piątek, 16 maja 2008

Matura i takie tam banialuki z matmy i fizyki

Wygląda na to, że egzamin maturalny oblali twórcy pytań (i odpowiedzi). Bo jaki jest sens robienia egzaminów, w których pytania i odpowiedzi są prawidłowe dla uczniów szkoły średniej, ale są błędne dla studentów szkół wyższych. Wydawało mi się zawsze, że matematyka i fizyka to nauki ścisłe, ale już mnie wyprowadzono z błędów. Komisje egzaminacyjne mają uznać - wedle zapowiedzi p. prof. Legutko różne odpowiedzi, zaś wzorce podane zostały... "przykładowo". Genialne. Proponuję tę samą metodykę stosować w ciągu całego procesu edukacyjnego - nikt nie obleje ani jednej klasówki. Jednocześnie mogę zapewnić moich kochanych studentów, że ja tak nie uczę i tak nie egzaminuję, i stawiam konkretne pytania, na które oczekuje jednoznacznych odpowiedzi. Jeśli więc zestresowali się, że nowe podejście edukacyjno-egzaminacyjne uniemożliwi im przygotowanie się do sesji, uspokajam, że zmian (przynajmniej w kierunku prezentowanym przez Państwową Komisję Egzaminacyjną) nie będzie.

Autonomia moralna

Nie ma sensu mówić o autonomii moralnej, jeśli odrzuci się Boga. Autonomia oznacza niezależność (ograniczoną lub pełną), ale zawsze w odniesieniu do Suwerena, czyli Boga. Odrzucenie Boga czyni termin "autonomia" bezsensownym. Nie można być autonomicznym wobec nieistniejącego bytu.

W gruncie rzeczy nie ma sensu mówić wówczas o wielu sprawach - w tym i o godności osoby ludzkiej. Św. Paweł napisał w 1Kor 15,32: "Skoro zmarli nie zmartwychwstają, to jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy". Co się nabawimy tu i teraz, to nasze, bo jutra nie będzie i nie ma sensu oczekiwać poranka. Zresztą ta zabawa też nie ma sensu w tym układzie, choć jest to przyjemny bezsens.

Obawiam się, że zwolenników nieistnienia Boga trzeba nam pozostawić w spokoju ich bezsensu, nie dlatego, że nie warto z nimi rozmawiać, ale dlatego, że swoim uporem zamknęli się na możliwość dialogu. Człowiek może się uniezdolnić do szukania i rozpoznania prawdy, siłą rzeczy może się uniezdolnić do szczęścia. Biedni ludzie....

Kalifornijska Sodoma i Gomora

Tytuł tego posta nie jest przypadkowy. Jednym z głównych grzechów Sodomy i Gomory był homoseksualizm urosły do skali standardu (por. Rdz. 19). Zresztą Biblia do praktyk homoseksualnych odnosi się zdecydowanie i jednoznacznie negatywnie (por. np. Kpł 18, 22; 1Kor 6,9), nazywając je grzechem i obrzydliwością.
Małżeństwem związki homoseksualne nie były i nie będą. Oczywiście, jak ktoś się uprze, to może je tak nazywać, ale logiki w tym równie wiele, co w nazywaniu słonia żyrafą.
Tak to już ono jest, że każdy z ludzkich organów ma swoją funkcję i żaden z nich nie jest po to, by sprawiać przyjemność - przynajmniej nie jako cel główny. Zadaniem układu pokarmowego jest absorpcja pożywienia, chociaż jedzenie może być czynnością ogromnie przyjemną. Zadaniem oczu jest obserwacja otoczenia dla zapewnienia bezpieczeństwa i swobody poruszania się, a nie - jako cel główny - podziwianie piękna krajobrazu. Przyjemność nie jest głównym cele życia, choć niewątpliwie są ludzie, którzy żyją tak, jakby była. Błądzą, ale ich błąd nie może być uznany za normę.
Nie mogę im zabronić błądzenia, nie mogę ich karać za błądzenie, ale nikt nie może mi zabronić mówić, że taki sposób życia jest chory.

