Portal Onet.pl podał następującą wiadomość:
Lekarze zszokowani po cesarskim cięciu
Australijka została matką zdrowego dziecka, mimo że przyszło na świat w następstwie ciąży pozamacicznej - podała agencja Associated Press.
Agencja pisze, że Meera Thangarajah nie miała żadnych objawów chorobowych czy komplikacji podczas ciąży, toteż lekarze byli zaszokowani w czwartek, gdy dokonując cesarskiego cięcia odkryli, że dziecko rozwinęło się nie w macicy, lecz w jajniku.
Szefowa szpitala w mieście Darwin Robyn Cahill powiedziała: "Nazwaliśmy to cudem". Nowo urodzona dziewczynka waży 2,8 kg.
Agencja AP nie podała innych szczegółów zdarzenia pisząc jedynie, że ta ciąża ektopowa (rozwijająca się poza jamą macicy) była ciążą pełnoterminową.
Nie przeczę, ciąża ektopowa nie ma dużych szans na przetrwanie, ale zbyt często się słyszy, że jest to w ogóle niemożliwe i że trzeba ją przerwać. Pan Bóg pokazuje, że uważa inaczej...
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...
piątek, 30 maja 2008
Kara za grzechy?
Dzisiejsza Liturgia Godzin przyniosła między innymi taki fragment Księgi Hioba:
"Gdy będziesz miał wierne serce, do Niego wzniesiesz swe ręce, gdy odsuniesz dłonie od występku i nie ścierpisz grzechu w namiocie - to głowę podniesiesz: bez winyś; staniesz się mocnym, bez lęku. Cierpienie twe pójdzie w niepamięć, jak deszcz miniony je wspomnisz. Życie roztoczy swój blask jak południe, mrok się przemieni w poranek. Pełen nadziei, ufności, odpoczniesz bezpiecznie strzeżony. Nikt nie zakłóci spokoju, a wielu ci będzie schlebiało. Lecz oczy występnych osłabną, nie znajdą dla siebie schronienia, ufność ich - wyzionąć ducha". (Hi 11,13-20)
Ten fragment prezentuje bardzo powszechne przekonanie (swoją drogą skomentowane nieco później w tej samej księdze - por. 42,7), że Boże błogosławieństwo objawia się (jeśli nie utożsamia) z pomyślnością ekonomiczną, zdrowiem, sukcesem, spokojem... Listę można byłoby ciągnąć długo. Z kolei wszelkie niepowodzenie, choroba, nieszczęście są karą za grzechy. Właśnie z tego powodu ludzie czasem pytają: "Za co mnie to spotkało?" Na tej samej logice opierała się pamiętana zapewne przez niektórych toczona na początku lat 90. dyskusja, czy AIDS nie jest przypadkiem karą za grzechy.
Nie jest. Bóg, choć jest sędzią sprawiedliwym, który dobro wynagradza a zło karze, nie posługuje się w moim przekonaniu narzędziem "porażki" dla upokorzenia grzesznika ani sukcesem, dla okazania zadowolenia z dobrego życia człowieka sprawiedliwego. Sprawiedliwość Boga objawia się w dziele zbawienia w Jezusie Chrystusie, które - jeśli nie jest przyjęte - pozostawia człowieka w stanie poza życiem wiecznym.
Właśnie w osobie Jezusa Chrystusa Bóg pokazał, jak traktuje grzesznika: przebacza mu. Jednocześnie pokazał, że bycie człowiekiem sprawiedliwym, świętym, nie zabezpiecza przed cierpieniem; przeciwnie właśnie sprawiedliwy jest zaproszony do tego, by ponieść grzechy innych i uczestniczyć w dziele odkupienia.
Bóg jest po stronie człowieka, ale czy człowiek jest tym zainteresowany? Czy człowiek chce być po stronie Boga? Bo być po stronie Boga oznacza podążyć za Nim Jego śladami, także na Golgotę. Zmartwychwstanie będzie dopiero potem...
