niedziela, 28 grudnia 2008

Oświadczenie USnR w sprawie in vitro

Na prośbę MaterCare International zamieszczam oświadczenie Rady Instytutu Studiów nad Rodziną UKSW. Nie podpisałem go, bo jestem związany z KUL-em, ale to dobry i ważny głos. W pełni go popieram.


Warszawa-Łomianki 16.12.2008

OŚWIADCZENIE
Rady Instytutu Studiów nad Rodziną
z dnia 16 grudnia 2008

W związku z przygotowywaniem w naszej Ojczyźnie regulacji prawnej sankcjonującej powoływanie człowieka do życia biotechnologiczną metodą-produkcji „in vitro”, stajemy wraz z wszystkimi ludźmi dobrej woli i Urzędem Nauczycielskim Kościoła katolickiego ponownie w obronie niesprawiedliwie dyskryminowanych i uciskanych najsłabszych oraz najbardziej bezbronnych – dziś - embrionów ludzkich.

12 grudnia 2008 roku Kościół katolicki ogłosił Instrukcję Dignitas personae, w której raz jeszcze sformułował zasady i kryteria, w świetle których należy osądzać projekty i programy biotechnologiczne, które pod pretekstem pomocy osobom niepłodnym przemycają metody i technologie nie mające nic wspólnego z terapią, natomiast ciało ludzkie czynią przedmiotem poniżającej manipulacji, degradującej medycynę.

Dlatego z mocą protestujemy przeciwko takim regulacjom prawnym, które ośmielają się ingerować w sposób poczęcia człowieka, promując dehumanizującą metodę „in vitro”, której celem jest „produkcja ludzi” i eugeniczne niszczenie embrionów ludzkich w imię tzw. „mniejszego zła”, aby „pomóc” niepłodnym małżeństwom.

Zauważamy ponadto, że proponowane „lepsze” regulacje prawne naruszają następujące artykuły Konstytucji i Kodeksu Karnego RP:

¬ Art. 30. Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.

¬ Art. 38. Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia.

¬ Art. 40. Nikt nie może być poddany torturom ani okrutnemu, nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu i karaniu. (...)

¬ art. 157a Kodeksu Karnego § 1: Kto powoduje uszkodzenie ciała dziecka poczętego lub rozstrój zdrowia zagrażający jego życiu, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

Priorytetem tych wszystkich, którzy rzeczywiście chcą pomóc niepłodnym małżeństwom są te działania i takie regulacje prawne, na które wskazuje Instrukcja Dignitas personae a nadto Konwencja o ochronie praw człowieka i godności istoty ludzkiej wobec zastosowań biologii i medycyny przyjęta przez Komitet Ministrów UE 19 listopada 1996 r.

Dlatego, jak uczy Instrukcja, ludzie dobrej woli winni popierać „badania i inwestycje ukierunkowane na zapobieganie niepłodności” oraz pamiętać, że „znaczącej części przypadków niepłodności, zgłaszanych dziś lekarzom, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn, można by uniknąć gdyby wierniej przeżywano cnotę czystości, gdyby prowadzono zdrowszy styl życia i gdyby zostały wyeliminowane czynniki stwarzające zagrożenie w zakresie pracy, odżywiania się, stosowania leków oraz ekologii. [...] Ponadto, by wyjść naprzeciw wielu parom bezpłodnym, pragnącym mieć dzieci, należałoby przez odpowiednie środki ustawodawcze zachęcać do adopcji licznych sierot, które dla odpowiedniego rozwoju ludzkiego potrzebują ogniska domowego, propagować ją i ułatwiać związane z nią procedury” (DP13).

Ks. prof. UKSW dr hab. Mieczysław Ozorowski – Dyrektor ISNaR
Ks. dr Krzysztof Wolski – Wicedyrektor ISNaR
Ks. bp dr Stanisław Stefanek
Ks. abp prof. dr hab. Edward Ozorowski
Dr med. Monika Wójcik
Ks. prof. dr hab. Jerzy Bajda
Ks. prof. dr hab. Wojciech Tabaczyński
Ks. prof. dr hab. Ireneusz Mroczkowski
Prof. dr hab. Anna Tylki-Szymańska
Ks. prof. UKSW dr hab. Jerzy Kułaczkowski
Ks. prof. UKSW dr hab. Adam Skreczko
Prof. UKSW dr hab. Maria Załuska
S. dr hab. Maria Pecyna
Ks. dr Stanisław Biały
Dr Marek Czachorowski
Dr Mieczysław Dudek
Ks. dr Wiesław Jankowski
Ks. dr Tomasz Kadziński
Ks. dr Mirosław Nowosielski
dr Agnieszka Regulska
Dr Jacek Ruszczyński
Ks. dr Zdzisław Struzik
Ks. dr Władysław Szewczyk
Ks. dr Jarosław Szymczak
Ks. dr Jerzy Szymołon
Ks. dr Dariusz Wojtecki
Dr Jakub Wójcik
Mgr Bożena Bassa
Mgr Elżbieta Chojnacka
Mgr Agnieszka Dowejko
Mgr Dariusz Krawczyk
Mgr Andrzej Mazan
Mgr Teresa Mazan
Mgr Wanda Elżbieta Papis
Mgr Agnieszka Przychodnia
Mgr Alina Skurska
Mgr Urszula Zdanowska

Maria Środoń MA (Cantab)
dyr. wykonawczy MaterCare Polska
executive coordinator for Central Europe - MaterCare International

sobota, 27 grudnia 2008

Oświadczenie

Poniżej przytaczam tekst Oświadczenia Zespołu Ekspertów Konferencji Episkopatu Polski ds. Bioetycznych w porozumieniu z Prezydium Konferencji Episkopatu Polski. Ściągnięty został ze stron "Naszego Dziennika", ale niestety, szybko spadł z pierwszej strony. Przez większość mediów oświadczenie nie zostało zauważone, a szkoda. Może tą drogą...

Oświadczenie
Zespołu Ekspertów
Konferencji Episkopatu Polski ds. Bioetycznych
w porozumieniu
z Prezydium Konferencji Episkopatu Polski

Od kilku lat obserwuje się lawinowy rozwój technik w dziedzinie biomedycyny. W naszej Ojczyźnie nie ma natomiast żadnych unormowań odnoszących się do eksperymentów na zarodkach, klonowania ludzi lub zapłodnienia pozaustrojowego in vitro. Regulacja prawna jest tu sprawą bardziej niż naglącą. Jej brak jest dziś poważnym wyzwaniem moralnym dla całego społeczeństwa, a przede wszystkim dla osób odpowiedzialnych za tworzenie prawa. Niszczy się w Polsce ludzkie zarodki, wiele pozostaje w uwłaczającym godności człowieka zamrożeniu, a w konsekwencji narażone są na unicestwienie; nierzadko stają się przedmiotem handlu. W praktyce stosowania metody in vitro dokonuje się też selektywnej aborcji. Jak najszybciej trzeba temu położyć kres i nie pozostawiać delikatnego obszaru niekontrolowanym działaniom, jak to jest obecnie. Z uwagi na ochronę godności i życia każdego człowieka metoda zapłodnienia in vitro powinna być prawnie całkowicie zakazana. W porządku przekonań moralnych nie ma tutaj miejsca na kompromis, którego poszukuje się w ramach rozwiązań prawnych. Mimo sprzeciwu wobec metody in vitro, jako naruszającej godność człowieka, każde ludzkie życie - także powstałe w ten sposób - należy przyjąć z miłością. Każdej bowiem osobie przysługuje pełny szacunek i pełna godność.
Z niezbywalnej godności człowieka wynika bezwzględna ochrona każdego ludzkiego życia. Jej konsekwencją jest sprzeciw nie tylko wobec aborcji i eutanazji, ale również wobec zapłodnienia pozaustrojowego in vitro oraz eksperymentów na ludzkich embrionach. Przypomniała o tym ostatnio instrukcja Kongregacji Nauki Wiary Dignitas personae, w której zaapelowano do sumień rodziców, lekarzy, naukowców i polityków o odwagę i skuteczność w obronie życia i godności człowieka. O zasadach moralnych przypomina się wszystkim - niezależnie od przekonań i wiary. Z wdzięcznością przyjmujemy ten ważny głos Stolicy Apostolskiej.
Politycy stają wobec szczególnej odpowiedzialności, gdy podejmują decyzje dotyczące sprawy życia i godności człowieka. W żadnym przypadku nie jest dopuszczalna zgoda na niszczenie istnienia ludzkiego na jakimkolwiek etapie jego rozwoju. W tym kontekście należy popierać starania prawotwórcze zmierzające do stworzenia przepisów chroniących każdy ludzki zarodek. Jeśli w czyimś przekonaniu przyjmuje się w tych pracach rozwiązania zbyt restrykcyjne, to takiej restrykcyjności trudno nie uznać za zaletę. Nawet wątpiący w status ludzki embrionu muszą postępować zgodnie z etyczną odpowiedzialnością, aby pod żadnym pozorem nie zabić człowieka. Przygotowywany projekt ustawy jest do przyjęcia wyłącznie wtedy, jeśli podtrzymany zostanie zakaz zabijania i zamrażania ludzkich istnień.
Zło związane z metodą in vitro nie wynika wyłącznie z faktu niszczenia w trakcie tej procedury ludzkich zarodków. Niezależnie od subiektywnie dobrych intencji bezpośrednio zainteresowanych osób metoda ta czyni człowieka przedmiotem manipulacji, gdyż traktuje go jako przedmiot "produkcji" w procesach określonej biotechnologii, a tęsknota małżonków za dzieckiem, jakkolwiek z perspektywy ich osobowej więzi i społecznych oczekiwań uprawniona, jest stawiana ponad jego niezbywalną godność. Niepokojące są sygnały o powikłaniach i niepożądanych efektach ubocznych praktyki zapłodnienia in vitro. W sposób znaczący rośnie ilość wad wrodzonych u dzieci poczętych tą metodą, nieznany jest dalszy wpływ metody na stan zdrowia potomstwa w późniejszym wieku i w następnych pokoleniach. Wykazano znaczny wzrost ryzyka chorób nowotworowych, np. raka piersi u kobiet poddawanych zabiegom zapłodnienia pozaustrojowego. Manipulacje dotyczące początku życia ludzkiego mogą spowodować nieprzewidywalne skutki biologiczne dla ludzkości.
Gdy podejmuje się inicjatywę pierwszego unormowania, wszyscy posłowie zatroskani o ochronę praw człowieka powinni podjąć działania zmierzające do całkowitego zakazu tej metody. Gdyby jednak takie rozwiązanie prawne zostało odrzucone, ich etycznym obowiązkiem jest aktywność w całym procesie legislacyjnym, tak aby maksymalnie ograniczyć szkodliwe aspekty regulacji.
Warszawa, 22 grudnia 2008 r.