Żebyśmy się tu dobrze rozumieli - grzechem (mówimy tu o problemie homoseksualizmu) są czyny homoseksualne, a nie skłonność sama w sobie. Są one grzeszne ponieważ są sprzeczne z naturą, wewnętrzną celowością istnienia i budowy narządów płciowych, które funkcjonują normalnie w układzie heteroseksualnym i wyłącznie heteroseksualnym. Zresztą, każde współżycie (także homoseksualne) jest grzeszne, jeśli jest poza małżeństwem (przed-małżeństwem, obok niego, po nim...), to znaczy poza unią mężczyzny i kobiety założoną i pielęgnowaną ku zrodzeniu i wychowaniu potomstwa.
Cokolwiek dziś mówią "światli myśliciele" małżeństwo jest ukierunkowane na prokreację. Właśnie dlatego wykluczenie posiadania potomstwa czyni je nieważnym od samego początku. Nie ma racji Artur Sporniak pisząc w swoim blogu co następuje:
"intuicja podpowiada nam, że stosunek seksualny zawdzięcza swój sens jednoczący w dużej mierze właśnie temu, iż jego głównym celem nie jest prokreacja. Tym różni się m.in. seksualność ludzi od kopulacji zwierząt".
Wielokrotnie publicysta "Tygodnika" pisze, że nie rozumie papieża. W tym właśnie rzecz, że nie rozumie ani Humanae vitae, ani nauczania Jana Pawła II zawartego w katechezach środowych (wydanych książkowo pod tytułem "Mężczyzną i niewiastą stworzył ich"), ani wypowiedzi Benedykta XVI. Nie rozumie też ludzkiej natury i wewnętrznej struktury moralnej czynu ludzkiego (choć muszę mu oddać sprawiedliwość, że rozumie zasadę działania o podwójnym skutku, jednakże ze względu na niekompetencję na gruncie antropologii przytoczony przykład współżycia z wysterylizowaną kobietą nie do końca jest trafny).
Otóż wewnętrzną celowością współżycia małżeńskiego jest prokreacja, choć - ze względu na cykliczność płodności kobiety - nie każdy akt współżycia zaowocować może poczęciem. Rzecz jednak w tym, że apodyktyczna eliminacja wymiaru prokreacyjnego ze współżycia, czy to z wykorzystaniem metod sztucznych czy naturalnych, czyni je niegodziwym. Problem z antykoncepcją jest zatem natury antropologicznej, a nie technologicznej tylko.
Ma pretensje p. Sporniak, że normy moralne są apodyktyczne i rygorystyczne. Są. Wbrew pomysłom współczesnych filozofów, etyka (jeśli zachowamy dotychczasowe znaczenie tego terminu) jest nauką twardą: jej orzeczenia są radykalne i jednoznaczne. Fundamentem dla etyki jest bowiem prawda, która jest postrzegana w układzie ZERO-JEDYNKOWYM (lub czarno-białym, jeśli ktoś woli), a nie jako nieskończona płynna skala szarości wszelkich odcieni.

Normy moralne stawiają człowieka cnotliwego przed niełątwym zadaniem ustawicznego sprzeciwu wobec laksystycznych (dziś byśmy powiedzieli - liberalnych) pomysłów na życie. Prawda domaga się, by człowiek wymagał od siebie, nawet jeśli nikt inny od niego nie wymaga wysokich standardów moralnych.
Czy musi człowiek podążyć za tym głosem? I tak i nie. Musi, jeśli chce zachować własną tożsamość, jeśli chce żyć na miarę własnej godności, własnego człowieczeństwa. Jednocześnie jednak jest wolny i może się głosowi prawdy sprzeciwić, może tę prawdę odrzucić. I odejść, w ciemność...