"Gdy będziesz miał wierne serce, do Niego wzniesiesz swe ręce, gdy odsuniesz dłonie od występku i nie ścierpisz grzechu w namiocie - to głowę podniesiesz: bez winyś; staniesz się mocnym, bez lęku. Cierpienie twe pójdzie w niepamięć, jak deszcz miniony je wspomnisz. Życie roztoczy swój blask jak południe, mrok się przemieni w poranek. Pełen nadziei, ufności, odpoczniesz bezpiecznie strzeżony. Nikt nie zakłóci spokoju, a wielu ci będzie schlebiało. Lecz oczy występnych osłabną, nie znajdą dla siebie schronienia, ufność ich - wyzionąć ducha". (Hi 11,13-20)
Ten fragment prezentuje bardzo powszechne przekonanie (swoją drogą skomentowane nieco później w tej samej księdze - por. 42,7), że Boże błogosławieństwo objawia się (jeśli nie utożsamia) z pomyślnością ekonomiczną, zdrowiem, sukcesem, spokojem... Listę można byłoby ciągnąć długo. Z kolei wszelkie niepowodzenie, choroba, nieszczęście są karą za grzechy. Właśnie z tego powodu ludzie czasem pytają: "Za co mnie to spotkało?" Na tej samej logice opierała się pamiętana zapewne przez niektórych toczona na początku lat 90. dyskusja, czy AIDS nie jest przypadkiem karą za grzechy.
Nie jest. Bóg, choć jest sędzią sprawiedliwym, który dobro wynagradza a zło karze, nie posługuje się w moim przekonaniu narzędziem "porażki" dla upokorzenia grzesznika ani sukcesem, dla okazania zadowolenia z dobrego życia człowieka sprawiedliwego. Sprawiedliwość Boga objawia się w dziele zbawienia w Jezusie Chrystusie, które - jeśli nie jest przyjęte - pozostawia człowieka w stanie poza życiem wiecznym.
Właśnie w osobie Jezusa Chrystusa Bóg pokazał, jak traktuje grzesznika: przebacza mu. Jednocześnie pokazał, że bycie człowiekiem sprawiedliwym, świętym, nie zabezpiecza przed cierpieniem; przeciwnie właśnie sprawiedliwy jest zaproszony do tego, by ponieść grzechy innych i uczestniczyć w dziele odkupienia.
Bóg jest po stronie człowieka, ale czy człowiek jest tym zainteresowany? Czy człowiek chce być po stronie Boga? Bo być po stronie Boga oznacza podążyć za Nim Jego śladami, także na Golgotę. Zmartwychwstanie będzie dopiero potem...
czwartek, 29 maja 2008
Palce lizać
Różne są metody zwiedzania świata, różne miejsca, których poznanie przybliża daną kulturę. Można zwiedzać świat odwiedzając ruiny, spacerując muzealnymi korytarzami lub przemierzając parki i rezerwaty. Niewątpliwie takie wyprawy dają niezapomniane przeżycia. Ale jest jeszcze jeden sposób, który zapewne budzi uśmiech i rozbawienie otoczenia, ale jednocześnie pobudza do refleksji i – co tu ukrywać – przynosi niekiedy ogromnie wiele radości. Mam na myśli wycieczki kulinarne.
Uwielbiam gotować. Kulinarne eksperymenty w domowej kuchni pozwalają mi się zrelaksować, zwłaszcza jeśli ich efekty spełniają oczekiwane wymagania i sprawiają rozkosz podniebieniu. Jeśli owo podniebienie przynależy do gości, usatysfakcjonowanych zaserwowanym im posiłkiem, radość jest pełna.
Wczorajszy eksperyment kulinarny polegał jednak nie tyle na próbie stworzenia nowej potrawy, co na wypróbowaniu zachwalanej przez znajomych kuchni erytrejskiej. W sąsiedztwie plebanii parafii św. Franciszka Salezego w Filadelfii jest znana w całym mieście niewielka restauracyjka, serwująca oryginalne potrawy z Erytrei i Etiopii. Kilka lat temu dostała nagrodę za najlepsze jedzenie w restauracji rodzinnej, nagrodę nazywającą się – jak się okazało nomen-omen – „Palce lizać”.
Rzeczywiście jedzenie palce lizać. Dosłownie. Nie podaje się tu sztućców. Je się palcami, z pomocą chleba, bardziej przypominającego naleśniki niż nasz razowiec czy żydowskie przaśniki. Od razu mi się przypomniało usłyszane kiedyś stwierdzenie, że cywilizowani, kulturalni ludzie używają sztućców. I uświadomiłem sobie, że – jakkolwiek powszechne byłoby to przekonanie – jest ono co najmniej mylące.
