czwartek, 23 października 2008

Hańba - nie-hańba

Przegłosowano ustawy o komercjalizacji szpitali, a zgromadzeni na sali posiedzeń Sejmu widzowie (głównie pielęgniarki) okrzyczeli decyzję parlamentu mianem hańby. Zastanowiło mnie to, i zasmuciło. Zastanowiło, bo uwidoczniło całkowity brak zrozumienia dla potrzeby urealnienia kosztów funkcjonowania służby zdrowia w Polsce. Zasmuciło – gdyż okazało się, że temu brakowi zrozumienia towarzyszy brak chęci zmiany stanu rzeczy.
Od lat mówi się o dramatycznej potrzebie reformy służby zdrowia. Z regularnością pór roku media donoszą o długach szpitali i próbach ich ratowania. Równie regularnie pojawiają się protesty ze strony personelu medycznego i żądania reformy oraz kolejnych podwyżek. Podwyżki zazwyczaj „jakieś” (nie za duże, zazwyczaj) są przyznawane, zapowiedzi reformy są ogłaszane i na tym rzecz się kończy. Od 1989 roku reforma systemu zdrowia sprowadziła się do utworzenia kas chorych, zastąpionych przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Niezależnie od przyjętych nazw i szczegółowych uregulowań prawnych, system pozostał praktycznie niezmieniony: służba zdrowia była i jest finansowana z budżetu państwa, tyle że poprzez fundusze celowe. Siłą rzeczy, jeśli pojawiały się problemy (takie jak zadłużenie), pompowano w system kolejne transze gotówki.
Wiadomo, że ochrona zdrowia jest praktycznie workiem bez dna. Jest w stanie zużyć dowolną ilość środków finansowych, chociażby poprzez wprowadzanie coraz nowocześniejszych metod i procedur diagnostycznych i terapeutycznych, oraz przepisywanie coraz nowocześniejszych leków. Nowocześniejszych, czyli droższych. Głównymi beneficjentami ich zastosowania nie zawsze są chorzy, ale zawsze są ich producenci (ale to osobna historia, na inną okazję).
Każdy chce być leczony jak najlepiej. Każdy wie, że to kosztuje. Ale, jak długo nie widzimy rachunku do zapłacenia, niespecjalnie się tym przejmujemy. Lekarze nie przejmują się cenami leków, bo za nie nie płacą – płacą pacjenci. Pacjenci nie przejmują się kosztami badań, jak długo płaci za nie NFZ. Dyrektorzy szpitali nie przejmują się nawet rachunkami za prąd i ogrzewanie, bo rosnący dług zawsze jakoś – w ten czy inny sposób – uregulowywało państwo (czyli my wszyscy). I choć rodziło to ogromne pole do nadużyć i niegospodarności, byliśmy zadowoleni. Nie widząc przecieku, żyliśmy beztrosko korzystając z „bezpłatnej” ochrony zdrowia. Problem w tym, że ten przeciekający zbiornik zaczął zagrażać naszemu bezpieczeństwu.
Komercjalizacja szpitali rzeczywiście może w ostatecznym rozrachunku doprowadzić do prywatyzacji przynajmniej niektórych z nich. Najpierw jednak zmusi nas wszystkich do urealnienia możliwości i kosztów ich utrzymania. Zmusi nas do sprawdzenia, czy nas stać na nieograniczony dostęp do świadczeń. Nie ma bowiem co się łudzić – tzw. koszyk świadczeń gwarantowanych obejmuje zdecydowaną większość procedur medycznych.
Każdy z nas wie, że budżet gospodarstwa domowego jest ograniczony. Nie możemy sobie na wszystko pozwolić, bo doprowadzimy samych siebie do bankructwa. Obecny kryzys finansowy na świecie właśnie stąd się wziął, że ludzie żyli na kredyt bez opamiętania. Jeśli jest dla nas oczywiste, że musimy rozsądnie gospodarzyć własnym budżetem domowym, czemu tak trudno nam zrozumieć, że jako społeczeństwo też dysponujemy tylko ograniczonym zasobem środków. Wszystkiego mieć nie możemy. Wszystkiego mieć nie będziemy.
Wiem, że przegłosowana we wtorek ustawa wzbudziła oburzenie i protesty środowisk medycznych, tak lekarzy jak i pielęgniarek. Ja się nie oburzam. Powiem więcej, cieszę się z tej ustawy, zarówno jako teolog moralista, jak i jako pacjent. Jako teolog widzę w niej szansę na urzeczywistnienie dobra wspólnego duchu odpowiedzialności, gdyż każdy szpital będzie miał realnego gospodarza – samorząd terytorialny. I społeczność lokalna będzie mogła decydować czy i ile chce na szpital łożyć, czy i ile chce przeznaczyć na opiekę nad chorymi. Innymi słowy, proces ten pozwoli na ukazanie, ile w naszej trosce o najsłabszych jest z deklaracji, a ile z ducha ofiary. Jeżeli bowiem urealnienie kosztów oznaczać ma pogorszenie sytuacji ludzi chorych, to znaczy, że oni zawsze byli na przegranej pozycji względem zdrowych i silnych, tylko o tym nie wiedzieli.
Jako pacjent też się cieszę z reformy i to podwójnie. Po pierwsze po raz pierwszy ktoś chce coś zrobić poza pompowaniem pieniędzy w niewydolny system. Po drugie wiem, że pańskie oko konia tuczy i obecność prawdziwego gospodarza będzie lepszym gwarantem mojego bezpieczeństwa niż inspektorzy NFZ, przy całym moim szacunku dla wykonywanej przez nich pracy. Nie wierzę w „darmową” ochronę zdrowia, więc chcę, by szpitalami ktoś mądrze zarządzał. Chcę, by były gotowe na przyjęcie mnie, gdy choroba lub wypadek zmusi mnie do szukania w nich pomocy. A jeśli się okaże, że lepiej zarządza szpitalem prywatna osoba lub firma – cóż, niech i tak będzie. W końcu ubezpieczenie zdrowotne po coś każdy z nas opłaca, czyż nie?