czwartek, 11 grudnia 2008

Droga do nikąd

Polskie Koleje Państwowe dawno mnie zniechęciły do korzystania ze swoich usług: jeździło się wolno, w brudnych wagonach, bez żadnej troski o bezpieczeństwo podróżnych. I drogo, coraz drożej… Z punktualnością drzewiej bywało różnie, ale gwoli sprawiedliwości powiem, że ostatnio pociągi przywożące moich znajomych zawsze były o czasie.
Ostatnio kolej została oddłużona, pojawiły się nowoczesne pociągi w niektórych stajniach, a moi znajomi jeżdżący na liniach na zachód od Wisły mówili, że w toaletach było nawet mydło i ręczniki. I może by mnie te wieści zachęciły, by wsiąść do pociągu, gdyby nie raz po raz pojawiające się protesty płacowe i strajki.
Nie rozumiem tych strajków. Nie rozumiem działań, które uderzają w firmę desperacko walczącą o odzyskanie dobrej opinii u potencjalnych klientów. Nie rozumiem działań, które opierają się na logice Kalego: że zabrać Kalemu krowa to źle, ale jak Kali zabrać krowa to dobrze. Siłą rzeczy obecnego strajku kolejarzy jako żywo też nie rozumiem. Walka o to, by prezydent nie podpisywał ustawy o emeryturach pomostowych jest w moim przekonaniu strzałem do własnej bramki. Wedle doniesień prasowych, niemal wszyscy pracownicy kolei, pracujący w trudnych warunkach mieli być objęci emeryturami pomostowymi. Ci, którzy nie pracują w trudnych warunkach mieli być z programu wyłączeni. Zawetowanie ustawy przez prezydenta oznaczałoby, że „pomostówek” nie otrzymałby nikt, ani wśród kolejarzy, ani nigdzie indziej.
Jeśli prawidłowo odczytuję intencje organizatorów protestu, występowali oni w imieniu swoich kolegów i koleżanek nie objętych programem wcześniejszych emerytur. Czyżby woleli sami nie mieć wcześniejszych emerytur, niż cieszyć się nimi ze świadomością, że inni ich nie otrzymają? Na pozór wygląda to chwalebnie, ale…
Czym różnią się warunki pracy kasjerki na stacji PKP od kasjerki w supermarkecie? Czym różni się praca sprzątaczki na stacji PKP od pracy sprzątaczki w Urzędzie Miejskim. Czy sam fakt, że pracuje się na rzecz Polskich Kolei Państwowych uprawniać ma do specjalnego traktowania przez całe społeczeństwo? A może w imię sprawiedliwości, wszystkie zawody występujące na kolei mają także poza kolejnictwem być objęte programem pomostowych emerytur?! W ten sposób cała Polska przechodziłaby na emeryturę w wieku lat 50 lub nawet mniej! Najbogatszych państw na to nie stać! Jakoś nikt nie zauważa, że bogaci dlatego są bogaci, bo ciężko na to pracują.
Wprowadzona przez Bismarcka koncepcja emerytury polegała na zapewnieniu opieki tym, którzy już nie mogą pracować. Wyznaczonej przez niego granicy 65 lat mało kto dożywał. Kto pracować nie chciał, nie mógł liczyć na wsparcie społeczne. Dziś czasy się zmieniły. Emerytura jest uznaniem, że pracownik, obywatel „swoje zrobił, niech się teraz pomęczą inni”. Z drugiej strony jednak, praca ludzi do pracy zdolnych (i odprowadzane podatki) jest warunkiem funkcjonowania całego państwowego systemu. Im mniej ludzi pracuje, i im większa jest grupa pozostająca na utrzymaniu państwa, tym mniejsze są możliwości struktur państwowych, by zapewnić funkcjonowanie wszystkich niezbędnych agend i organów na należytym poziomie. Mówiąc wprost, obecna zmiana prawa, zmniejszająca ilość osób uprawnionych do emerytur pomostowych o 75% nie wynika z jakiegoś diabolicznego uprzedzenia się polityków PO do licznych grup zawodowych, ale z ograniczenia świadczenia do tych pracujących w najtrudniejszych warunkach. Przypuszczam, że gdyby można było, to zapewniono by wcześniejsze emerytury wszystkim, ale po prostu nie ma na to pieniędzy.
Nie ma pieniędzy na wszystko. Jeśli wydamy to, co mamy, na emerytury pomostowe dla wszystkich, to nie będzie ich potem na nic. Oczywiście, można będzie dodrukować, tylko że to też droga do nikąd.

Tylko dla małżeństw. Na razie

Media podały, że projekt ustawy biomedycznej, który trafił (na razie do konsultacji?) do parlamentu przewiduje procedury in vitro tylko dla małżeństw. Na razie, obawiam się. Doświadczenie pokazuje, że w miarę upływu czasu i przyzwyczajenia społeczeństwa do nowej sytuacji, stopniowo zwiększa się pole akceptacji dla działań wcześniej uznawanych za niegodziwe, i - co za tym idzie - poszerza się ramy prawne. Innymi słowy, w ciągu paru lat przewiduję nowelizację ustawy, pozwalającą na in vitro już nie tylko dla małżeństw i bez obostrzeń zaproponowanych obecnie przez komisję posła Gowina. W bioetyce proces ten nazywany jest równią pochyłą.
Projekt zakłada między innymi, że wszystkie powołane do życia embriony (czyli - jak rozumiem - dzieci na embrionalnym etapie swego rozwoju) mają być umieszczone w macicy kobiety. Zapis ten w sumie niewiele oznacza, gdyż od momentu implantacji ciąża będzie podlegała "Ustawie o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży", ta zaś pozwala na dokonanie aborcji w przypadku "ciężkiego uszkodzenia płodu". W praktyce oznacza to możliwość przerwania ciąży w przypadku niemal każdej nieprawidłowości w rozwoju dziecka. Z etycznego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy dziecko zostanie zabite przed czy po implantacji.
Ograniczenie in vitro tylko do małżeństw będzie mocno oprotestowane argumentem o niedyskryminacji osób samotnych, żyjących w związkach nieformalnych i homoseksualnych. Posądzenia o dyskryminację z jakiegokolwiek powodu współcześni decydenci boją się jak ognia. Niestety...

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Życie warte życia

Dziś moje Zgromadzenie obchodzi patronalną uroczystość: Niepokalane Poczęcie. Celebrujemy Tajemnicę miłości Boga, dla którego czas nie ma znaczenia. Zanim Chrystus dokonał dzieła Zbawienia na krzyżu, mocą Jego Paschy, Maryja od momentu swego poczęcia otrzymała dar wolności od grzechu pierworodnego.
Od poczęcia! Dar tej niezwykłej łaski mogła otrzymać tylko będąc osobą, bo łaska udzielana jest tylko wobec osoby. A więc od poczęcia była osobą. Wbrew wielkim i małym tego świata, którzy swoimi pokrętnymi opiniami usiłują wykazać, że człowiekiem się nie jest od początku, tylko od kiedyś-później, Ona otrzymuje dar najbardziej niezwykły ze wszystkich.
Swoją drogą, dobrze, że jej mama (wedle tradycji nosząca imię Anna) nie używała środków antykoncepcyjnych, że nie miała założonej wkładki domacicznej ani żadnego innego podobnego wynalazku współczesności.
Dziś jest taki dzień, gdy z nową siłą wołam: życie jest piękne! Życie jest warte życia! Jest cenne zarówno wtedy, gdy człowiek składa się z jednej, pierwszej komórki, gdy się rodzi i gdy jego życie zbliża się do kresu. Jest cenne i warte życia, gdy jest zdrowe i silne, ale równie cenne jest i wtedy, gdy jest chore i słabe.
Dziś za przejaw normalności i nowoczesności uchodzi sytuacja, gdy kobieta zostaje farmakologicznie lub mechanicznie obezpłodniona. Antykoncepcja i aborcja wyznaczają ponure standardy postępu cywilizacyjnego. Dlatego dziś, wraz z całym Kościołem wołam: tak nie wolno! Z całym Kościołem wysławiam Pana, który jest Miłośnikiem Życia, i błogosławię za dar, który jest fundamentem dla wszystkich pozostałych.
Dziękuję Bogu za wszystkich tych, którzy życiu służą - mężczyzn i kobiety, duchownych i świeckich.
Dziekuję za lekarzy ginekologów, którzy nie poddają się antynatalistycznemu lobbingowi.
Dziękuję za mądre położne, które uczą kobiety, jak cudowne jest macierzyństwo.
Dziękuję za rodziców wielodzietnych rodzin, którzy pokazują, że życie nie jest stanem patologicznym.
Dziękuję za tych, co pod swój dach przyjmują dzieci, które rodziców straciły.
Dziękuję małżonkom, którzy dotknięci cierpieniem niepłodności wciąż wzajemną miłością dają sobie nawzajem życie, niosą swój krzyż, a jednocześnie nie sięgają po in vitro, by wywalczyć swoje. Niektórzy z nich przyjmują dzieci przez adopcję; inni służą potrzebującym.
Dziękuję za mądrych i dobrych księży, którzy dodają otuchy i przywracają nadzieję.
Dziękuję za wszystkich, którzy służą życiu, którzy je bronią i którzy ukazują światu, że jest warte życia.