Potrawy w Erytrei nie tylko jada się palcami, ale też jada się je ze wspólnego talerza. Biesiadnicy otaczają stół i dzielą się – dosłownie – posiłkiem. Nie ma prywatnych nakryć, bo posiłek ma jednoczyć, a nie dzielić. Nie ma sztućców, zwłaszcza noży – dokładnie z tego samego powodu. Przypomniały mi się wtedy inne kulinarne, a jednocześnie pouczające doświadczenia. W świecie islamu, spożyty wspólnie posiłek tworzył więź pokoju i przyjaźni między biesiadnikami. Bo posiłek służył nie tylko zaspokojeniu głodu ciała, ale budowaniu więzi wzajemnych. Zresztą w Polsce kiedyś tak bywało, że posiłki były spożywane wspólnie, niekiedy z jednej miski nawet.
Dziś zwyczaj wspólnych posiłków zachował się w zasadzie jedynie przy okazji świąt i największych uroczystości rodzinnych jak chrzciny, śluby i pogrzeby. Ale jakże często – mimo wspólnoty stołu – brakuje w nich wspólnoty serc. Tak mi się wydaje, że przynajmniej po trosze jest to konsekwencja braku wspólnoty stołu na co dzień. Posiłki spożywane są pośpiesznie, samotnie, zaś rozmowy są zdawkowe, jeśli w ogóle występują. A przecież stół jadalny jest jednym z tych miejsc, w których Bóg udziela swoim wiernym błogosławieństwa – jeśli tylko jest o to wspólnie przez nich proszony…
Uwielbiam gotować. Kulinarne eksperymenty w domowej kuchni pozwalają mi się zrelaksować, zwłaszcza jeśli ich efekty spełniają oczekiwane wymagania i sprawiają rozkosz podniebieniu. Jeśli owo podniebienie przynależy do gości, usatysfakcjonowanych zaserwowanym im posiłkiem, radość jest pełna.
Wczorajszy eksperyment kulinarny polegał jednak nie tyle na próbie stworzenia nowej potrawy, co na wypróbowaniu zachwalanej przez znajomych kuchni erytrejskiej. W sąsiedztwie plebanii parafii św. Franciszka Salezego w Filadelfii jest znana w całym mieście niewielka restauracyjka, serwująca oryginalne potrawy z Erytrei i Etiopii. Kilka lat temu dostała nagrodę za najlepsze jedzenie w restauracji rodzinnej, nagrodę nazywającą się – jak się okazało nomen-omen – „Palce lizać”.
Rzeczywiście jedzenie palce lizać. Dosłownie. Nie podaje się tu sztućców. Je się palcami, z pomocą chleba, bardziej przypominającego naleśniki niż nasz razowiec czy żydowskie przaśniki. Od razu mi się przypomniało usłyszane kiedyś stwierdzenie, że cywilizowani, kulturalni ludzie używają sztućców. I uświadomiłem sobie, że – jakkolwiek powszechne byłoby to przekonanie – jest ono co najmniej mylące.
Potrawy w Erytrei nie tylko jada się palcami, ale też jada się je ze wspólnego talerza. Biesiadnicy otaczają stół i dzielą się – dosłownie – posiłkiem. Nie ma prywatnych nakryć, bo posiłek ma jednoczyć, a nie dzielić. Nie ma sztućców, zwłaszcza noży – dokładnie z tego samego powodu. Przypomniały mi się wtedy inne kulinarne, a jednocześnie pouczające doświadczenia. W świecie islamu, spożyty wspólnie posiłek tworzył więź pokoju i przyjaźni między biesiadnikami. Bo posiłek służył nie tylko zaspokojeniu głodu ciała, ale budowaniu więzi wzajemnych. Zresztą w Polsce kiedyś tak bywało, że posiłki były spożywane wspólnie, niekiedy z jednej miski nawet.
