Wczoraj był tu Dzień Niepodległości. Grille (czyli po tutejszemu barbeque) i fajerwerki. Te ostatnie puszczają tutaj w sposób zorganizowany, bo prywatnie nie wolno. Nie wiem, czy to skutki 9/11 czy inne powody stały za prawem, które zabrania prywatnego puszczania sztucznych ogni. Stałem sobie na dachu naszego klasztoru w Stockbridge i obserwowałem z dala, jak Amerykanie świętują.
Przypomniało mi się, jak pewien młody Afrykańczyk, imigrant z Erytrei czy innego
Ja - nie ukrywam - świętowałem Dzień Niepodległości. Z radością zjadłem steaka (trochę przypalony, kucharz za bardzo się starał), hot-doga, sałatkę... Z przyjemnością patrzyłem na moich amerykańskich współbraci, na ich przejęcie, zaangażowanie serca w tę zupełnie nie-celebracyjną celebrację. Dla nich to był naprawdę ważny dzień, a nie tylko święto w sensie dnia wolnego od pracy.
I pomyślałem sobie, że nasz polski Dzień Niepodległości 11 listopada zazwyczaj tak nie jest przeżywany. Oczywiście, są uroczystości państwowe, są patriotyczne gadki polityków, aż po swoiste Bogo-ojczyźniane zadęcie. Ale wśród "zwykłych ludzi" to po prostu dzień wolny od pracy, okazja do stworzenia kolejnego długiego weekendu, jeśli tylko listopadowa pogoda pozwoli.