Nie wiem, czy tarcza antyrakietowa to dobry pomysł. W gruncie rzeczy ma przecież znaczenie czysto symboliczne - 10 antyrakiet to delikatnie mówiąc niewiele. Wystarczy wspomnieć, że 6 podwodnych okrętów rakietowych o napędzie nuklearnym (Project 941, ros: Akula - NATO: Typhoon) wozi 6 * 20 rakiet SS-N-20. Do tego rakiety w silosach i na lądowych wyrzutniach mobilnych. Więc tych 10 antyrakiet naprawdę niewiele znaczy. Moją niepewność rozwiewa jednak aktywność "dyplomatyczna" Rosji.
Pogróżki Rosji wobec Polski są zapewne tylko dyplomatyczną zagrywką, ale jednocześnie - zważywszy dotychczasową historię wzajemnych stosunków - zagrywka, którą trzeba potraktować poważnie. Możliwe są dwa rozwiązania: albo się Polska ugnie i podda imperialnym pomrukom Moskwy, albo poszuka mocnego sojusznika, który będzie realnie nas ubezpieczał. I właśnie dlatego tarcza w Polsce jest potrzebna. Amerykanie mają bowiem dziwny, acz chwalebny zwyczaj, że poważnie traktują każdy atak na własnych obywateli, zwłaszcza obywateli w mundurach. Ich baza w Polsce oznacza realne zwiększenie bezpieczeństwa Polski, ponieważ atak na instalację antyrakietową w Polsce oznaczałoby jednocześnie bezpośredni atak na USA. A na to Rosja sobie raczej pozwolić nie może. Gruzini takiej instalacji u siebie nie mieli...
Baza antyrakietowa może więc w sensie realnych zdolności obronnych mieć znaczenie niewielkie, ale strategicznie jest bezcenna. No, może nie bezcenna, ale cenna bardzo.
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...
sobota, 16 sierpnia 2008
czwartek, 14 sierpnia 2008
Profesor
Do poprzedniego posta Marcin przydał komentarz z pytaniem o słówko komentarza :) do zamieszczonego w "Kurierze Lubelskim" wywiadu z prof. Zbigniewem Mikołejką (kieruje Zakładem Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN). Nie będę streszczał jego wypowiedzi - chętnych odsyłam na strony gazety.
W pewnym momencie Profesor stwierdza, że jest agnostykiem. To dobrze, że ma śmiałość się przyznać, choć zapewne dla niego agnostycyzm jest rzeczą oczywistą. Jakże bowiem mógłby badać religie ktoś, kto jest emocjonalnie i ideologicznie zaangażowany w którąkolwiek z nich? Problem w tym, że - przynajmniej w odniesieniu do chrześcijaństwa - badanie takie bez wiary nie ma najmniejszego sensu. Chrześcijaństwo nie jest ideologią ani religią w sensie jakiejś religijności naturalnej - jest doświadczeniem wiary, doświadczeniem obecności Boga w życiu człowieka. Oczywiście, wielu ludzi deklarujących się jako chrześcijanie, de facto pozostaje na poziomie ideologiczno-obyczajowym, nie doświadczając w najmniejszym stopniu, że Bóg jest blisko nich, że kocha, że się troszczy...
Chrześcijaństwo jest drogą wiary, którą człowiek przeżywa we wspólnocie z Bogiem, ponieważ ten Bóg sam stał się człowiekiem i dosłownie wszedł w ludzką historię. Kto nie ma tego doświadczenie, tak naprawdę nic, lub niewiele rozumie. Pan Profesor Mikołejko nie rozumie nic.
Jego obraz pobożności maryjnej jest równie uproszczony co niektóre ludowe zwyczaje. Nie rozumie dogmatów - nazywa je maryjnymi, podczas gdy w istocie odnoszą się do działania Boga w historii człowieka. Deprecjonuje rolę pielgrzymek, zapominając, że są elementem budowania osobistego doświadczenia Boga.