Dziś zwyczaj wspólnych posiłków zachował się w zasadzie jedynie przy okazji świąt i największych uroczystości rodzinnych jak chrzciny, śluby i pogrzeby. Ale jakże często – mimo wspólnoty stołu – brakuje w nich wspólnoty serc. Tak mi się wydaje, że przynajmniej po trosze jest to konsekwencja braku wspólnoty stołu na co dzień. Posiłki spożywane są pośpiesznie, samotnie, zaś rozmowy są zdawkowe, jeśli w ogóle występują. A przecież stół jadalny jest jednym z tych miejsc, w których Bóg udziela swoim wiernym błogosławieństwa – jeśli tylko jest o to wspólnie przez nich proszony…
poniedziałek, 26 maja 2008
Zoo... baczyć zwierzęta i ludzi, co je oglądają
Odwiedziłem tutejsze zoo. Swoją drogą zoo znaczące, bo najstarsze w USA. I jak to z tymi starymi ogrodami zoologicznymi bywa, miejsc dla zwierząt nie ma zbyt wiele, a te, które są, z reguły są dosyć ciasne. Nie tak, żeby zwierzę biegało za swoim ogonem, ale niewiele większe. Za to ludzi - zatrzęsienie. Trudno się temu dziwić, skoro pogoda była idealna (silne słońce i lekki wiatr) i dzień był wolny od pracy (Memorial Day - czyli dzień upamiętniający wszystkich poległych w służbie narodu). W zoo przewidziano, że może być dużo ludzi, tak więc wybieg dla ludzi był przygotowany bardzo dobrze, zwłaszcza poidła i karmniki. Gwar i tłok przy nich większy, niż przy klatkach ze zwierzętami. Masakra. Ale z drugiej strony, większość zwiedzających przybywa do zoo z dziećmi, a te chcą albo jeść, albo pić, albo jedno i drugie. No a dzieciom nie można nie towarzyszyć, puszczając je w kulinarne uciechy samopas. Poza tym upodobania i przyzwyczajenia przeciętnych Amerykanów są znane aż nadto dobrze - hamburgery, hotdogi, pizze i hoagis (duże kanapki z podłużnej bułki WYŁADOWANEJ czym się da, mięskiem zwłaszcza). Tak więc towarzystwo konsumowało.
Ja tymczasem obszedłem całe zoo metodą japońską (zatrzymując się przy poszczególnych stanowiskach głównie po to, by zrobić zdjęcie). Zatrzymań wszakże nie było zbyt wiele, gdyż zwierzęta były mądrzejsze od ludzi i się pochowały w cień na spanko. Te, które się nie pochowały, zazwyczaj obrócone były do widowni zadem, ignorując wrzaski dzieci i trzaski migawek aparatów fotograficznych.
Był jeden wyjątek. Gepard (a może gepardzica) wyraźnie pozowała do zdjęcia. Myła się na oczach wszystkich a potem wystawiała się wyprostowana do kolejnych fotografii. Wyraźnie jej się to podobało. Inne zwierzęta były znudzone, chyba że bawiły się w wodzie - tu prym wiodły ogromne wydry amerykańskie i malutkie pinwiny polujące na bąki krążące nad wodą.
Nie bardzo wiem, co powiedzieć o wielkich żółwiach. Nie ruszały się zbyt gwałtownie.
Stały lub leżały w cieniu, a że cień ów znajdował się blisko ogrodzenia, były niemal o wyciągnięcie ręki. Czy zatem pozowały do zdjęć, czy odpoczywały w cieniu, trudno jednoznacznie stwierdzić.
Udało mi się sfotografować ciekawą scenę wyprowadzania jakiegoś jaszczura na spacer, na smyczy. Opiekunowie coś tłumaczyli widzom, ale okrzyki dzieci zagłuszały niemal każde słowo. Ale było ciekawie.
W sumie zoo to bardzo dziwne miejsce. Trzymane tam zwierzęta nie mają szans przetrwać nawet kilku dni na wolności. Są znudzone, niekiedy smutne, ogłupiałe widokiem przewalających się tłumów gapiów. Ludzie przychodzą, oglądają zazwyczaj dosyć bezmyślnie, po czym bezrefleksyjnie idą dalej. Równie znudzeni, niekiedy równie smutni i jakoś ogłupiali.
Niektórzy mówią, że dzięki zoo mogą się zachować ginące gatunki. Cóż z tego, że oceleją, skoro ich naturalne środowisko zostanie doszczętnie zniszczone przez innych ludzi. Zresztą, niedługo ziemia nie będzie się nadawała do życia nawet dla ludzi, po co zatem ogrody zoologiczne?
