedzieć. Ale pewnie któregoś dnia mi powie.

wtorek, 11 marca 2008

Great Falls


Great Falls - Wielkie wodospady... Od razu myśli biegną do Niagary (może się uda i tam pojechać), ale Graet Falls to przełom rzeki Potomac na granicy stanu Maryland i Virginia. Obok biegnie nieużywany (a szkoda) i zdewastowany kanał, z całym systemem śluz (przynajmniej 19, a chyba nawet więcej).

Piękny zabytek myśli inżynieryjnej, podziwiany, a zupełnie niewykorzystywany. Szkoda. Tak jak u nas Kanał Augustowski czy kanały na Mazurach są wielkimi atrakcjami turystycznymi, tak i ten by mógł być.

W tym miejscu na kanale było jakieś rozlewisko, a po drugiej stronie drzewo. Niezwykle wyglądało... Białe jak śnieg, pośród szarości otoczenia. Podejść bliżej się nie dało, by zobaczyć, co to za gatunek. Ale efekt jest niezwykły.

poniedziałek, 10 marca 2008

Nie zamiatać brudów pod dywan

Raz po raz serwisy informacyjne w kraju i na świecie podają wiadomości o skandalach obyczajowych wśród ludzi Kościoła. Szczególnie gorliwie zdają się być tropione historie związane z członkami Kościoła katolickiego. Nie ma się czemu dziwić. Jednoznaczne nauczanie moralne w dziedzinie obyczajowości seksualnej sprawia, że każde takie wydarzenie dla wielu staje się sposobem na podważenie wiarygodności Kościoła jako takiego, a dla innych, jako usprawiedliwienie własnych słabości czy wręcz demoralizacji. Niewątpliwie katolicy są bacznie obserwowani, a księża i zakonnicy – są obserwowani szczególnie. W gruncie rzeczy, to chyba nawet dobrze – dodatkowa (choć przecież nie najważniejsza) motywacja, by żyć na właściwym poziomie, na pewno nie zaszkodzi.

Oskarżenie osoby duchownej o molestowanie seksualne to poważna sprawa, bardzo poważna. Św. Paweł mówi, by nie przyjmować oskarżenia przeciw prezbiterowi, chyba że na podstawie zeznania dwóch lub trzech świadków (por. 1Tm 5,19). Kodeks Prawa Kanonicznego surowo każe oszczerstwo wymierzone przeciw osobie duchownej (Kan. 1390, § 2-3). Ale niestety, nie każde oskarżenie jest fałszywe. Nie każde jest bezpodstawne. A sprawa jest zbyt poważna, by chować ją pod dywan (por. Kan. 1395).

Kilka dni temu byłem uczestnikiem specjalnych warsztatów, które są obecnie obowiązkowe dla wszystkich (od księży i zakonników, po wolontariuszy pracujących w instytucjach kościelnych). Program ukierunkowany jest na uświadomienie uczestnikom problemu molestowania seksualnego dzieci i młodzieży ze strony dorosłych. O zaistniałych problemach mówi się otwarcie, bez przejaskrawień ale i bez owijania zła w bawełnę. I choć w gruncie rzeczy, nowych wiadomości podano niewiele, uczestnictwo w tym spotkaniu uświadomiło mi, jak poważna zmiana dokonała się w świadomości katolików w USA.

Historie z przeszłości boleśnie ich nauczyły, że polityka zamiatania problemów pod dywan w imię „nieszkodzenia Kościołowi” prędzej czy później obraca się przeciwko Kościołowi, przynosząc szkody bez porównania większe, niż grzech konkretnego człowieka. To właśnie ukrywanie grzechów podważa wiarygodność Kościoła i głoszonego przekazu ewangelicznego. Dlatego obecnie w Stanach każde doniesienie o podejrzeniu przestępstwa z gatunku molestowania seksualnego – niezależnie od postępowania kanonicznego – natychmiast trafia do prokuratury. Przynależność do stanu duchownego nie daje w tym względzie (ani w jakiejkolwiek innej sprawie) żadnego immunitetu – przeciwnie, stawia jeszcze wyższe wymagania.

Gwoli uczciwości trzeba dodać, że tych doniesień nie ma zbyt wiele, bo i przestępstw nie jest zbyt wiele. Statystyki pokazują, że księża są dokładnie takimi samymi grzesznikami jak inni mężczyźni. Odsetek tych, którzy naruszają normy moralne, jest praktycznie taki sam, lub nawet niższy, jak w innych grupach społecznych. Jeśli zatem doniesienia o ich niewłaściwym zachowaniu trafiają do mediów, to ze względu na szczególną rolę, jaką Kościół spełnia w świecie.