A propos pielgrzymek... W pewnym momencie przytacza rozmowę z maturzystką, która w intencji matury idzie do Częstochowy. Przytacza komentarza o. W. Oszajcy SJ, że dziewczyna powinna się uczyć, a nie modlić. Tak powinna się uczyć, ale dlaczego ma się nie modlić? Czy Pan Bóg jest od duchowych spraw tylko? Nie! Moje doświadczenie wiary pokazuje mi, że Bóg jest obecny w całym moim życiu. Kiedy się modlę za moich studentów, kiedy proszę o światło na prowadzony wykład, to nie znaczy, że chcę, by Bóg za mnie się do wykładu przygotował, ale by dał mi łaskę wykorzystania wiedzy i umiejętności, które posiadam.
Kiedy do lasu wchodzi drwal - widzi drzewa. Kiedy wchodzi cieśla, widzi materiał budowlany. Kiedy wchodzi leśnik, widzi żywy leśny organizm. Trochę podobnie jest z teologią: kiedy o wierze mówi polityk - będzie widział tylko ideologię. Socjolog zobaczy zwyczaje. History będzie mówił o wydarzeniach i procesach. Żaden z nich jednak nie dostrzeże (jeśli sam nie jest człowiekiem wiary), że teologia w swej istocie jest owocem budowanego przez pokolenia i kultury doświadczenia wiary, odnoszącej się do osobistej relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem. Ktoś, kto się nie modli, tego po prostu nie zrozumie, nawet jesli jest profesorem. Nawet jeśli byłby księdzem.
W pewnym momencie Profesor stwierdza, że jest agnostykiem. To dobrze, że ma śmiałość się przyznać, choć zapewne dla niego agnostycyzm jest rzeczą oczywistą. Jakże bowiem mógłby badać religie ktoś, kto jest emocjonalnie i ideologicznie zaangażowany w którąkolwiek z nich? Problem w tym, że - przynajmniej w odniesieniu do chrześcijaństwa - badanie takie bez wiary nie ma najmniejszego sensu. Chrześcijaństwo nie jest ideologią ani religią w sensie jakiejś religijności naturalnej - jest doświadczeniem wiary, doświadczeniem obecności Boga w życiu człowieka. Oczywiście, wielu ludzi deklarujących się jako chrześcijanie, de facto pozostaje na poziomie ideologiczno-obyczajowym, nie doświadczając w najmniejszym stopniu, że Bóg jest blisko nich, że kocha, że się troszczy...
Chrześcijaństwo jest drogą wiary, którą człowiek przeżywa we wspólnocie z Bogiem, ponieważ ten Bóg sam stał się człowiekiem i dosłownie wszedł w ludzką historię. Kto nie ma tego doświadczenie, tak naprawdę nic, lub niewiele rozumie. Pan Profesor Mikołejko nie rozumie nic.
Jego obraz pobożności maryjnej jest równie uproszczony co niektóre ludowe zwyczaje. Nie rozumie dogmatów - nazywa je maryjnymi, podczas gdy w istocie odnoszą się do działania Boga w historii człowieka. Deprecjonuje rolę pielgrzymek, zapominając, że są elementem budowania osobistego doświadczenia Boga.
A propos pielgrzymek... W pewnym momencie przytacza rozmowę z maturzystką, która w intencji matury idzie do Częstochowy. Przytacza komentarza o. W. Oszajcy SJ, że dziewczyna powinna się uczyć, a nie modlić. Tak powinna się uczyć, ale dlaczego ma się nie modlić? Czy Pan Bóg jest od duchowych spraw tylko? Nie! Moje doświadczenie wiary pokazuje mi, że Bóg jest obecny w całym moim życiu. Kiedy się modlę za moich studentów, kiedy proszę o światło na prowadzony wykład, to nie znaczy, że chcę, by Bóg za mnie się do wykładu przygotował, ale by dał mi łaskę wykorzystania wiedzy i umiejętności, które posiadam.