Wiem, że zabrzmiało to jak łabędzi śpiew ekologów, ale co poradzę, skoro taka refleksja mi się nasuneła po wizycie w filadelfijskim zoo.
A wczoraj byłem po drugiej stronie rzeki, już w stanie New Jersey, zobaczyć okręt-muzeum, Battleship (okręt liniowy) "New Jersey" (BB 62), poza lotniskowcami klasy "Nimitz" największy okręt wojenny na świecie. Konkurenci do miana "największych" poszli na dno (m.in. japoński "Yamato"), ten zaś dzielnie służył od 1943 do końca pierwszej wojny w Zatoce Perskiej (wycofano go ze służby bodaj w 1999 roku, by w dwa lata później pozwolić mu zaistnieć jako muzeum. Ma się czym pochwalić, bo został odznaczony - jeśli mnie pamięć nie myli - 17 brązowymi gwiazdami za udział w II wojnie światowej, oraz w konfliktach: koreańskim, wietnamskim, libańskim i irackim. Piękny okręt. Teraz już takich nie robią...
Ja tymczasem obszedłem całe zoo metodą japońską (zatrzymując się przy poszczególnych stanowiskach głównie po to, by zrobić zdjęcie). Zatrzymań wszakże nie było zbyt wiele, gdyż zwierzęta były mądrzejsze od ludzi i się pochowały w cień na spanko. Te, które się nie pochowały, zazwyczaj obrócone były do widowni zadem, ignorując wrzaski dzieci i trzaski migawek aparatów fotograficznych.
Był jeden wyjątek. Gepard (a może gepardzica) wyraźnie pozowała do zdjęcia. Myła się na oczach wszystkich a potem wystawiała się wyprostowana do kolejnych fotografii. Wyraźnie jej się to podobało. Inne zwierzęta były znudzone, chyba że bawiły się w wodzie - tu prym wiodły ogromne wydry amerykańskie i malutkie pinwiny polujące na bąki krążące nad wodą.
Nie bardzo wiem, co powiedzieć o wielkich żółwiach. Nie ruszały się zbyt gwałtownie.
Stały lub leżały w cieniu, a że cień ów znajdował się blisko ogrodzenia, były niemal o wyciągnięcie ręki. Czy zatem pozowały do zdjęć, czy odpoczywały w cieniu, trudno jednoznacznie stwierdzić.
Udało mi się sfotografować ciekawą scenę wyprowadzania jakiegoś jaszczura na spacer, na smyczy. Opiekunowie coś tłumaczyli widzom, ale okrzyki dzieci zagłuszały niemal każde słowo. Ale było ciekawie.
W sumie zoo to bardzo dziwne miejsce. Trzymane tam zwierzęta nie mają szans przetrwać nawet kilku dni na wolności. Są znudzone, niekiedy smutne, ogłupiałe widokiem przewalających się tłumów gapiów. Ludzie przychodzą, oglądają zazwyczaj dosyć bezmyślnie, po czym bezrefleksyjnie idą dalej. Równie znudzeni, niekiedy równie smutni i jakoś ogłupiali.
Niektórzy mówią, że dzięki zoo mogą się zachować ginące gatunki. Cóż z tego, że oceleją, skoro ich naturalne środowisko zostanie doszczętnie zniszczone przez innych ludzi. Zresztą, niedługo ziemia nie będzie się nadawała do życia nawet dla ludzi, po co zatem ogrody zoologiczne?
Wiem, że zabrzmiało to jak łabędzi śpiew ekologów, ale co poradzę, skoro taka refleksja mi się nasuneła po wizycie w filadelfijskim zoo.
A wczoraj byłem po drugiej stronie rzeki, już w stanie New Jersey, zobaczyć okręt-muzeum, Battleship (okręt liniowy) "New Jersey" (BB 62), poza lotniskowcami klasy "Nimitz" największy okręt wojenny na świecie. Konkurenci do miana "największych" poszli na dno (m.in. japoński "Yamato"), ten zaś dzielnie służył od 1943 do końca pierwszej wojny w Zatoce Perskiej (wycofano go ze służby bodaj w 1999 roku, by w dwa lata później pozwolić mu zaistnieć jako muzeum. Ma się czym pochwalić, bo został odznaczony - jeśli mnie pamięć nie myli - 17 brązowymi gwiazdami za udział w II wojnie światowej, oraz w konfliktach: koreańskim, wietnamskim, libańskim i irackim. Piękny okręt. Teraz już takich nie robią...
