czwartek, 8 października 2009

Wojna na górze

Zamieszanie w rządzie niektórzy przywitali z radością – bo nie lubią platformy, inni z żalem, bo ich faworytom powinęła się noga. Mnie kolejna afera z jednej strony nie zaskoczyła, ale z drugiej zasmuciła, choć z nieco innego powodu. Nie jestem zaskoczony, bo historia z ustawą hazardową wpisuje się w kontekst całości życia politycznego w naszym kraju: po pierwsze, że ludzie się chcą szybko dorobić i pieniądze „już”, są dla nich ważniejsze od dobrej reputacji; po drugie, że brak „klasy” przekłada się na brak oporów moralnych przed łamaniem i naciąganiem prawa; po trzecie – że opozycja nieustannie szuka „haków” i „haków na haki” w przekonaniu, że na pewno coś musi znaleźć, bo nikt z definicji nie może być uczciwy.
Jak powiedziałem afera zasmuciła mnie, ale nie dlatego, że Platforma jest moją ulubioną partią, bo nie jest. Mój smutek wzbudziła nade wszystko reakcja tzw. „elit politycznych” (co – swoją drogą – oznacza redefinicję terminu „elita”). Spór kompetencyjny pomiędzy prezydentem a premierem, jak się zdawało załagodzony i wyciszony kilka miesięcy temu, przerodził się w otwartą wojnę.
Dziś nikt nie udaje, że troszczy się o dobro kraju. Dziś już chodzi tylko o pokonanie przeciwnika. Zarówno premier jak i prezydent usiłują wykazać niekompetencję i partyjne zaklinczowanie swojego przeciwnika. Problem w tym, że głównym przegranym w takim konflikcie może być tylko państwo i jego obywatele. Jeśli dwie najważniejsze osoby w państwie wzajemnie się zwalczają, stratni jesteśmy wszyscy. Jeśli polska racja stanu zostaje odsunięta na dalszy plan – a jest to jedyna racja dla której obaj panowie rzekomo starali się o swoje urzędy – należałoby zakwestionować ich moralne prawo do rządzenia.
Proszę mnie dobrze rozumieć. Nie kwestionuję prawa wybranego demokratycznie prezydenta do bycia prezydentem, ani premiera, którego wyłoniły wybory parlamentarne. Chcę powiedzieć, że toczona przez obu panów walka jest niegodziwa, bo niszczy dobro wspólne, któremu na imię Polska.
Swoją drogą, odnosząc się do zarzutów upartyjnienia władzy, o ile prezydentowi nie wolno być członkiem ani działaczem żadnej partii, o ile jego obowiązuje apolityczność w sprawowaniu urzędu, o tyle premier takiego obowiązku nie ma. Premier jest i może być członkiem ugrupowania partyjnego; siłą rzeczy może tak prowadzić politykę państwa, by zrealizować program wyborczy swojego ugrupowania. Urząd premiera z natury rzeczy jest upartyjniony, więc czynić z tego zarzut jest co najmniej nie na miejscu – zwłaszcza jeśli wcześniej robiło się to samemu.Nie podoba mi się to, co robią wybrani do rządzenia ludzie. Nie podoba mi się prowadzona przez nich polityka niszczenia oponentów politycznych. I jakkolwiek nie podoba mi się narastający wstręt ludzi do uczestnictwa w życiu politycznym (poprzez wybory), o tyle coraz mniej znajduję argumentów i siły, by ich (i siebie) do tego uczestnictwa nakłaniać. Bo jak tu się troszczyć o dobro wspólne na dole, gdy góra ma to dobro w najgłębszym poważaniu?