czwartek, 4 grudnia 2008

Deklaracja

Watykan nie broni homoseksualistów przed więzieniem torturami i śmiercią! Pełne oburzenia głosy, jakie dały się wczoraj zauważyć w medialnych doniesieniach – nade wszystko w jednym z ogólnopolskich dzienników, swoją drogą mających się za pismo opiniotwórcze – we mnie wzbudziły niejakie zdziwienie.
Stanowisko Kościoła katolickiego w odniesieniu do czynów homoseksualnych jest powszechnie znane, niezmienne od początku jego istnienia. Słowo Boże (1Kor 6,9) wprost stwierdza, że „ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego”. Warto zauważyć, że wyrok potępia wszelkie grzechy wynikające z nieuporządkowanych relacji seksualnych, niezależnie czy dotyczą one osób hetero- czy homoseksualnych. Są czyny, które są złe i ci, którzy je popełniają nie mają w sobie życia wiecznego.
Seksualność jest rzeczą naturalną i dobrą, ale nie służy do zabawy. Jej wewnętrzna celowość ukierunkowana jest na prokreację, a więc przekazywanie życia, a nie na samą przyjemność. Seksualność jest dobra, bo jest dziełem Boga, wpisanym w naturę człowieka. Jest też – wbrew lobbingowi homoseksualnemu i poprawności politycznej – ze swej natury heteroseksualna, dlatego Kościół postrzega skłonności homoseksualne jako stan nienormalny i wymagający leczenia. Same skłonności jednak nie są grzeszne. Grzeszne są czyny. Dlatego Kościół wzywa osoby homoseksualne do życia we wstrzemięźliwości seksualnej, podobne wezwanie kierując zresztą ku osobom heteroseksualnym nie będącym w związku małżeńskim.
Nie ma w tym stanowisku nic z dyskryminacji. Nie jest dyskryminacją sprzeciw wobec zła. Nie jest dyskryminacją sprzeciw wobec kradzieży (nawet wobec chorych na kleptomanię) czy gwałtu (wobec osób uzależnionych od seksu). Jednoznaczne potępienie czynów rozpoznanych jako niegodziwe moralnie nie oznacza zresztą przekreślenia ludzi, którzy je popełnili i braku szacunku wobec nich. Przeciwnie, właśnie ze względu na szacunek do osoby ludzkiej rodzi się sprzeciw wobec czynionego zła.
Oczywiście, łatwiej i wygodniej byłoby milczeć i pozwolić każdemu robić, cokolwiek się człowiekowi podoba. Łatwiej byłoby być tolerancyjnym wobec zła. Rzecz w tym, że tolerancja nie jest zbyt wysoko w hierarchii wartości. Znacznie wyżej od niej znajduje się miłość, a miłość stawia wymagania. Miłość się troszczy. Miłości zależy, by człowiek się stawał, by rósł w swym człowieczeństwie. A że wielu się to nie podoba – cóż, nie pierwszy raz.
Watykan nie podpisał deklaracji ONZ, bo ani nie postrzega homoseksualizmu w kategoriach praw człowieka, ani – jak mi się wydaje – nie widzi powodu, by w najmniejszym choć stopniu sugerować jakąkolwiek formę akceptacji dla czynów homoseksualnych. O poszanowanie praw człowieka, ludzkiej godności i życia Kościół walczył na długo przed powstaniem ONZ i ogłoszeniem Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka.
Zresztą, ta deklaracja niczego nie zmieni. Państwa, w których za czyny homoseksualne można trafić na szafot nie przejmują się prawem międzynarodowym i Organizacją Narodów Zjednoczonych. Ta deklaracja niczego w ich praktyce prawnej nie zmieni. Da tylko sygnatariuszom poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Albo poczucie zgoła odmienne. I aby tego odmiennego poczucia uniknąć, Watykan odmawia podpisu. I dobrze!

czwartek, 27 listopada 2008

Nie jak, ale czy? A tak naprawdę - stanowcze NIE!

Wiem, że temat był już na blogu, ale repetitio est mater studiorum więc wracam do tematu korzystając, że ktoś ze mną rozmawiał...


[za "Naszym Dziennikiem]
Stanowisko strony katolickiej w zespole bioetycznym powinno zakładać przede wszystkim dążenie do całkowitego wyeliminowania procederu in vitro

In vitro - nie "jak", ale "czy"


Z ks. dr. Piotrem Kieniewiczem z Katedry Teologii Życia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II rozmawia Izabela Borańska

Polsce potrzebna jest w ogóle ustawa bioetyczna?
- Problem z ustawą bioetyczną należy do wyjątkowo skomplikowanych. Z jednej strony bowiem należy dostrzec wymóg ochrony życia, praw i wartości przez państwo, a z drugiej dosyć duże oczekiwania znacznej grupy obywateli, bynajmniej niezainteresowanych takimi rozwiązaniami. Trzeba sobie zdawać sprawę, że z etycznego punktu widzenia, jeśli ludzkie życie postrzegane jest jako wartość podstawowa, jego ochrona adekwatnie musi być uznana za jeden z najwyższych priorytetów prawa. W praktyce oznaczałoby to bezwzględny zakaz stosowania procedur zapłodnienia pozaustrojowego, klonowania czy eksperymentów badawczych na dzieciach w embrionalnej fazie rozwoju.
Wydaje się, że zespół bioetyczny przyjął jako oczywistość konieczność dopuszczenia pewnych działań, obwarowując je co prawda licznymi warunkami. W moim przekonaniu, jest to założenie błędne, ponieważ z góry zakłada tzw. kompromis moralny w odniesieniu do zasad, które nie dopuszczają wyjątków. Jestem przekonany, że ustawa powinna zabraniać każdej z trzech wymienionych procedur: in vitro, klonowanie, eksperymenty badawcze na dzieciach w embrionalnej fazie rozwoju. Jednocześnie ustawa bioetyczna powinna obligować szpitale kliniczne i medyczne oraz farmakologiczne instytuty badawcze do poddawania nowych, eksperymentalnych procedur terapeutycznych osądowi komitetów bioetycznych, określając jednocześnie kształt i tryb funkcjonowania tych komitetów.

Zespół rekomenduje legalizację in vitro i częściową refundację z budżetu.
- Widoczne jest w zespole Gowina przekonanie o konieczności dopuszczenia in vitro, przy czym różnice odnoszą się do skali tego dopuszczenia, a nie do zasady jako takiej. W praktyce taka legalizacja oznaczałaby zaakceptowanie przez prawo działań, które rozpoznaję jako niemoralne ze względu na brak poszanowania godności osoby ludzkiej. Jednocześnie mam świadomość, że nawet jeśli zostanie przyjęte najbardziej restrykcyjne z rekomendowanych rozwiązań w kwestii in vitro, to otwarte w ten sposób drzwi w krótkim czasie spowodują ewolucję prawa w kierunku bardziej liberalnym. Proces taki miał miejsce w praktycznie wszystkich krajach, gdzie in vitro stało się przedmiotem działań legislacyjnych. Bezwarunkowy zakaz niszczenia zarodków oraz ograniczenia w kwestii liczby zapładnianych komórek jajowych w ramach procedury in vitro być może wskazują na dobrą wolę przynajmniej niektórych członków zespołu bioetycznego, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że stwarzają kolejne problemy. Co w sytuacji, jeśli już po dokonaniu zapłodnienia matka odmówi poddania się implantacji? Jak ustawodawca wyobraża sobie wyegzekwowanie obowiązku implantacji powstałych zarodków?
Zadaniem prawa jest nie tylko chronić obywateli, ale także ich wychowywać. Prawo niemoralne nie wychowuje, tylko demoralizuje, to znaczy obniża poziom wrażliwości moralnej i odpowiedzialności za podejmowane wybory.

Zdaniem Księdza, ustawa może zrobić więcej złego niż dobrego?
- Obawiam się, że proponowana ustawa bioetyczna będzie miała taki właśnie demoralizujący charakter. Dlatego wolałbym, by nie było żadnej ustawy, niż gdyby zła ustawa spowodowała powstanie kolejnej równi pochyłej prowadzącej do coraz to nowych zamachów na niewinne życie ludzkie. Z bardziej konkretnym komentarzem trzeba się oczywiście na razie wstrzymać do czasu przedłożenia konkretnego projektu ustawy, niemniej uwagę o wychowawczej roli prawa projektodawcy ustawy bioetycznej powinni sobie mocno wziąć do serca.

Dziękuję za rozmowę.

Mord z litości nad sobą

Gdy umierał Jan Paweł II, na Florydzie konała z głodu Terry Schiavo. Na wniosek męża, który chciał „ułożyć sobie życie” sąd zdecydował o odłączeniu pozostającej od lat w stanie śpiączki kobiety od aparatury dożywiającej. Zmarła na 3 dni przed Ojcem świętym. W ostatnich dniach włoski sąd zdecydował tak samo – tym razem na wniosek ojca – by zaprzestać odżywiania Eluany Englaro, która od 17 lat pozostawała w stanie śpiączki.
Z moralnego punktu widzenia to nawet nie jest eutanazja, jako że pacjent nie ma w kwestii swej śmierci nic do powiedzenia. Swoją drogą, nawet gdy chory prosi o przyspieszenie śmierci, spełnienie jego prośby nie jest godziwe. Terry Schiavo i Eluana Englaro zostały skazane na śmierć, bo ci, którzy im winni byli miłość, tej miłości odmówili. Mówili, że nie mogą patrzeć na cierpienie kochanych osób. Mówili, że śmierć będzie wybawieniem od cierpienia. Rzeczywiście, wybawi ich od cierpienia kochania tych, którzy potrzebują pomocy i opieki.
Jan Paweł II w swojej encyklice o Ewangelii życia zwracał uwagę, że chorych i słabych zabija się dzisiaj coraz częściej tylko dlatego, że są ciężarem dla innych, dla swoich najbliższych i dla całego społeczeństwa. Uśmiercić chorego na chorobę nowotworową jest zdecydowanie taniej, niż poddawać go długotrwałej terapii. Taniej jest odmówić leczenia ludziom starym, niż wyjść naprzeciw ich potrzebom. A najlepiej, by chory sam chciał umrzeć, by sam uznał, że lepiej nie być ciężarem dla nikogo. Więc się nim na różne sposoby manipuluje, budując w nim poczucie osamotnienia i przerażającego obowiązku usunięcia się z życia w imię rzekomej troski o dobro innych.
Prośba o eutanazję jest w swej istocie oskarżeniem rodziny i przyjaciół o brak miłości. Człowiek, który wierzy w miłość, jest gotów przyjąć każdy ból, każde cierpienie. Ludzkie serce nie jest w stanie znieść tylko jednego – że nie jest kochane.
Nie wierzę w miłość, która zabija. Nie wierzę w sprawiedliwość, która głodem morzy nieprzytomnych ludzi. Nie wierzę w służbę zdrowia, która ludzi nazywa roślinami i odmawia im opieki. Papież wielokrotnie powtarzał, że sposób, w jaki społeczeństwo traktuje najsłabszych, jest sprawdzianem jego wewnętrznej kondycji. Jeśli społeczeństwo słabych, chorych, zniedołężniałych traktuje jak śmieci i niechciany ciężar – jeśli ich odrzuca i eliminuje (choćby ich własnymi rękami) – to takie społeczeństwo nie ma przyszłości.
Mówią niektórzy: „Nie stać nas na udzielenie pomocy i opieki wszystkim” i w pierwszym rzędzie ograniczają formy pomocy ludziom starym i ciężko chorym. Pytam zatem: Czy stać nas na to, by tym najsłabszym, najbardziej potrzebującym naszej miłości i wsparcia, odmówić opieki? Czy stać nas na to, by w imię własnej wygody i zadowolenia, że wokół nas nie widać cierpienia, w majestacie prawa niewinni ludzie byli mordowani tak, jak w swoim czasie zamordowano o. Maksymiliana Kolbe?
W Polsce eutanazja – na szczęście – nie jest legalna. Oby nigdy nie była. Obyśmy nie stanęli w jednej linii z tymi, którzy mają krew niewinną na rękach.