Kiedy do lasu wchodzi drwal - widzi drzewa. Kiedy wchodzi cieśla, widzi materiał budowlany. Kiedy wchodzi leśnik, widzi żywy leśny organizm. Trochę podobnie jest z teologią: kiedy o wierze mówi polityk - będzie widział tylko ideologię. Socjolog zobaczy zwyczaje. History będzie mówił o wydarzeniach i procesach. Żaden z nich jednak nie dostrzeże (jeśli sam nie jest człowiekiem wiary), że teologia w swej istocie jest owocem budowanego przez pokolenia i kultury doświadczenia wiary, odnoszącej się do osobistej relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem. Ktoś, kto się nie modli, tego po prostu nie zrozumie, nawet jesli jest profesorem. Nawet jeśli byłby księdzem.
środa, 13 sierpnia 2008
Niagara Falls
Udało mi się dotrzeć do Niagary. Pozostałem po amerykańskiej stronie, nie udając się na stronę kanadyjską, choć podobno widoki z niej są ładniejsze i atrakcji więcej - między innymi można wejść za wodospad "Podkowy".
Do Niagara Falls przyjechałem po południu, dosyć zmęczony, ale gdy dowiedziałem się, że wodospad w nocy jest iluminowany i będzie można efekty owej iluminacji zobaczyć tego samego wieczora, zdecydowałem się na wycieczkę. Najpierw była wyprawa stateczkiem pod sam wodospad "kanadyjski" - nazywają go "Podkową". W drodze powrotnej przedefilowaliśmy pod wodospadem amerykańskim, u którego stóp leżą ogromne głazy, zwalone pod wpływem erozji skał kilka lat temu, jeśli się nie mylę. Stateczek - pierwotnie prom pomiędzy USA a Kanadą, a obecnie wyłącznie atrakcja turystyczna - nie płynął długo - całość trwała ok 20, może 25 minut. Większość czasu spędziliśmy wśród wirów wywołanych przez wodospad, zmoczeni unoszącym się w powietrzu pyłem wodnym. Zresztą, ów pył stanowi zjawisko samo w sobie - widoczny ze znacznej odległości swoisty słup wodny robi ogromne wrażenie, zarówno w dzień, jak i w nocy.
Po obejrzeniu Niagary z bliska, można wodospad było obejrzeć także z daleka, z tarasu przy wieży widokowej. Niestety, zaczął padać deszcz, więc przeciwdeszczowe ponczo wykorzystane na stateczku musiało pozostać na człowieku. Dobrze, że nie było różowe...
Potem pojechaliśmy na zatoki wiru ("Whirpool"), gdzie przy normalnym stanie wody daje się zaobserwować ciekawe zjawisko: prąd zatacza krąg i schodzi pod główny nurt, krzyżując się z nim. Przestało padać i na chmurach widać było piękno zachodzącego słońca.
Wróciliśmy do głównego wodospadu. Zrobiło się ciemno, włączona została iluminacja... Zjechaliśmy całą wycieczką na sam dół wodospadu i na tarasie zwanym "Jaskinią Wiatrów" mogliśmy obserwować zarówno grę kolorów jak i doświadczać kąpieli w wodnym pyle. Siła spadającej wody rzeczywiście dawała się odczuć w niewiarygodnym wręcz stopniu. Przewodniczka powiedziała nam, że co tydzień kilka osób ginie w wodach wodospadu; zazwyczaj są to nieostrożni (by nie powiedzieć - głupi) turyści, którzy chcą stanąć na skałach wśród toczących się wód Niagary. Nie mają żadnych szans...
Rano mogłem obejrzeć wszystko jeszcze raz przy świetle dziennym. Tęcza w słupie wodnego pyłu rzeczywiście była bardzo piękna, ale groza toczącej się po skałach rzeki też przyciągała... Na szczęście nie za mocno. Nie mnie, przynajmniej... Odwiedziłem Wyspy Trzech Sióstr, gdzie można zejść aż do samych przełomów - swoją drogą, biada człowiekowi, który się wówczas pośliźnie, bo woda pędzi z prędkością blisko 50 km/h. Szum wody i odbijające się w wodzie słońce pozostawiają niezatarte wspomnienia...
