Przez ostatnie kilka lat po świecie krążyły opowieści o Najmądrzejszym Prezydencie Najpotężniejszego Państwa na świecie, czyli o Georgu W. Bushu. Rzeczywiście, jego gafy budziły – z różnym natężeniem i częstotliwością – na zmianę wesołość i zażenowanie. Bush się nie obrażał, że ktoś z niego żartuje (żartownisiów chroniła zresztą amerykańska konstytucja i zagwarantowane w niej prawo do swobody wypowiedzi). Mówiono o nim, że jest zbyt gruboskórny, by do niego docierały prześmiewcze uwagi. Trochę żałuję, że inni politycy (zwłaszcza ci, którzy są znani z gaf, przerostu ambicji i kompleksów) nie są równie gruboskórni – życie byłoby zdecydowanie prostsze i spokojniejsze. Jaki Bush był, widzieli wszyscy. Osobiście ceniłem go za jednoznaczną postawę wobec poczętego życia, które usiłował chronić i promować. To, że nie udało się mu obalić wyroku Roe vs. Wade z 1973 roku wynikało (jak myślę) głównie ze struktur demokracji amerykańskiej i mechanizmów nią rządzących. Jak by nie było – może nie był najbłyskotliwszym i najinteligentniejszym mężem stanu, ale był w moim przekonaniu uczciwy, a nie o każdym polityku da się to powiedzieć. Może właśnie przez tę swoją wewnętrzną uczciwość dał się wkręcić w wojnę w Iraku waszyngtońskim jastrzębiom.
Jego następca zdobył prezydencki fotel głównie dzięki błyskotliwej retoryce, obietnicom z kapelusza o nowej jakości polityki zagranicznej i społecznej oraz szerokiemu poparciu biznesu i klasy średniej. Obiecywał pokój na świecie i dobrobyt dla wszystkich (znaczy się, dla wszystkich Amerykanów głównie). Na fali zachwytu nad rzucanymi w kampanii obietnicami został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Trudno powiedzieć za co, bo prezydentem był od roku, niczego nie zdziałał (choć wiele obiecywał), ani jako prezydent, ani jako senator (którym zresztą był niewiele dłużej).
Wyraziłem smutne zadowolenie wówczas, że Pokojowego Nobla nie otrzymał Jan Paweł II. Swoista „wpadka” z przyznaniem nagrody Matce Teresie z Kalkuty jest wyjątkiem w serii decyzji, w których wyróżnienie otrzymywały osoby o mocno kontrowersyjnym życiorysie. Pierwszym spektakularnym znakiem, że coś jest nie tak było przyznanie Nobla Jaserowi Arafatowi w 1994 roku. Razem z nim nagrodę otrzymali Premier Izraela Yitzhak Rabin i Minister Spraw Zagranicznych tego państwa Shimon Peres. Jako podstawę podano wysiłki dla pokoju na Środkowym Wschodzie. Problem w tym, że jeszcze rok wcześniej Arafat był nazywany terrorystą, zaś polityka Izraela względem Palestyny była daleka od jakichkolwiek działań o charakterze pokojowym. Innymi słowy, wspomniani panowie otrzymali nagrodę za to, że przestali się bić między sobą, przynajmniej na chwilę.
Pan Jezus mówił, by drzewo oceniać po owocach, a nie nasionach. Na razie nie widzę owoców pokoju Laureata Obamy. Przeciwnie, raz po raz słychać, jak pokojowe obietnice są odwoływane. Pierwotne terminy wycofania wojsk z Iraku dawno już minęły (miała to być wiosna 2009, jeśli ktoś zapomniał). Do Afganistanu wysłanych będzie kolejnych 30 000 żołnierzy, jeśli wierzyć informacjom prasowym. I choć zapowiedział Pan Prezydent, że za półtora roku Stany Zjednoczone wycofają się z tego kraju, od razu dodał, że może się zdarzyć, iż się nie wycofają. Uczy się Pan Obama na swoich błędach. Tak sobie myślę, że po zakończeniu prezydentury Obama powinien otrzymać propozycję zagrania siebie w jakimś filmie, rolę nagrodzoną Oskarem, zanim film wejdzie do dystrybucji. I jeszcze nagrodę Pulitzera za niewydane jeszcze wspomnienia. I złoty medal olimpijski za całokształt twórczości.