czwartek, 20 listopada 2008

Niemoralna legalizacja

Ostatnie tygodnie na polskiej scenie bioetycznej naznaczone są mocno dyskusją nad legalizacją procedur in vitro i innych działań związanych z zapłodnieniem pozaustrojowym. Z jednej strony przypomina się fakt, że Polska nie ratyfikowała Konwencji bioetycznej i jest jednym z nielicznych krajów (jeśli nie jedynym) w Europie, który zagadnień bioetycznych nie reguluje prawnie w sposób kompleksowy. Z drugiej strony wskazuje się, że zła regulacja może przynieść więcej szkody niż pożytku…
Procedury zapłodnienia pozaustrojowego w Polsce nie są regulowane niemal żadnymi zapisami prawnymi. Niemal, ponieważ istnieją dwa punkty Konstytucji, które mówią o ochronie życia i istnieje orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, który jednoznacznie wypowiedział się, że te zapisy oznaczają ochronę ludzkiego życia od poczęcia. Niestety, to samo polskie prawo, od tej nie znoszącej wyjątków reguły robi wyjątek i dopuszcza sytuacje, w których odmawia prawnej ochrony nienarodzonym dzieciom, które są chore, nieprawidłowo się rozwijają lub poczęte zostały w wyniku przestępstwa ludzi dorosłych. W ten sposób prawo staje się wewnętrznie niespójne i wyłom w zasadzie bezwzględności ochrony życia zostaje uczyniony.
Legalizacja – choćby pod najściślejszymi obwarowaniami – procedur in vitro tylko ten zamęt by pogłębiła, pozwoliłaby bowiem na traktowanie ludzi w ich najwcześniejszej fazie rozwoju w sposób przedmiotowy, jako towar, który – jeśli nie spełnia wymogów jakościowych – będzie poddawany utylizacji. Utylizacja w takiej sytuacji oznacza zabójstwo.
Uciekając przed tą niewygodną prawdą niektórzy lekarze i badacze współcześni odmawiają prawa do człowieczeństwa istotom ludzkim w ich najwcześniejszej fazie rozwoju, stwierdzając, że człowiekiem się ów byt staje dopiero po zagnieżdżeniu się w macicy kobiety. Tertulian powtarzał, że nie może być człowiekiem ten, kto nie był nim od początku.
Nacisk, by zawrzeć kompromis wokół in vitro, jest ogromny. Przypomina się rok 1989 i następne, gdy został zawarty kompromis polityczny pozwalający na uchwalenie ustawy aborcyjnej, ograniczającej skalę legalnej aborcji w Polsce. Zachodzi jednak pomiędzy tymi dwiema sytuacjami subtelna różnica. W tamtym czasie, prawo pozwalało na niemal nieograniczoną aborcję – tylko wiek dziecka mógł je ochronić przed atakiem abortera. Zmiana prawa służyć miała zmianie tej sytuacji. W przypadku in vitro nie ma regulacji, która by pozwalała na przeprowadzanie zabiegu zapłodnienia pozaustrojowego. Innymi słowy, w żadnym zapisie prawnym nie istnieje stwierdzenie, że można to zrobić.
Problem w tym, że legalizacja czegokolwiek rodzi w ludziach przekonanie nie tylko o prawnej, ale także moralnej dopuszczalności danego działania. Widać to doskonale w kwestii aborcji, gdzie zdecydowana większość naszych obywateli uznaje obecne w prawie wyjątki od zasady bezwzględnej ochrony życia za oczywiste i słuszne. Można się zatem spodziewać, że legalizacja in vitro pociągnie za sobą uznanie, że są to procedury moralnie godziwe. A nie są. I właśnie dlatego, że nie są, jest tylko jedna regulacja, która byłaby moralnie do zaakceptowania: całkowity zakaz in vitro i nieterapeutycznych eksperymentów na dzieciach w ich embrionalnej fazie rozwoju. Tu nie ma miejsca na kompromis. Lepiej, by prawo w tej kwestii nie mówiło zatem nic, niż gdyby miało być demoralizujące.

środa, 12 listopada 2008

Słowo, które stwarza

Zgodnie z przepięknie namalowanym słowami obrazem z Księgi Rodzaju, Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. W moim przekonaniu owo podobieństwo realizuje się na co najmniej kilku płaszczyznach. Przede wszystkim do Boga jesteśmy podobni w tym, że naszą natura jest miłość – chcemy kochać i być kochani. W miłości odnajdujemy siebie, nasze życie.
Drugim takim podobieństwem do Stwórcy jest zdolność do uczestnictwa w dziele stworzenia, i bynajmniej nie mam na myśli naszych ludzkich zdolności prokreacyjnych związanych z seksualnym wymiarem życia. Chodzi mi o to, że każdym wypowiadanym słowem zmieniamy świat, stwarzając i niszcząc otaczającą nas rzeczywistość. Jakkolwiek niewiarygodnie by to brzmiało, teza nie jest wzięta z sufitu, ale z życia.
Kiedy mężczyzna wyznaje kobiecie, że ją kocha, jej serce się otwiera. Kiedy ktoś nas rani głupim, brutalnym słowem – czujemy, jakby gasło w nas życie. Słowa gniewne nakręcają w nas emocje i gniew, słowa spokojne łagodzą irytację.
Mówię o tym wszystkim, ponieważ niedawno zdałem sobie sprawę, że język, w jakim opowiadam moim studentom o problemach bioetycznych niekoniecznie jest najwłaściwszy. Mówię do nich o zygotach, embrionach, blastocystach, płodach, jakby pomijając milczeniem fakt, że za każdym razem chodzi o dziecko. To prawda, że tamte terminy wskazują na etap rozwoju młodego człowieka, ale jednocześnie jakoś go dehumanizują.
Łatwiej jest zaakceptować eksperymenty na embrionach niż eksperymenty na dziecku. Łatwiej jest myśleć o zygocie jako nie-człowieku, gdy używa się tylko technicznej terminologii medycznej. Łatwiej jest myśleć o nienarodzonym dziecku jako zlepku komórek, gdy słyszy się termin embrion. I niestety, łatwiej jest zgodzić się na terminację procesu rozwojowego blastocysty, niż gdy zacznie się mówić o zabójstwie niewinnego dziecka.
Słowa, które wypowiadamy kształtują nas, nasz sposób myślenia, i nasze postrzeganie świata. Nie wystarcza wiedzieć, że zygota, embrion czy płód to człowiek na różnych etapach swego rozwoju. Trzeba tę wiedzę uczynić częścią siebie, swojego myślenia czy postrzegania. Jednym z najłatwiejszych, a jednocześnie najskuteczniejszych sposobów zbudowania na nowo kultury życia jest zmiana języka, w jakim to życie opisujemy. Że ten embrion czy płód to zawsze jest dziecko. Że kobieta w ciąży nie tyle oczekuje dziecka, co jest już matką. Że poród to nie przyjście na świat, bo na świecie młody człowiek był już od wielu miesięcy, ale to tylko moment zmiany środowiska, w którym żyje.
Nie wolno nam się zgodzić na dehumanizacyjny dyktat cywilizacji technicznej. Jeśli już trzeba, to mówmy: człowiek na takim, albo innym etapie rozwoju. Człowiek! Dziecko! Osoba! Wbrew technologicznej nomenklaturze jesteśmy ludźmi – od poczęcia po wieczność. I warto, byśmy sami to dostrzegli i wypowiedzieli własnymi słowami.

wtorek, 11 listopada 2008

Było takie spotkanie...

W niedzielę po południu celebrowałem Mszę św. w kościele pw. NMP z Lourdes przy ulicy Wileńskiej na warszawskiej Pradze. Po Eucharystii miało miejsce spotkanie z kilkoma małżeństwami, uczestniczącymi w Duszpasterstwie Niepłodnych Małżeństw. Ponieważ całość mojej konferencji-refleksji była nagrywana przez dziennikarkę z Radia Warszawa, informacja o spotkaniu trafiła do KAI-u, tę zaś przedrukowała - jak się dowiedziałem od przyjaciół - nawet "Gazeta Wyborcza". No i rozszalała się burza. W jednym z listów przeczytałem: "Przeczytałem artykuł w Gazecie Wyborczej. Ale to rozjuszyło niektórych komentatorów. Widzę, że internet stał się takim forum, przynajmniej tym forum, które stanowią czytelnicy Gazety, gdzie katolickie poglądy nie mają prawa bytu..."
O co ta burza? Zapraszam do lektury. Pozwoliłem sobie przekleić artykuł z Wyborczej, podpisany, że rodem z KAI-u, mam nadzieję, że nie popełniam z tego tytułu żadnego przestępstwa. Od razu też mówię, że uważam poniższą relację za dosyć rzetelną. A co do wytłuszczonego wprowadzenia - motyw do tego zdania zaczerpnąłem z C.S. Lawisa, "Siostrzeniec czarodzieja" (kto zna, natychmiast się zorientuje, a innych odsyłam do lektury).

Ks. Kieniewicz: Dziecko z in vitro nie przyniesie do domu szczęścia
KAI 2008-11-10, ostatnia aktualizacja 2008-11-10 17:14:29.0

- In vitro przyniesie dziecko do domu. Jeżeli jednak ma to być tylko spełnienie pragnienia rodziców, to nie przyniesie ono im do domu szczęścia i radości. Tego błogosławieństwa, które było im przygotowane przez Boga - powiedział ks. Piotr Kieniewicz podczas spotkania w warszawskim Duszpasterstwie Niepłodnych Małżeństw.
Kapłan przekonywał, że nie posiadanie dziecka, ale życiodajność małżeństwa jest planem bożym.

Jak przypomniał ks. Kieniewicz z zapłodnieniem in vitro wiąże się wiele problemów moralnych: nadliczbowe embriony, kwestia skuteczności metody, problem zdrowia kobiety poddawanej zabiegowi, sposób pozyskania materiału genetycznego. - Temu wszystkiemu Kościół mówi nie, wskazując na to, że zostaje naruszona godność osoby, zarówno małżonków jak i przyszłego dziecka - powiedział kapłan.

- Płodność małżonków jest ich darem i tajemnicą - tłumaczył etyk - Wyprowadzenie tego spoza małżeństwa oznacza odarcie największej tajemnicy ich miłości, właśnie z tajemnicy, a tym samym odarcie ich z godności. Jeden z elementów zjednoczenia małżeńskiego w in vitro jest dany komuś aby się tym zajął - dodał. Ks. Kieniewicz podkreślił, że "dziecko ma prawo do tego, żeby być owocem miłości z zachowaniem tego sacrum, że od początku do końca jest nietknięte".