Nawrócenie, do którego jesteśmy wzywani w czasie Wielkiego Postu szczególnie natarczywie, zaczyna się od uznania własnej winy przez grzesznika, od oświetlenia tego, co mroczne światłem Ewangelii. Chrystus mówi, że to, co oświetlone samo staje się światłem, jednak nie dlatego, że grzech nagle przestał być grzechem, ale dlatego, że grzesznik uznając uczynione przez siebie zło i przyjmując na siebie jego konsekwencje, otwiera się na przebaczającą łaskę Boga. Oczywiście, grzech i jego przebaczenie dokonuje się na płaszczyźnie życie duchowego, ale należy pamiętać, że wiele grzechów narusza także fundamentalne dobra innych osób i cały porządek społeczny. Innymi słowy, poza sferą duchową, rana zostaje zadana również konkretnym ludziom i konkretnej społeczności. I społeczność może i powinna reagować, by chronić tych, którzy są najbardziej bezbronni i najbardziej od innych zależni. Nie chodzi o to, by przestępcę zniszczyć, sponiewierać i upokorzyć, ale raczej by – chroniąc z jednej strony ofiary zła – z drugiej samemu przestępcy pomóc wejść na drogę nawrócenia. Tego jednak przez udawanie, że nic się nie stało, nie osiągniemy. Dlatego mam nadzieję, że będziemy umieli - my chrześcijanie, my księża, my ludzie Kościoła – nazywać grzechy (także własne) po imieniu, że będziemy umieli podejmować trud nawrócenia, że stać nas będzie na przyjęcie na siebie konsekwencji własnych grzechów, popełnionych zarówno czynem jak i zaniedbaniem.

niedziela, 9 marca 2008

Historia z biletem

Śpieszę z wyjaśnieniem historii z biletem, bo podobno niejasna. No więc było to tak:
Chciałem przesunąć datę powrotu do Polski. Zadzwoniłem do United Airlines, i się zaczęło. United "dla wygody klientów" (czytaj: obniżenia kosztów) zlikwidowało wszystkie punkty obsługi klienta poza lotniskami i z ludźmi porozumiewa się przez internet i telefon. Strona internetowa do zmiany terminu rezerwacji się nie nadaje, więc zabrałem się przez telefon. I tu schody: United stosuje system rozpoznawania mowy, który świetnie sobie radzi z Amerykanami, ale Polaka rozpoznać nie jest w stanie, nawet jeśli Amerykanie nie mają z nim (to znaczy ze mną) takich trudności.
Po kilkunastu minutach wykłócania się z komputerem, udało mi się nakłonić go do przełączenia mnie do człowieka. Odebrała jakaś pani (po kilku dłuższych minutach czekania przy muzyce i reklamie), której błyskawicznie zajarzyła o co mi chodzi. Podała numery lotów, międzylądowanie we Frankfurcie, połączenie kiepskie, ale będę w kraju wcześniej, jak chciałem. Powiedziała, że żądana przeze mnie zmiana będzie mnie kosztować 270 USD. Płatne gotówką w punkcie obsługi klienta (czyli na lotnisku, bo gdzie indziej polikwidowali) w ciągu 24 godzin. Kartą się nie da, bo karta jest z Polski... Acha, i cofnąć zmiany też się nie da. Z bólem serca się zgodziłem.
Następnego dnia rano dowiedziałem się o śmierci s. Teresy, więc czułem się kiepściunio. Ale mus to mus - wybrałem się na lotnisko. Bogu dziękować, s. Alice (lat blisko 80, ale żwawa staruszka) zawiozła mnie samochodem, więc podróż zajęła tylko koło 30 min.
Na lotnisku czekała mnie niemiła niespodzianka. Komputer podał, że rezerwacja istotnie została zmieniona, tylko że na przez Monachium i kosztować będzie 499 USD. To było za dużo. Za tyle mogłem kupić nowy bilet, z Filadelfii wprost do Warszawy. Miłą pani wyjaśniła mi, że mój bilet nie pozwalał na zmianę trasy, więc muszę zapłacić (bo starej rezerwacji już nie ma). Na mój jęk i stwierdzenie, że zostałem wprowadzony w błąd stwierdziła, że muszę... zadzwonić do United i wyjaśniać sprawę przez telefon. Koszmar z dnia poprzedniego powrócił.
Rzeczywistość okazałą się znacznie gorsza, bo jakość aparatu w budce telefonicznej była poniżej krytyki. Komputer nie był w stanie niczego zrozumieć. Przebicie się do żywego człowieka zajęło mi blisko pół godziny. Miły pan (oni zawsze są mili) wysłuchał co mam do powiedzenia, powiedział, że musi to sprawdzić i dał mi posłuchać muzyki przez kwadrans. Po kwadransie powiedział, że nic się nie da zrobić, wysłuchał mojego wyjaśnienia raz jeszcze (ze szczególnym uwzględnieniem, że zostałęm wprowadzony w błąd) i włączył muzykę ponownie. Po 20 minutach połączenie zostało przerwane. Dlaczego - nei wiem. Zadzwoniłem ponownie. Kolejna męka z systemem rozpoznawania mowy, czekanie na połączenie z konsultantem. Wtedy zacząłem się modlić, by mnie wsparła moja Matka Chrzestna, bo ona ma teraz specjalne układy w niebie. Po 20 minutach usłyszałem, że gość mnie nie słyszy i ...się rozłączył.
Byłem załamany. Poszedłem jeszcze raz do okienka United i dowiedziałem się, że została przywrócona pierwotna rezerwacja. Ot tak, po prostu. Wszystko jest ok. I nic nie trzeba płacić. A czekającej na mnie (ponad 1,5 godziny) siostrze Alice policjant kazał tylko ciut przesunąć samochód, ale nie przepłoszył jej z miejsca, gdzie wolno zatrzymywać się na 3 minuty.
Taka to historia o bilecie i opiece mojej Matki Chrzestnej. Nie mówię, że mnie serce nie boli, ale wiem, że teraz opiekuje się mną jeszcze bardziej, niż przez ostatnie 40 lat.