Kilka dni temu odbyła się w Lubelskim Uniwersytecie Medycznym konferencja bioetyczna, poświęcona zasadniczo początkom ludzkiego życia. Trudno przecenić rangę takiego wydarzenia. Etyczny wymiar medycyny cały czas wydawał się mocno nieoszacowany i poważna dyskusja był niezwykle potrzebna. Liczne referaty, spotkania, rozmowy w kuluarach… Działo się.
Miałem w tej konferencji swoje 5, a właściwie 20 minut. Mówiłem o formacji ludzkiej jako fundamencie dla pracy medyków. Mówiłem o tym, by traktować ludzi z szacunkiem, także jeśli nie są profesorami medycyny; by rozwijające się w łonach matek dzieci nie zamykać w zimnej technicznej terminologii medycznej. Zamiast zarodek, embrion czy płód, można przecież powiedzieć: człowiek, dziecko, dodając – jeśli jest taka potrzeba – że chodzi o określony etap rozwoju. Nic się wówczas nie straci z precyzji wypowiedzi, a jednocześnie uszanuje się człowieka. Mówiłem też o braku szacunku dla dzieci, które umierają zanim się urodzą i dla ich matek, którym utrudnia się pochowania ich dzieci.
Mówiłem również o tym, że pacjent ma prawo wiedzieć, co się z nim będzie działo i dlaczego, że ma prawo na to się zgodzić, lub nie. A skoro ma prawo wiedzieć, to trzeba mu wytłumaczyć tak, aby zrozumiał. W końcu po to medycy tyle studiują, by sami rozumiejąc, mogli wytłumaczyć innym. A ci inni – niewykształceni medycznie, bez tytułów i zdrowia – nie są wcale mniej warci szacunku od swoich lekarzy. Problem w tym, że młodzi adepci medycyny, przychodząc na studia, są traktowani często jako gorsi i niewarci szacunku właśnie z powodu swej – niezawinionej przecież – niewiedzy. Są poniżani przez mędrców, niestety przesiąkając tą atmosferą przez lata studiów. Jeśli zabraknie mocnego fundamentu moralnego wyniesionego z domu, grozi im, że stopniowo utrwali się w nich przekonanie, że tylko wiedza (najlepiej medyczna) i tytuł czynią człowieka wartym szacunku i zainteresowania.
Sala była niemal pusta, lekarzy praktycznie nie było, tylko trochę pielęgniarek i studentów medycyny. I prelegenci, a ci nie wszyscy. Równolegle toczyła się druga sesja i mam nadzieję, że druga aula była wypełniona. Jeśli jednak i tam było podobnie, trudno oprzeć się wrażeniu, że bioetyka, że etyka medyczna z medycyną się rozeszła, że nie cieszy się zainteresowaniem.
Jakby na potwierdzenie tej smutnej konstatacji nałożyło się podsumowanie mojej wypowiedzi przez prowadzącego profesora, który ją publicznie i dosłownie wyśmiał. Fachowość terminologii i aura medycznej profesury nie znalazła miejsca ani dla uznania człowieczeństwa nienarodzonych dzieci, ani dla elementarnego szacunku dla wypowiedzi prelegenta. W kilku zdaniach moderator sesji dowiódł niemal wszystkich postawionych w moim wystąpieniu tez. I zrobiło mi się smutno. Nie dlatego tylko, że potraktowano mnie w ten sposób. Znacznie bardziej smutno zrobiło mi się dlatego, że rozwiała się nadzieja, iż może nie miałem racji.