Etyk przypomniał, że małżeństwo jest miejscem, gdzie rodzi się życie. Jak naucza Kościół nie jest to kwestia płodności biologicznej, ale miłości pomiędzy mężem i żoną. - Pierwszym beneficjentem tej miłości są właśnie małżonkowie, kiedy ich relacja zaczyna tętnić życiem - mówił prelegent. - Tak rodzi się środowisko, w którym powstaje miejsce na nowe życie - tłumaczył.

Ks. Kieniewicz stanowczo przypomniał, że rodzice nie mogą traktować dziecka jako spełnienia swojego marzenia, środka do celu. Zdaniem zakonnika dotyczy to także poczęć naturalnych, kiedy "dzieci są zaspokojeniem potrzeby rodziców bycia rodzicami". W takich rodzinach obok dobrej pracy, majątku, o poczuciu spełnienia rodziców decyduje także posiadanie dzieci.

Małżeństwom dotkniętym problemem niepłodności, jako lekarstwo Kościół pokazuje miłość. W takich rodzinach też jest miejsce dla dzieci, ale nie dziecko, tylko życiodajność tego małżeństwa jest planem Boga. - Adopcja, tak jak ją Kościół rozumie, rodzi się z miłości, która daje przestrzeń na nowe życie. I wtedy nie jest ważne czy to jest dziecko z ośrodka adopcyjnego czy poczęte w sposób naturalny - mówił ks. Kieniewicz.

"Dziecko poczęte z myślenia rodziców, że zrobią wszystko, aby je mieć, nie przyniesie do domu szczęścia i radości. Nie to, które było im przygotowane przez Boga. Dziecko będzie, ale nie będzie błogosławieństwa" - dodał kapłan.

Prelegent przypomniał także o niskiej skuteczności in vitro. Według najlepszych ośrodków szacowana jest ona na 30 proc. Takie wyniki są uzyskiwane kiedy do procedury kwalifikuje się młode małżeństwa, najchętniej starające się o dziecko krócej niż rok, a także nie liczy się ilości prób podejmowanych przy zapłodnieniu, tylko ilość małżeństw, które ostatecznie mają ciążę. W ten sposób eliminuje się także wszystkie sytuacje niepowodzenia metody: przedwczesny poród, deformacje dziecka zakończone aborcją, śmierć okołourodzeniową, czy późniejszą śmierć z powodu komplikacji porodowych.

Zdaniem kapłana skuteczność metody in vitro - jeżeli liczymy ilość podjętych procedur i ilość poczęć - wynosi od 6 do 10 proc. Jeżeli bierzemy pod uwagę ilość poczęć zarodków w stosunku do dzieci urodzonych, w najlepszym razie skuteczność tej metody to 1-2 proc. Najczęściej bowiem do życia przy zapłodnieniu in vitro powołuje się od 10 do 15 zarodków.

Dyskusja z ks. Piotrem Kieniewiczem miała miejsce w ramach comiesięcznego cyklu spotkań Duszpasterstwa Niepłodnych Małżeństw. Inicjatywa spotkań powstała z potrzeby umocnienia duchowego małżonków, którzy mają problem z poczęciem własnego potomstwa. Prof. Bogdan Chazan, ginekolog i położnik szacuje, że trudności z poczęciem dziecka ma około 20 proc. małżeństw w Polsce. Jednakże problem bezpłodności dotyczy około 7 proc. z nich, co oznacza, że pozostałe, po podjęciu leczenia, mogą począć potomstwo.

KAI

* * *

Prawdę mówiąc, nie dziwię się burzy na gazetowym forum. Jeślibym miał cokolwiek dodać do przytoczonego tekstu, to tylko tyle - powiedziałem to też na rzeczonym spotkaniu - każde życie jest bezczenne. Każde życie trzeba przyjąć i ukochać, także to, które poczęte jest metodą in vitro. Nie ma gorszych dzieci, nie ma dzieci mniej zasługujących na miłość. Są tylko takie, które są źle kochane.
Nie osądzam nikogo, ani rodziców ani lekarzy. Myślę, że w wielu przypadkach ich działanie podyktowane jest dobrymi pragnieniami i chęcią zaradzenia trudnej, by nie rzec - dramatycznej sytuacji. Odrzucając in vitro, odrzucam działanie, ponieważ postrzegam je jako niegodziwe. Co zrobią ludzie z tą moją oceną - pozostawiam ich sumieniu. Mam nadzieję, że wezmą przytoczone argumenty pod uwagę. Jeśli zaś nie - trudno. Ja będę wiedział, że nie milczałem, tchórzliwie ukrywając rozpoznaną prawdę.

środa, 5 listopada 2008

Krajobraz po bitwie

No i po wyborach. Wszyscy sobie gratulują, wszyscy zapewniają o możliwej współpracy i co ciekawe – tradycja dotychczasowych wyborów prezydenckich pokazuje, że nie są to zapowiedzi gołosłowne. Taki kraj, gdzie wszyscy są przyzwyczajeni, że zwycięzca bierze wszystko – i głosy i władzę i odpowiedzialność. Chociaż nie, odpowiedzialność nie całą. Odpowiedzialność spoczywa na wszystkich i nikt ze świadomie uczestniczących w życiu publicznym Amerykanów się od niej nie wymawia. Przynajmniej oficjalnie. I jeśli załatwia ktoś swoje własne sprawy (to znaczy dba o reelekcję do Senatu czy Izby Reprezentantów), to nie kosztem odpowiedzialności za swój region wyborczy i kraj – to zresztą byłoby działanie samobójcze, bo nieodpowiedzialnych polityków, awanturników, kryminalistów, aferzystów się tam nie wybiera. Praktycznie zawsze, gdy okazuje się, że ktoś jest w czymś umoczony, to sam się wycofuje z życia publicznego. Czasem jest to element układu z prokuratorem, a czasem nie.
Jak inaczej to wszystko wygląda u nas. U nas odnosi się wrażenie, że kampania wyborcza trwa w najlepsze przez całą kadencję parlamentu i prezydenta. Kłótnie i spory powodują niekiedy paraliż decyzyjny lub pociągają za sobą decyzje iście kuriozalne. Ale cóż, co kraj to obyczaj.
Dlaczego Amerykanie wybrali Baracka Obamę? Myślę, że powodów można wymienić co najmniej kilka. Pierwszym, który napędził mu zwolenników był wciąż urzędujący w Białym Domu George W. Bush. Agresywny w polityce międzynarodowej, niezgrabny w dyplomacji i w polityce wewnętrznej – zarówno jego osoba jak i podejmowane decyzje systematycznie podkopywały sympatie wobec partii republikańskiej. Dlatego wołanie Obamy o zmianę (zmieńmy cokolwiek, gorzej być nie może) trafiło na niezwykle podatny grunt.
Drugim powodem był lęk o przyszłość. Narastający kryzys ekonomiczny był świetną pożywką dla socjalistycznie brzmiących obietnic demokratycznego kandydata, domagającego się podwyższenia podatków dla bogatych i coraz szerszego wsparcia najuboższych. Mało kto zauważał, że kierunek ten podcina sam fundament gospodarki amerykańskiej, opartej na inicjatywie obywatelskiej, ale też na świadomym podjęciu ryzyka. W sytuacji kryzysu finansowego Amerykanie zatęsknili do europejskiej wizji państwa opiekuńczego, nie zdając sobie sprawy, że ceną za jej przyjęcie może być krach ekonomiczny na niespotykaną w ich historii skalę.
Po cichu mam nadzieję, że socjalistyczny program Baracka Obamy pozostanie nietknięty na papierze, że z wielkiego gadania o przemianie niewiele będzie. Zbyt wiele zobowiązań podjął senator z Illinois podczas swojej kampanii, gdy gromadził fundusze na jej sfinansowanie. Zbyt wiele obietnic musiał złożyć tym bogatym, by teraz im móc odebrać kolejne kwoty poprzez podniesienie podatków. Poza tym, prezydent USA, przy całej władzy, jaką mu daje konstytucja, musi się liczyć z Kongresem. Nie jest jednowładcą. Jeślibym zatem miał obstawiać, to powiedziałbym, że będzie tak, jak jest. Zmienią się zatem tylko garnitury… W każdym razie, taką mam nadzieję.
Co do prowadzonej przez USA polityki też wielkich zmian nie oczekuję. Zapewne w polityce zagranicznej będzie ciut spokojniej. Jedyna poważna zmiana, której się szczerze obawiam, odnosi się do kwestii moralnych. Obama w sferze moralnej jest nie liczącym się z wartością poczętego życia liberałem, co przy demokratycznej większości w Kongresie może doprowadzić do wielu tragicznych zmian legislacyjnych. Może jednak nie będzie tak źle, może się znajdzie wystarczająco wielu sprawiedliwych…