Dziś jest Dzień Matki
Dzisiaj jest Dzień Matki. Moje obie Mamy są już po drugiej stronie życia, ale dziś chcę Panu Bogu podziękować za ich życie, miłość i świadectwo wiary.
To moja Mama, Marzenna, odeszła do Pana 14 września 2005 roku, w święto Podwyższenia Krzyża.
A to moja Mama Chrzestna, Teresa Kieniewicz, karmelitanka bosa z Karmelu Matki Bożej Pocieszenia w Bornem Sulinowie, wraz ze swoim bratem, a moim Tatą, Antonim. Odeszła do Domu Ojca 6 marca 2008 roku.
Bogu dziękuję za nie obie, bo obie pokazały mi Jego ścieżki i obie wspierały i wspierają swoją modlitwą u Niego. Nie mam żadnych złudzeń co do roli, jaką odegrały w moim życiu i moim powołaniu.
Niech im Pan da pić ze źródeł Wody Życia.
Boże Ciało
Wczoraj w USA było Boże Ciało. Ku mojemu miłomu zaskoczeniu obchodzno je po naszemu, przynajmniej w parafii St Francis de Sales w Filadelfii. Po Mszy św. Uroczysta procesja (po raz czwarty lub piąty), zgromadziła rekordową (jak na tutejsze warunki) liczbę osób. Widać, że tradycja powoli się zakorzenia, rozwija, zaś parafianei coram zocniej i głębiej przeżywają tajemnicę Eucharystii. W kościele jest wydzielona kaplica wiecznej adoracji (z osobnym wejściem), a liczba czuwających w niej systematycznie rośnie.
Trudno tutejszą procesję Bożego Ciała nazwać "masową", skoro uczestniczyło w nij około 100-150 osób osób, ale to naprawdę dużo na tutejsze warunki. Ołtarze są bardzo proste: stół nakryty białym obrusem i świece. Żadnych dekoracji, poza kwiatami. Nie ma megafonów, ulicami jeżdżą normalnie samochody, specjalnie się nie przejmując grupą modlących się ludzi. Proboszcz mówi jednak głośno (choć się nie wydziera), więc ludzie raczej słyszą dobrze. Śpiewają w zasadzie wszyscy, z różnym efektem, ale generalnie takim samym - ogromnym - zapałem. Inaczej jest, niż w Polsce, gdzie procesja jest tak masowa, że aż anonimowa. Tu praktycznie wszyscy się znają i każdy jest blisko. I na procesji są po to, by się modlić, a nie ze względu na tradycję, co nie raz dane mi było spotkać w Polsce... Tu jest inaczej.
niedziela, 25 maja 2008
No i jeszcze raz o strajkach nauczycieli
Zwrócił mi ktoś uwagę (bardzo za to dziękuję), że strajki nauczycielskie to nie tylko kwestia pieniędzy, ale także wcześniejszych emerytur, pewnej stabilizacji w ramach reform częstszych niż wakacje oraz projektu podniesienia ilości godzin dydaktycznych z 18 do 27 (!) co oznacza utratę pracy dla ogromnej części z nauczycielskiej kadry. Sporo o tym myslałem i muszę przyznać, że skala patologii w oświacie osiągnęła poziom, który uprowomocnia protest. Osobną kwestią jest, dlaczego media o tych wymienionych przez znajomych nauczycieli sprawach milczą, skupiając się na płacach (może dlatego, że 5000 netto dobrze brzmi w newsach?).
Istotnie, poważnym problemem jest kwestia istniejacych praw emerytalnych (prawa nabyte) a jednocześnie należy brać pod uwagę, że po 30 latach nauczania dzieci i młodzieży człowiek może nie być w stanie uczyć dalej, ponieważ "wysiądzie" mu albo aparat głosowy, albo nerwy, albo jedno i drugie. Uczenie jest pracą w trudnych warunkach, co wie każdy, kto cudze dzieci uczył.