czwartek, 15 maja 2008

Tanie państwo

Tanie państwo. Jeśli mnie pamięć nie myli, opozycja zawsze wytykała rządzącym rozrzutność i obiecywała znaczące oszczędności natychmiast po objęciu władzy. Oczywiście, były również inne obietnice. Wyborcy za każdym razem przyjmowali zapewnienia bez zmrużenia oka, za każdym razem dziwiąc się później, że nowo wybrani liderzy nie dotrzymują danego słowa. Pomijam fakt, że słowność polityków jest iście przysłowiowa. Prawdziwy problem leży w tym, że od samego początku wiadomo, że większość wyborczych sloganów jest po prostu nie do zrealizowania.
Każdy z nas wie, że pracując nawet na dobrej posadzie dysponujemy ograniczonym budżetem. Musimy się z nim zmieścić. Możemy oczywiście zaciągać pożyczki, żeby spłacić wcześniejsze zobowiązania – w istocie tak właśnie postępują niemal wszystkie rządy niemal wszystkich krajów – ale tego typu polityka tylko odwleka nieunikniony moment, w którym się okaże, że dalsze życie na kredyt nie jest już możliwe. Wtedy zaczyna się zaciskanie pasa i szukanie winnych. Ale winni jesteśmy wszyscy, bo wszyscy korzystamy z tej polityki.
Z drugiej strony, mamy wszyscy również świadomość, że każda z rzeczy i z usług – to wszystko kosztuje. Cięcie kosztów oznacza rezygnację z niektórych rzeczy, do posiadania których przyzwyczailiśmy się. Cięcie kosztów oznacza niedogodności, niekiedy poważne. A tego nie lubimy… W takich sytuacjach, gdy sami musimy zaciskać pasa, lubimy natomiast patrzeć innym na ręce i wytykać im rozrzutność, pazerność, niegospodarność, epatując się wielkimi liczbami, nawet wtedy, gdy dane wydatki są nieredukowalne.
Proszę mi pozwolić przytoczyć tu dwa przykłady. Pierwszy to pomysł z amerykańskiej kampanii wyborczej, by na czas wakacji zawiesić pobieranie podatku od paliw, by w ten sposób ulżyć budżetom domowym. Pomysł okazał się równie nośny, co głupi. Oszczędności w przeciętnym budżecie domowym wyniosą (UWAGA) 50 dolarów. Jednocześnie straty w federalnym budżecie na drogi (bo w USA podatek paliwowy idzie na utrzymanie dróg a nie jak u nas – na wszystko inne), otóż straty te mogą wynieść nawet kilka miliardów dolarów.
Przykład drugi. Wczorajsza prasa zaczęła wyliczać, ile to kosztuje podróż premiera do Ameryki Łacińskiej. Z artykułu wynika, że premier podróżuje po świecie wyłącznie dla własnej przyjemności, oczywiście na koszt podatników. Nie będę streszczał doniesień prasowych – każdy sam może do nich dotrzeć – chcę jednak zwrócić uwagę, że zgodnie z logiką zaprezentowaną w tekście dziennikarskim rząd powinien zrezygnować z jakichkolwiek podróży zagranicznych (a już na pewno lotniczych). W przypadku wyższej konieczności zgodę na taką podróż zapewne mieliby wydać dziennikarze, po uzyskaniu pozytywnej opinii opozycji parlamentarnej i pozaparlamentarnej (w tym oczywiście ekologów).
Wiadomo, że utrzymanie państwa kosztuje. Państwo to nie tylko szkoły i szpitale. To także policja, wojsko i inne służby – także dyplomacja. Wszystko kosztuje. Mądre wykorzystanie posiadanych zasobów oznacza prawdziwe oszczędności w dłuższej perspektywie. Oszczędności metodą sknerstwa mogą zaowocować tylko jednym: niespodziewanymi wydatkami w przyszłości. Potwierdzi to każdy mechanik i komputerowiec. Każdy z nas wie, że sknerus płaci dwa razy: raz, gdy kupuje okazyjnie, i potem, gdy mysi to naprawiać lub zastąpić porządnym sprzętem.
Tanie państwo nie jest takie tanie, jak byśmy chcieli. Ale jak przegniemy z oszczędzaniem, to zbankrutujemy. Nie ma przeproś. Pozdrawiam - xpk