czwartek, 30 października 2008

Dyskryminacja

Kilka dni temu podrzucono mi link o Garym McFarlane’ie, seksuologu i terapeucie chrześcijańskim, którego dyscyplinarnie usunięto z pracy, ponieważ otwarcie przyznał, że jako chrześcijanin nie może udzielać porad seksuologicznych osobom homoseksualnym. Komentując swoje zwolnienie Gary McFarlane powiedział, że odbiera to jako ewidentną formę dyskryminacji, przejaw coraz powszechniejszego nastawienia antychrześcijańskiego. Dodał, że gdyby takie obiekcje wyraził będąc wyznawcą islamu, z całą pewnością by go nie zwolniono.
Cała historia miała miejsce w Wielkiej Brytanii, ale prawdę mówiąc, równie dobrze mogła się zdarzyć gdziekolwiek indziej, chyba nawet w Polsce. Bo w Polsce chrześcijanie też są dyskryminowani; niekoniecznie na poziomie instytucjonalnym – tu czasem są wręcz nadmiernie i niepotrzebnie eksponowani. Kiedy mówię o dyskryminacji, mam na myśli swoiste wykluczenie społeczne ludzi, którzy na co dzień radykalnie żyją Ewangelią. Szyderstwa, obelgi, utrudnienia w znalezieniu lub utrzymaniu pracy niemal codziennie spotykają rodziców (zwłaszcza matki) rodzin wielodzietnych. Lekarzy chrześcijańskich, odmawiających dokonania aborcji czy przepisywania środków antykoncepcyjnych odsądza się – jak to dawniej mawiano – od czci i wiary. Polityków, którzy konsekwentnie kierują się zasadami moralności chrześcijańskiej określa się mianem radykalnych, by nie rzec – oszołomów. O moherowych beretach nie ma co wspominać – kontekst, w jakim termin ukuto mówi sam za siebie.
Oczywiście, środowiska niechrześcijańskie wypierają się działań i postaw dyskryminacyjnych. Mówią o równych szansach, o równości wypowiedzi… Rzecz w tym, że efektem wprowadzania „oświeconego” podejścia do rzeczywistości byłoby zamknięcie chrześcijanom ust. Publicznie wolno byłoby powiedzieć wszystko, byle o Bogu i płynących z wiary w Niego wartościach nie wspominać. Wolno byłoby mieć dowolne przekonania, ale wiara nie mogłaby wpływać na działania w życiu publicznym. Duchowni niemal traciliby prawo do publicznego wypowiadania się z racji pełnionej przez siebie funkcji. Tak byłoby, gdyby spełnione zostały postulaty laickości państwa, państwa, w którym ateizm urósłby do klucza życia publicznego.
Dzisiejsza Europa nie jest daleka od tego stanu rzeczy. Postulat tolerancji dawno zamienił się w dyktat mniejszości, w którym pod pozorem ochrony praw różnego rodzaju mniejszości, ogranicza się możliwości działania ludziom wierzącym. Najbardziej ograniczani są chrześcijanie – najmniej wyznawcy islamu, choć i wobec nich laickie lobby bywa niekiedy agresywne. Promuje się natomiast wszelkiego rodzaju mniejszości, w prowokacyjny sposób eksponując ich przekonania i przeciwstawiając je nauczaniu (nade wszystko nauczaniu moralnemu) wierzących.
Jeśli dla ateistów i – jak sami siebie określają – racjonalistów krzyż nic nie znaczy, to czemu tak domagają się usunięcia go z urzędów i miejsc publicznych. Dla chrześcijan obecność krzyża jest nie mniej ważna, co dla osób niewierzących jego brak. Chrześcijaninem się jest, a nie bywa, dlatego nie można „zawiesić” swojego chrześcijaństwa za drzwiami gabinetu czy biura. A jeśli ktoś się boi, że spowoduje to nieprawidłowości w funkcjonowaniu biur i urzędów, to w moim przekonaniu może się tak zdarzyć tylko wtedy, gdyby prawo regulujące działanie tych instytucji było niemoralne. Wiara chrześcijańska wzywa do prawości sumień, uczciwości i solidności w pracy. Czy zatem nie lepiej byłoby, gdyby te wartości zajmowały naczelne miejsce w życiu?

czwartek, 23 października 2008

Hańba - nie-hańba

Przegłosowano ustawy o komercjalizacji szpitali, a zgromadzeni na sali posiedzeń Sejmu widzowie (głównie pielęgniarki) okrzyczeli decyzję parlamentu mianem hańby. Zastanowiło mnie to, i zasmuciło. Zastanowiło, bo uwidoczniło całkowity brak zrozumienia dla potrzeby urealnienia kosztów funkcjonowania służby zdrowia w Polsce. Zasmuciło – gdyż okazało się, że temu brakowi zrozumienia towarzyszy brak chęci zmiany stanu rzeczy.
Od lat mówi się o dramatycznej potrzebie reformy służby zdrowia. Z regularnością pór roku media donoszą o długach szpitali i próbach ich ratowania. Równie regularnie pojawiają się protesty ze strony personelu medycznego i żądania reformy oraz kolejnych podwyżek. Podwyżki zazwyczaj „jakieś” (nie za duże, zazwyczaj) są przyznawane, zapowiedzi reformy są ogłaszane i na tym rzecz się kończy. Od 1989 roku reforma systemu zdrowia sprowadziła się do utworzenia kas chorych, zastąpionych przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Niezależnie od przyjętych nazw i szczegółowych uregulowań prawnych, system pozostał praktycznie niezmieniony: służba zdrowia była i jest finansowana z budżetu państwa, tyle że poprzez fundusze celowe. Siłą rzeczy, jeśli pojawiały się problemy (takie jak zadłużenie), pompowano w system kolejne transze gotówki.
Wiadomo, że ochrona zdrowia jest praktycznie workiem bez dna. Jest w stanie zużyć dowolną ilość środków finansowych, chociażby poprzez wprowadzanie coraz nowocześniejszych metod i procedur diagnostycznych i terapeutycznych, oraz przepisywanie coraz nowocześniejszych leków. Nowocześniejszych, czyli droższych. Głównymi beneficjentami ich zastosowania nie zawsze są chorzy, ale zawsze są ich producenci (ale to osobna historia, na inną okazję).
Każdy chce być leczony jak najlepiej. Każdy wie, że to kosztuje. Ale, jak długo nie widzimy rachunku do zapłacenia, niespecjalnie się tym przejmujemy. Lekarze nie przejmują się cenami leków, bo za nie nie płacą – płacą pacjenci. Pacjenci nie przejmują się kosztami badań, jak długo płaci za nie NFZ. Dyrektorzy szpitali nie przejmują się nawet rachunkami za prąd i ogrzewanie, bo rosnący dług zawsze jakoś – w ten czy inny sposób – uregulowywało państwo (czyli my wszyscy). I choć rodziło to ogromne pole do nadużyć i niegospodarności, byliśmy zadowoleni. Nie widząc przecieku, żyliśmy beztrosko korzystając z „bezpłatnej” ochrony zdrowia. Problem w tym, że ten przeciekający zbiornik zaczął zagrażać naszemu bezpieczeństwu.
Komercjalizacja szpitali rzeczywiście może w ostatecznym rozrachunku doprowadzić do prywatyzacji przynajmniej niektórych z nich. Najpierw jednak zmusi nas wszystkich do urealnienia możliwości i kosztów ich utrzymania. Zmusi nas do sprawdzenia, czy nas stać na nieograniczony dostęp do świadczeń. Nie ma bowiem co się łudzić – tzw. koszyk świadczeń gwarantowanych obejmuje zdecydowaną większość procedur medycznych.
Każdy z nas wie, że budżet gospodarstwa domowego jest ograniczony. Nie możemy sobie na wszystko pozwolić, bo doprowadzimy samych siebie do bankructwa. Obecny kryzys finansowy na świecie właśnie stąd się wziął, że ludzie żyli na kredyt bez opamiętania. Jeśli jest dla nas oczywiste, że musimy rozsądnie gospodarzyć własnym budżetem domowym, czemu tak trudno nam zrozumieć, że jako społeczeństwo też dysponujemy tylko ograniczonym zasobem środków. Wszystkiego mieć nie możemy. Wszystkiego mieć nie będziemy.
Wiem, że przegłosowana we wtorek ustawa wzbudziła oburzenie i protesty środowisk medycznych, tak lekarzy jak i pielęgniarek. Ja się nie oburzam. Powiem więcej, cieszę się z tej ustawy, zarówno jako teolog moralista, jak i jako pacjent. Jako teolog widzę w niej szansę na urzeczywistnienie dobra wspólnego duchu odpowiedzialności, gdyż każdy szpital będzie miał realnego gospodarza – samorząd terytorialny. I społeczność lokalna będzie mogła decydować czy i ile chce na szpital łożyć, czy i ile chce przeznaczyć na opiekę nad chorymi. Innymi słowy, proces ten pozwoli na ukazanie, ile w naszej trosce o najsłabszych jest z deklaracji, a ile z ducha ofiary. Jeżeli bowiem urealnienie kosztów oznaczać ma pogorszenie sytuacji ludzi chorych, to znaczy, że oni zawsze byli na przegranej pozycji względem zdrowych i silnych, tylko o tym nie wiedzieli.
Jako pacjent też się cieszę z reformy i to podwójnie. Po pierwsze po raz pierwszy ktoś chce coś zrobić poza pompowaniem pieniędzy w niewydolny system. Po drugie wiem, że pańskie oko konia tuczy i obecność prawdziwego gospodarza będzie lepszym gwarantem mojego bezpieczeństwa niż inspektorzy NFZ, przy całym moim szacunku dla wykonywanej przez nich pracy. Nie wierzę w „darmową” ochronę zdrowia, więc chcę, by szpitalami ktoś mądrze zarządzał. Chcę, by były gotowe na przyjęcie mnie, gdy choroba lub wypadek zmusi mnie do szukania w nich pomocy. A jeśli się okaże, że lepiej zarządza szpitalem prywatna osoba lub firma – cóż, niech i tak będzie. W końcu ubezpieczenie zdrowotne po coś każdy z nas opłaca, czyż nie?

czwartek, 16 października 2008

Kłótnia

Zastanawiałem się, o co chodzi Premierowi i Prezydentowi. I chyba jak zawsze chodzi o ego. Problem w tym, że kosztem nas wszystkich, kosztem obrazu kraju na arenie międzynarodowej. Teraz już nie ma znaczenia, kto ma rację. Dla kłócących się dziś polityków nie jest ważne, kto ma rację, tylko kto postawi na swoim. Koszmar.

Usłyszałem dziś zdanie: "a ja ich zlewam". Może to nie jest szczyt uprzejmości, ale doskonale oddaje moje samopoczucie w tej kwestii. Kłótnie dwugłowego smoka jakoś nie nastrajają mnie do podejmowania obywatelskich obowiązków, w tym obowiązku uczestnictwa w wyborach, gdy nadejdzie pora. Z drugiej strony za każdym razem idę z nadzieją, że może tym razem będzie inaczej. No i jest... jak zwykle.
Wydaje mi się, że jeśli tak dalej pójdzie, w końcu dojdzie do zmiany konstytucji i albo Premiera zrobią Prezydentem, albo Prezydenta Premierem. Smok dwugłowy, stanie się smokiem jednogłowym i przynajmniej nie będzie się kłócić. Czy będzie mądrzejszy - gwarancji nie ma żadnych, ale może będzie ciut mniej żałosny.