"Reformy" oświaty nie wymagają komentarza. Od 1989 roku było ich więcej, niż rządzących ekip, i każdy kolejny pomysł był lepszy od poprzedniego. "Najlepszym" z oświatowych wynalazków było wprowadzenie gimnazjów. Jakoś nie zauważam pozytywów, ale może ktoś z czytelników niniejszego bloga mnie oświeci.
Zwiększenie pensum z 18 do 27 godzin uważam osobiście za skandal, ponieważ odbiera możliwość nauczycielowi bądź życia rodzinnego, bądź przygotowania lekcji i weryfikacji osiągnięć uczniów. Każdy solidnie pracujący nauczyciel wie, że na jedną godzinę lekcyjną przypadają minimum dwie godziny ciężkiej pracy w domu. Przy 27 godzinnym pensum daje to 81 godzinny tydzień pracy. Genialne... Jednocześnie automatycznie pracę straci przynajmniej 1/3 nauczycieli. Wszystko w sytuacji, gdy klasy (przynajmniej w znanych mi szkołach) liczą nierzadko po 30 uczniów...
Jak się to wszystko ma do poprzednich wpisów na blogu? Ano dwojako. Po pierwsze skala problemów oświatowych jest ogromna i - jak już wspomniałem - protest okazuje się mieć swoje uzasadnienie. Protest, ale niekoniecznie strajk. Uważam, że nauczyciele - podobnie jak "służby" (zdrowia, policji, straż pożarna) mają ograniczone prawo do czynnego protestu. Oczywiście, w ich obronie mogą protest - także strajkowy - podejmować inni (w Sierpniu strajk solidarnościowy był rzeczą oczywistą, jak dziś oczywistą rzeczą jest jego brak).
Druga konkluzja po przemyśleniach związanych z rozmowami ze znajjomymi nauczycielami jest taka: jeśli ktoś chciał "spalić" ten protest, to najlepszym pomysłem było postawienie nierealnych żądań płacowych. Bo powiedzmy sobie szczerze, 5000 zł netto nie ma nijakiej szansy na realizację. Jeśli nauczycielski protest miał przynieść jakiekolwiek owoce, należało się skupić na elementach tak skrzętnie pomijanych przez doniesienia medialne, całkowicie nawet pomijając kwestie płac.
Na marginesie wszystkich dotychczasowych sporów (płacowych i nie tylko) zrodziła mi się jeszcze jedna refleksja: poziom żądanego "minimum" rośnie w naszym kraju jak woda w czasie fali powodziowej. Nie pamiętamy, jak było kilka, kilkanaście lat temu. Chcemy już teraz mieć stopę życiową na poziomie "europejskim", albo wyższym.
Patrzę na to z perspektywy dosyć ubogiej dzielnicy Filadelfii. Są tu także oczywiście całkiem zamożni ludzie, ale większość znanych mi sąsiadów plebanii to ludzie żyjący bardzo oszczędnie, często znacznie skromniej niż mieszkancy polskich miast. A warunki są trudniejsze niż w Polsce: utrata pracy czy choroba może w ciągu kilku dni zrujnować większość z nich - odebrać domy, perspektywę emerytury... Ameryka nie jest rajem, krajem z bajki. Tu można wzbogacić się szybko, i zbankrutować jeszcze szybciej, bo znanych nam z Europy osłon socjalnych nie ma, przynajmniej nie na taką skalę.
Piszę o tym dlatego, że widzę w Narodzie jakąś przedziwną niezdolność do wdzięczności Panu Bogu za to, co mamy, za Bożą opiekę i za prowadzenie przez te wszystkie lata przemian po 1989 roku. Nie pamiętamy, jak trudne ekonomicznie były lata 80-te i 90-te. Nie umiemy się - jako naród - cieszyć z naszych sukcesów, nie umiemy myśleć długoterminowo, dążąc do wyznaczonych celów. Chcemy sukcesów szybko, do tego stopnia, że gotowi jesteśmy je skonsumować zanim się pojawią. Masakra... Tylko co potem?
Istotnie, poważnym problemem jest kwestia istniejacych praw emerytalnych (prawa nabyte) a jednocześnie należy brać pod uwagę, że po 30 latach nauczania dzieci i młodzieży człowiek może nie być w stanie uczyć dalej, ponieważ "wysiądzie" mu albo aparat głosowy, albo nerwy, albo jedno i drugie. Uczenie jest pracą w trudnych warunkach, co wie każdy, kto cudze dzieci uczył.