Niektórzy podejmują próby pokonania Niagary w różnego rodzaju beczkach (ostatnio modne były beczki z pianki poliuretanowej), z różnym skutkiem, oraz skuterem wodnym (+ skok ze spadochronem) - ta próba zakończyła się utonięciem delikwenta. Zabawa w moim stopniu równie głupia, co kosztowna. Pomijam kwestię ryzyka utraty życia, bo tym się jakoś owi śmiałkowie nie bardzo przejmują. Pierwsza próba pokonania Niagary kosztuje (w karach sądowych) minimum 10000 USD, druga - dwa razy tyle. Trzeciej próby nikt jeszcze nie podjął...
niedziela, 10 sierpnia 2008
Wojna
Wojna w Południowej Osetii. Gruzja i Rosja. Jakoś mam więcej sympatii do Gruzinów niż Rosjan, Osetyńców nie znam... Ich prośba do Rosji o wsparcie w konflikcie z Gruzją w pierwszej chwili przypomniała mi Czechosłowację w 1968. Ale...
Osetia starała się oddzielić od Gruzji od dawna. Jak Kosowo od Serbii czy Czarnogóra. Jeśli w tamtych miejscach przyznaliśmy prawo ludziom do samostanowienia, to czemu w wypadku Osetii południowej tego prawa odmawiać? Może rzeczywiście są takie narody, które chcą, by ich ojczyzna była częścią rosyjskiego imperium... Ich wola. Nie może być tak, że prawo do samostanowienia uznajemy tylko wobec niektórych. Bo trzeba sobie jasno powiedzieć, że stoi ono w sprzeczności z prawem państwa do zachowania integralności terytorialnej. Należy zatem zdecydować, jaka jest relacja pomiędzy tymi dwoma prawami; w moim przekonaniu pierwszeństwo ma prawo do samostanowienia. Jeśli zaś tak, to Kurdom społeczność międzynarodowa powinna umożliwić utworzenie własnego państwa, podobnie Palestyńczykom i innym...
Osobną kwestią jest zdolność takich nowopowstających państw do przetrwania na gruncie ekonomicznym. Niekiedy - jak mi się wydaje - roztropniejszym jest pozostać w łączności z dużym sąsiadem, zapewniając sobie jakąś autonomię. Z drugiej jednak strony rozumiem tych, którzy wolą żyć biednie, ale u siebie.
Czy Osetyńcom dane będzie mieszkać u siebie - nie wiem. Nie wiem też, na ile trwałym będzie pokój zawarty pomiędzy Gruzją a Rosją; nie ma się co łudzić - rozejm i rozmowy są wymuszone argumentami militarnymi. Mam dziwne wrażenie, że w tej wojnie znowu przegrali wszyscy.
Osetia starała się oddzielić od Gruzji od dawna. Jak Kosowo od Serbii czy Czarnogóra. Jeśli w tamtych miejscach przyznaliśmy prawo ludziom do samostanowienia, to czemu w wypadku Osetii południowej tego prawa odmawiać? Może rzeczywiście są takie narody, które chcą, by ich ojczyzna była częścią rosyjskiego imperium... Ich wola. Nie może być tak, że prawo do samostanowienia uznajemy tylko wobec niektórych. Bo trzeba sobie jasno powiedzieć, że stoi ono w sprzeczności z prawem państwa do zachowania integralności terytorialnej. Należy zatem zdecydować, jaka jest relacja pomiędzy tymi dwoma prawami; w moim przekonaniu pierwszeństwo ma prawo do samostanowienia. Jeśli zaś tak, to Kurdom społeczność międzynarodowa powinna umożliwić utworzenie własnego państwa, podobnie Palestyńczykom i innym...
Osobną kwestią jest zdolność takich nowopowstających państw do przetrwania na gruncie ekonomicznym. Niekiedy - jak mi się wydaje - roztropniejszym jest pozostać w łączności z dużym sąsiadem, zapewniając sobie jakąś autonomię. Z drugiej jednak strony rozumiem tych, którzy wolą żyć biednie, ale u siebie.
Czy Osetyńcom dane będzie mieszkać u siebie - nie wiem. Nie wiem też, na ile trwałym będzie pokój zawarty pomiędzy Gruzją a Rosją; nie ma się co łudzić - rozejm i rozmowy są wymuszone argumentami militarnymi. Mam dziwne wrażenie, że w tej wojnie znowu przegrali wszyscy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)