wtorek, 14 października 2008

Kampania

Niedawno dowiedziałem się, że pewna szacowna fundacja (słyszałem o niej wiele dobrego w swoim czasie) zajmująca się m.in. pomocą osobom uzależnionym od alkoholu i narkotyków rozszerzyła swoją aktywność o pomoc osobom zagrożonym i zarażonym wirusem nabytego braku odporności, czyli HIV. Wśród haseł reklamujących akcję "Obudź się! Żyj!" natrafiłem na dodane przez kogoś (na szczęście odrzucone przez nadawcę reklamy ale i samą fundację zdanie: "Czy możesz sobie pozwolić na pełne zaufanie?"
Obudziło ono we mnie smutną refleksję związaną głównie z innymi, dosyć mocno reklamowanymi programami profilaktyki HIV/AIDS. Takie pytania, stawiają w moim przekonaniu pod znakiem zapytania sam fundament jedności małżeńskiej. Nie ma - przynajmniej od ludzkiej strony (bo przecież jest jeszcze łaska sakramentu) - ważniejszej rzeczy między mężem i żoną, jak bezwarunkowe zaufanie. Niestety, zakwestionować zaufanie jest łatwo. Wbić klin nieufności jest łatwo. A skutki mogą być opłakane. Podejrzliwość i nieuzasadniona zazdrość stopniowo jątrząc w sercu człowieka stopniowo czynią go niezdolnym do miłości.
Zdaję sobie sprawę, że autorzy programów profilaktycznych starają się podejść do rzeczywistości w sposób realistyczny. Wiedząc, że współżycie seksualne jest traktowane jako rzecz oczywista niezależnie, czy ludzi łączy węzeł małżeński, czy też nie, wskazują na łatwość zainfekowania wirusem HIV. Wszystko prawda. Paradoksalnie jednak wpisują się w ów klimat akceptacji dla powszechnej demoralizacji, niejako potwierdzając to założeniem, że "wszyscy to robią" i "do nikogo nie można mieć pełnego zaufania".
Mało kto dziś wierzy w czystą, wolną od seksu przyjaźń między mężczyzną a kobietą. Mało kto wierzy w piękne, czyste narzeczeństwo i w bezkompromisową wierność małżeńską. Z góry zakłada się, że jeśli mężczyzna jest sam na sam z kobietą, to będą współżyli. Z góry też zakłada się, że niemożliwe jest wychowanie do czystości i wstrzemięźliwości seksualnej. Z tego braku wiary rodzą się programy nazywane profilaktyką AIDS i kampanie wzywające do robienia testów na obecność wirusa HIV.
Wydaje mi się, że nie wszystkie tego typu inicjatywy dadzą się pogodzić z chrześcijańską wizją małżeństwa i rodziny i z chrześcijańską wizją świata. Program ABC (Abstynencja, Bycie wiernym i Prezerwatywy - ang. Comdom, stąd nazwa programu) właśnie ze względu na propagowanie użycia prezerwatywy jest nie do pogodzenia z chrześcijańską wizją moralności. Przed zakażeniem drogą seksualną chroni wyłącznie abstynencja poza małżeństwem i wierność w małżeństwie. Współżycie poza małżeństwem jest ze swej natury niegodziwe, i nie widzę żadnego powodu, by uznawać je za normalne i dobre, nawet jeśli grzech cudzołóstwa ma charakter niemal powszechny.
Co zatem mogą zrobić chrześcijańskie organizacje, jeśli chcą włączyć się w profilaktykę HIV/AIDS? W moim przekonaniu mogą i powinny promować chrześcijańską wizję moralności. Że nie dostaną na to pieniędzy z Unii Europejskiej czy Ministerstwa Zdrowia? Trudno... Wiara nie jest po to, by zarabiać, a ci, którzy ją traktują jako źródło zysku, najlepiej na tym w ostatecznym rozrachunku nie wychodzą. Że będziemy jako chrześcijanie wyśmiewani i krytykowani - cóż, a bo to pierwszy raz?

wtorek, 7 października 2008

Szkoła wiary

W katolickich szkołach w zlaicyzowanej Francji większość uczniów stanowią niekatolicy. Co więcej – coraz więcej wśród nich muzułmanów. Sami nie mają wystarczającej liczby szkół, by zapewnić młodym ludziom edukację na odpowiednim poziomie, a do szkół państwowych oddać ich nie chcą. Wolą formację w szkole katolickiej, gdzie białe jest białe a czarne jest czarne, niż indoktrynację laicką państwowej szkoły, poniewierającej świat wartości religijnych i moralnych.

Zastanawiać musi odwaga i pewność siebie muzułmańskich rodziców, którzy wprowadzają swoje dzieci w świat chrześcijański. Zawsze przecież może się zdarzyć, że dziecku chrześcijaństwo bardziej przypadnie do gustu niż rodzimy islam. Wydaje mi się, że podejmują to ryzyko utraty wiary w przekonaniu, że formacja w domu rodzinnym będzie dla dzieci znacznie mocniejszym, ważniejszym i głębszym doświadczeniem, niż to, którego doświadczą w szkole.

U nas w kraju radykalni katolicy chcieliby katolicyzmu obecnego na każdym rogu ulicy, w każdym biurze, szkole, w każdym medium. Niewierzący dążą do jak największego ograniczenia obecności katolicyzmu jako religii w życiu społecznym i w państwowych instytucjach. Jedni domagają się utrzymania lekcji religii w szkole, drudzy – ich natychmiastowego wyrugowania. I jedni i drudzy zapominają, że najważniejsza formacja odbywa się w domu. Lekcje religii nie zastąpią rodziców, jeśli ci nie przekazują wiary swoim dzieciom, i nie ukształtują w nich wiary przez świadome i systematyczne działanie. Z drugiej strony – jeśli by tych lekcji w szkole zabrakło, a rodzina była żywa wiarą katolicką – wiara w dziecku się nie zachwieje. Jakby nie było, „za moich czasów” w szkole katechezy nie było, co więcej, była dosyć mocna indoktrynacja ateistyczna, a myśmy wiarę zachowali. W rodzinach właśnie.

Prawdziwym zagrożeniem dla wiary dzieci jest sytuacja, gdy ani w domu, ani w szkole dziecko nie spotyka się z żywą wiarą. Obojętni religijnie rodzice, laicka szkoła, polane to wszystko medialnym sosem liberalizmu – takie środowisko nie pozwoli młodemu człowiekowi odkryć świata wiary. Godzinna obecność na Mszy św. w niedzielę niczego w tym kontekście nie zmieni. Śmiem twierdzić, że także posyłanie na katechezę niewielkie rodzi w tej sytuacji nadzieje. Szkołą wiary jest rodzina, najpierw rodzina i – w gruncie rzeczy – tylko rodzina.

Czy to znaczy, że można spokojnie zrezygnować z katechezy w szkole i obecności Kościoła w życiu społecznym? Wręcz przeciwnie. Kościół stanowią wszyscy chrześcijanie, nie tylko duchowni. Ich wiara wyrażana jest nie tylko w domu, ale w każdym miejscu, w każdym czasie ich życia. Chrześcijaninem się jest, a nie bywa. I dlatego cieszę się, gdy widzę ludzi modlących się przed posiłkiem w restauracji, gdy dostrzegam krzyż na ścianie w biurze, czy różaniec leżący na biurku.

środa, 1 października 2008

Nowy rok

Zaczął się nowy rok akademicki. Kolejne grupy – mam nadzieję – żądnych wiedzy młodych ludzi rozpoczną naukę na licznych wyższych uczelniach. Te zresztą nadal się mnożą, zwłaszcza w sektorze prywatnym, dowodząc, że płatne studia wcale niekoniecznie oznaczają zamknięcie drogi przed wiedzą. Rozwijający się system kredytów studenckich i grantów (zarówno tych udzielanych przez Państwo, jak i przez prywatnych inwestorów) coraz częściej realnie umożliwia podjęcie nauki na wybranym przez danego studenta kierunku.
Uważam, że jest to jednocześnie system motywujący do solidniejszej pracy, co z pewnością służy tak samemu studentowi, jak i przyszłym jego pracodawcom. Przyjąwszy, że system stypendialno-grantowy byłby głównym sposobem finansowania edukacji w szkołach wyższych, możliwe byłoby wprowadzenia studiów płatnych, także w szkołach państwowych. Jednocześnie umożliwiłoby to z jednej strony urealnienie kosztów kształcenia, z drugiej zwiększając dynamikę naukową poszczególnych ośrodków. Powstawałyby nowe kierunki, lepiej dostosowane do potrzeb i oczekiwań szeroko rozumianego rynku, zwiększyłaby się konkurencyjność uczelni. Nie wątpliwie zmiany byłyby poważne, dla niektórych – przyzwyczajonych, że „zawsze tak było, to po co zmieniać” – trudne do zaakceptowania. Swoją drogą, jest rzeczą niezwykle ciekawą, że szkoły prywatne zapewniając nierzadko podobny standard edukacyjny, jednocześnie oferują pracownikom naukowym znacznie większe pensje.
Mówią niektórzy, że nawet przy rozwiniętym systemie kredytowo-stypendialnym, najbiedniejsi nie mają szans na edukację akademicką. Uważam, że nie mają racji. Szans na studia w takim systemie nie mają ludzie leniwi i nie posiadający odpowiednich zdolności. Niestety – studia finansowane z pieniędzy podatników (a więc w potocznym odbiorze – darmowe) nie generują w młodym człowieku motywacji, by przezwyciężać swoje słabości i ograniczenia. Zbyt często zdarza się, że delikwent podchodzi do nich z nastawieniem, że jak się uda, to dobrze, a jak się nie uda – to wielkiego bólu nie będzie. Ten brak zaangażowania i wewnętrznej motywacji stanowi w moim przekonaniu jeden z poważniejszych problemów dzisiejszej młodzieży. Zbyt często zdarza się, że na inicjatywy mające zaktywizować młodzież akademicko lub społecznie odpowiada głuchy mur obojętności.
Wydaje mi się, że dzieje się tak dlatego, iż na studia zbyt często trafiają ludzie nieco przypadkowi. Powodów, dla których młodzi ludzie wybierają się na dany kierunek studiów, jest kilka. Są tacy, którzy po prostu szukają wiedzy, poszerzenia i rozwinięcia swoich zainteresowań. Inni starają się o kwalifikacje, by zdobyć wymarzoną pracę. Jedni i drudzy są silnie umotywowani do nauki, do studiowania, do wewnętrznego rozwoju. Jest jednak i trzecia grupa, ludzi, którzy nie wiedzą, co mają zrobić ze swoim życiem i chcą odwlec moment podjęcia realnej odpowiedzialności za siebie. Mam wrażenie, że płatne studia zmusiłyby przynajmniej część z nich do bardziej dojrzałego podejścia do własnego życia. Być może nadmiernie uogólniam, być może trzeba szukać innych dróg do obudzenia w młodych ludziach odpowiedzialności za siebie i za innych, ale jeśli ma być lepiej, a nie „jak zwykle” – coś się zmienić musi.

piątek, 26 września 2008

Indie...

Właśnie dostałem prośbę o modlitwę, o żarliwe wstawiennictwo za brata Paula Czangaja i 200 pastorów z Indii, którym grozi śmierć. Wczoraj aresztowali 20 zborów i przez 24 godz. Chcą zabić 200 pastorów. Prosimy Pana by przeprowadził ich przez te cierpienia.