"Reformy" oświaty nie wymagają komentarza. Od 1989 roku było ich więcej, niż rządzących ekip, i każdy kolejny pomysł był lepszy od poprzedniego. "Najlepszym" z oświatowych wynalazków było wprowadzenie gimnazjów. Jakoś nie zauważam pozytywów, ale może ktoś z czytelników niniejszego bloga mnie oświeci.
Zwiększenie pensum z 18 do 27 godzin uważam osobiście za skandal, ponieważ odbiera możliwość nauczycielowi bądź życia rodzinnego, bądź przygotowania lekcji i weryfikacji osiągnięć uczniów. Każdy solidnie pracujący nauczyciel wie, że na jedną godzinę lekcyjną przypadają minimum dwie godziny ciężkiej pracy w domu. Przy 27 godzinnym pensum daje to 81 godzinny tydzień pracy. Genialne... Jednocześnie automatycznie pracę straci przynajmniej 1/3 nauczycieli. Wszystko w sytuacji, gdy klasy (przynajmniej w znanych mi szkołach) liczą nierzadko po 30 uczniów...
Jak się to wszystko ma do poprzednich wpisów na blogu? Ano dwojako. Po pierwsze skala problemów oświatowych jest ogromna i - jak już wspomniałem - protest okazuje się mieć swoje uzasadnienie. Protest, ale niekoniecznie strajk. Uważam, że nauczyciele - podobnie jak "służby" (zdrowia, policji, straż pożarna) mają ograniczone prawo do czynnego protestu. Oczywiście, w ich obronie mogą protest - także strajkowy - podejmować inni (w Sierpniu strajk solidarnościowy był rzeczą oczywistą, jak dziś oczywistą rzeczą jest jego brak).
Druga konkluzja po przemyśleniach związanych z rozmowami ze znajjomymi nauczycielami jest taka: jeśli ktoś chciał "spalić" ten protest, to najlepszym pomysłem było postawienie nierealnych żądań płacowych. Bo powiedzmy sobie szczerze, 5000 zł netto nie ma nijakiej szansy na realizację. Jeśli nauczycielski protest miał przynieść jakiekolwiek owoce, należało się skupić na elementach tak skrzętnie pomijanych przez doniesienia medialne, całkowicie nawet pomijając kwestie płac.
Na marginesie wszystkich dotychczasowych sporów (płacowych i nie tylko) zrodziła mi się jeszcze jedna refleksja: poziom żądanego "minimum" rośnie w naszym kraju jak woda w czasie fali powodziowej. Nie pamiętamy, jak było kilka, kilkanaście lat temu. Chcemy już teraz mieć stopę życiową na poziomie "europejskim", albo wyższym.
Patrzę na to z perspektywy dosyć ubogiej dzielnicy Filadelfii. Są tu także oczywiście całkiem zamożni ludzie, ale większość znanych mi sąsiadów plebanii to ludzie żyjący bardzo oszczędnie, często znacznie skromniej niż mieszkancy polskich miast. A warunki są trudniejsze niż w Polsce: utrata pracy czy choroba może w ciągu kilku dni zrujnować większość z nich - odebrać domy, perspektywę emerytury... Ameryka nie jest rajem, krajem z bajki. Tu można wzbogacić się szybko, i zbankrutować jeszcze szybciej, bo znanych nam z Europy osłon socjalnych nie ma, przynajmniej nie na taką skalę.
Piszę o tym dlatego, że widzę w Narodzie jakąś przedziwną niezdolność do wdzięczności Panu Bogu za to, co mamy, za Bożą opiekę i za prowadzenie przez te wszystkie lata przemian po 1989 roku. Nie pamiętamy, jak trudne ekonomicznie były lata 80-te i 90-te. Nie umiemy się - jako naród - cieszyć z naszych sukcesów, nie umiemy myśleć długoterminowo, dążąc do wyznaczonych celów. Chcemy sukcesów szybko, do tego stopnia, że gotowi jesteśmy je skonsumować zanim się pojawią. Masakra... Tylko co potem?
Subskrybuj:
Posty (Atom)