środa, 10 marca 2010

Wychowanie

Na czym ma polegać wychowanie? Niektórzy mówią, że na uczeniu dzieci, co jest dobre, a co jest złe. Wydaje mi się, że ci niektórzy się mylą. Dzieci nie trzeba uczyć odróżniania dobra. Umieją to doskonale, przynajmniej tak długo, jak długo nie popsujemy ich sumień.

Dziecko postrzega świat jako czarno-biały. Rzeczy są dobre albo złe. Autorytety są klarowne i nie podlegają dyskusji, i to nie dlatego, że da się ich istnienie uzasadnić sensownością wydawanych poleceń i opinii, ale ponieważ opierają się na fundamentalnej relacji miłości dziecka do jego rodziców. Co sprawia, że wraz z upływem lat zanika zdolność klarownego odróżniania dobra od zła i zaczyna kwestionować nieomylne dotąd autorytety?

My, dorośli, przywykliśmy do świata pełnego szarości, niejednoznacznych sytuacji i skomplikowanych wyborów. Wielowymiarowość i komplikacja uniezdalniają nas do zdecydowanego opowiedzenia się po stronie prawdy i dobra. Jak Piłat pytamy: „cóż to jest prawda?” Wzruszając ramionami rezygnujemy z moralnej stanowczości, tłumacząc się koniecznością podjęcia „bardzo trudnych, skomplikowanych, niemożliwych do ostatecznego rozstrzygnięcia wyborów”.

Rozmiękczamy prawdę, choć w gruncie rzeczy dobrze wiemy, gdzie jest. Znamy jej zobowiązujący charakter, nawet jeśli jej nie jesteśmy posłuszni. Nie lubimy jednak jej wymogów, dlatego wybieramy na pozór łatwiejsze, pokręcone uzasadnienia własnej bylejakości. Właśnie dlatego Jezus mówi: „Jeśli się nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego”. Jeśli nie zaczniemy słuchać Prawdy jak dzieci, Królestwo pozostanie dla nas zamknięte.

Łatwość rozpoznania prawdy i dobra to nie jedyna umiejętność, którą tracimy na skutek działań wychowawczych ze strony dorosłych. Drugą taką zdolnością jest posłuszeństwo oparte na miłości. Zazwyczaj skutecznie jest ono wyparte przez przymus siły, polegający na próbie nagięcia dziecka do wyobrażeń, aspiracji i wygody rodziców.

Dorośli dyktują kształt postępowania młodym ludziom tak, jakby przynależała im nieomylność większa niż papieżowi, który – nota bene – korzysta z daru nieomylności tylko w niektórych sprawach i w konkretnych okolicznościach. Dorośli natomiast wobec dzieci zachowują się jakby nieomylność towarzyszyła im nieustannie. Siłą rzeczy nie słuchają tego, co dzieci do nich mówią. Nie rozmawiają z nimi, jak z równymi sobie. Nie pytają ich o zgodę (w sytuacjach, w których prosiliby o to innych dorosłych), nie przepraszają za popełnione błędy, nie dziękują za okazaną pomoc czy spełnione prośby. Trudno się dziwić, że tak traktowani młodzi ludzie, gdy tylko poczują siłę i powiew niezależności, stają w radykalnej opozycji do wydających im polecenia dorosłych. Niemal każdy z nas by tak zrobił, gdyby był tak traktowany, co może nie byłoby wyborem najmądrzejszym, ale przecież wyborem zrozumiałym.

Są tacy, którzy zarówno wychowanie, jak i w ogóle zarządzanie – jak to się dziś niekiedy mówi – zasobami ludzkimi (swoją drogą, cóż to za zdepersonalizowane określenie) realizują metodą permanentnej kontroli, odbierając tym samym podwładnym i wychowankom niemal jakąkolwiek inicjatywę. Unikają oni przy tym, zapewne, wielu błędów, bo ciężar podejmowania decyzji spoczywa na władzy zwierzchniej. Nie dojrzewają jednak, nie uczą się, nie rosną. Taka jest cena bycia nieustannie prowadzonym za rękę, sytuacji, gdy mi się stale zagląda przez ramię, braku zaufania i zgody na samodzielność, choćby za cenę błędów i pomyłek.