Dla fanatycznych wyznawców hinduizmu nie ma znaczenia, czy to protestanci, czy katolicy. Dla nich każdy chrześcijanin jest równie dobry na ofiarę. Ale myliłby się ten, kto sądziłby, że tam tylko o religię chodzi. Zbliżają się wybory i ugrupowania skrajne usiłują zjednać sobie większą liczbę zwolenników; a kogo się nie uda zjednać, chcą zastraszyć i zdominować. I choć nie są liczni, może im się to udać.

Krew męczenników znowu zrosi ziemię, by wydać plon we właściwym czasie.

Good bye Philadelphia

Dziś kończy się czas mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Czas błogosławiony w pracy, ale też w spotkaniach i rozmowach z ludźmi, których wiara i miłość była dla mnie świadectwem pozwalającym z nową mocą podjąć powołanie kapłańskie i zakonne. Jestem im wdzięczny z całego serca, choć pierwsza wdzięczność skierowana jest do Pana, który mi pozwolił pojechać, który mi ten wyjazd przygotował...
Doświadczenie Bożej Opatrzności jest jednym z najcudowniejszych, jakie może człowieka spotkać. Kiedyś Abraham powiedział do swojego syna Izaaka, że "Bóg przewidzi jagnię na całopalenie". Rzeczywiście Bóg przewidział. I przewidział, przygotował mi dni z dala od domu, by mnie przekonać, że On jest po mojej stronie.

wtorek, 23 września 2008

Polityka "prorodzinna" wobec biednych

Dwa wydarzenia z polskiego podwórka mnie ostatnio bardzo poruszyły. Pierwszym jest skandaliczny wyrok poznańskiego sądu, nakazujący biednej rodzinie odebranie dziecka i eksmisję na bruk. Prawo co prawda zabrania eksmisji, jeśli w rodzinie jest małe dziecko, ale przecież można dziecko zabrać rodzicom i oddać do domu dziecka, co sąd – nomen-omen „rodzinny” – skwapliwie uczynił. Wówczas droga do eksmisji otwarta... A sprawa jakich wiele - najpierw nieuczciwość wspólnika i długi w firmie, potem licytacja małego mieszkania, a jednocześnie choroba i niemożność podjęcia pracy zarobkowej... I tak biedna rodzina nie tylko straciła dach nad głową, ale została po prostu rozbita. Wyrok sądu, który nie widzi ludzi, a jedynie literę prawa, bardziej chroniącego własność materialną niż ludzi, trudno nazwać inaczej, jak straszliwą niegodziwością i skandalem.
Jakby było mało, w parlamencie trwają prace nad projektem odbierającym dzieci rodzicom podejrzanym o jakiekolwiek formy niewłaściwego traktowania dzieci. Według relacji mediów "Karane mają być wszystkie naruszające godność zachowania wobec dzieci. A więc zarówno przemoc fizyczna, jak i psychiczne maltretowanie czy zaniedbywanie ich potrzeb życiowych". Definicja przestępstwa jest tak ogólna, że podpada pod nią nawet bieda. I znowu - okazuje się, że biedni są obywatelami drugiej kategorii, jeżeli są obywatelami w ogóle. Co prawda pomysłodawcy zastrzegają, że nie o biedę im chodzi, ale o „przemoc ekonomiczną” w sytuacji, gdy środków finansowych nie brakuje, ale jakoś trudno mi w kontekście całości życia społecznego wierzyć, żeby takie prawo rzeczywiście nie było wykorzystywane jako element walki z biednymi.
Całym sercem jestem za ochroną dzieci przed przemocą i molestowaniem seksualnym. Jest dla mnie oczywiste, że dzieci muszą być chronione. Z drugiej jednak strony niedopuszczalnym wydaje mi się pomysł wrzucania do jednego worka działań kryminalnych i zwykłej ludzkiej biedy, a tę tendencję mimo zapewnień posłów wyczuwam. Zamiast rodzinę rozbijać, trzeba jej pomóc. Zamiast odebrać dzieci – trzeba ludziom dać realną szansę na pracę, która pozwoli rodzinę utrzymać.

Bogatym, zdrowym i silnym łatwo jest wyznaczać standardy życiowe, poniżej których życie jest niewarte życia. Forsuje się zatem pomysły na legalizację eutanazji, ale i - jak pokazuje inicjatywa ustawodawcza posłów Platformy Obywatelskiej - bardzo specyficznej troski o poziom życia rodzinnego w Polsce.
Chorym, słabym i biednym zwykle nie potrzeba wiele, często znacznie mniej, niż się bogatym, zdrowym i silnym wydaje. Chcą szansy na odrobinę normalności, rzeczywiście równych szans, chcą być kochani, czuć się potrzebni... Umierający człowiek pragnie, by ktoś go trzymał za rękę i nie mruczał mimochodem, że całe to leczenie jest bardzo kosztowne. Dla człowieka biednego - rodzina jest wszystkim, co posiada.

Od dawna słyszę w mediach, że bieda jest sytuacją dla rodziny patologiczną. To prawda, bieda jest patologią, ale w przypadku większości znanych mi biednych rodzin patologia owa polega na stosunku społeczeństwa do biednych, a nie na tym, jakie relacje panują w danej rodzinie. Zdecydowana większość znanych mi ubogich rodzin charakteryzuje głęboka miłość i wzajemny szacunek, uczciwość, prawość i odpowiedzialność. Skromność ubioru i niewyszukane, niewielkie posiłki są oczywiście wymuszone brakiem pieniędzy, ale jednocześnie trzeba powiedzieć wyraźnie, że są to domy, gdzie nic się nie marnuje. Co więcej, dzieci szybciej i lepiej uczą się w takich rodzinach odpowiedzialności za budżet domowy.
Patologią jest sposób, w jaki społeczeństwo traktuje ludzi biednych - są dla tych lepiej sytuowanych jakby trędowatymi naszych czasów, których trzeba usunąć z miast i osiedli, by nie szpecili widoku. Zamiast pomocnej dłoni biedak znajduje zatem parkan okalający kolejne osiedla i pełne wzgardy spojrzenie recepcjonisty w zakładzie pracy, gdzie chciał znaleźć zatrudnienie. Nie jest prawdą, że większość biednych ludzi jest sama sobie winna, że są biedni, bo nie chcą pracować. Przyczyn ubóstwa jest z reguły bardzo wiele, i rzadko kiedy jest ono w pełni zawinione. Odsądzenie biednych i ubogich od czci i wiary i zgoda na postępującą ich marginalizację pokazuje, jak bardzo oddaliliśmy się jako społeczeństwo od ewangelicznych standardów. Warto może zatem przypomnieć sobie, że Chrystus głosił Ewangelię właśnie wśród ubogich, i właśnie spośród ubogich Pan wybrał zdecydowaną większość swoich apostołów. "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych - Mnieście uczynili" - powiedział. Nie bardzo nam, jako społeczeństwu, wychodzi egzamin z tej troski o umiłowanych braci naszego Pana...

poniedziałek, 22 września 2008

Niesprawiedliwy Bóg?

W sobotę znajomy ksiądz opowiedział mi następujące wydarzenie. Przyszła do niego strasznie zbuntowana na Boga dziewczyna. Powiedziała mu, że w Boga przestała wierzyć (teraz wierzy w nieosobowy Absolut), bo jej tata zachorował i umarł na AIDS wszczepionego w szpitalu. Rozmowa potoczyła się mniej więcej następująco:
- Naprawdę wierzysz, że twojego tatę to Bóg potraktował, że zesłał na niego tę chorobę, że ukarał go za niewinność? - zapytał ks. Ludwik.
- Oczywiście - padła odpowiedź.
- Czy zdajesz sobie sprawę jak nielogiczne jest twoje rozumowanie? - zapytał dalej ksiądz - Najwyraźniej się obraziłaś na Boga, że niesprawiedliwie potraktował twojego ojca...
- No tak - odpowiedziała dziewczyna.
- Jeśli ten Bóg tak postąpił z twoim Bogu ducha winnym tatą, to jak myślisz, co zrobi z tobą, skoro się od Niego świadomie odwracasz?

Pomyślałem sobie, że rozumowanie owej dziewczyny rzeczywiście mocno połamane, ale wcale nie takie rzadkie. W gruncie rzeczy ludzie często są przekonani, że jak jest miło, to znaczy, że Bóg błogosławi, a jak jest trudno, to że jest to jakaś kara za grzechy. Problem w tym, że sposób, w jaki ów - dobry skądinąd - ksiądz poprowadził rozmowę, raczej tej kalki myślowej nie zmieni. Jeśli dążył do nawrócenia swojej rozmówczyni, to motywacją zdawał się być zasadniczo tylko strach (chyba, że w dalszej, niezrelacjonowanej części rozmowy poszedł w zupełnie innym kierunku, ku bardziej pozytywnej motywacji).

Postawa owej dziewczyny rzeczywiście jest nielogiczna. Deklaracja niewiary w Boga jest dla niej jedynie próbą zademonstrowania Mu, że Go nie lubi. Stwierdzenie "nie wierzę w Boga" odebrałbym raczej jako "nie wierzę w Boga, który karze niewinnych"...
Ja też nie wierzę, by Bóg karał niewinnych. Co więcej, nie sądzę, by szczęśliwym było lub trafnym mówienie o chorobach, katastrofach czy innych nieszczęśliwych wydarzeniach w kategoriach kary za grzechy. Nie wątpię, że Bóg może dopuścić trudną, dramatyczną sytuację, by grzesznika przywołać do opamiętania, ale kalka myślowa w stylu "AIDS jest karą za rozwiązłość seksualną" odrzucam bez wahania.

Wcielenie Syna Bożego, Jego działalność publiczna, a nade wszystko śmierć i zmartwychwstanie są dla mnie wystarczającym potwierdzeniem, że Bóg nie chce śmierci grzesznika, ale by się nawrócił i miał życie. Niestety, człowiek nie zawsze wierzy, że Bóg jest po jego stronie. Nie dostrzegając idzie przez życie po swojemu. Błądząc ginie. Ginie jednak na własne życzenie, nie wierząc słowu, które do niego kieruje Bóg.

niedziela, 21 września 2008

Oczy

Ostatnie dwa tygodnie spędziłem w Jackson, MI. W jednej z tamtejszych parafii trzy lata temu zastępowałem proboszcza. Proboszcz niestety z parafii został przeniesiony do pracy w Seminarium w Orchard Lake, ale ludzie zostali.
Każde spotkanie z nimi naznaczone było niezwykłą radością. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się takiego przyjęcia. Nie spodziewałem się zobaczyć w ich oczach takiej radości, wdzięczności za przyjazd. To był widok, który moje kapłańskie serce upewnił, że najważniejsze jest ludzi kochać. Bo nie zapamiętają moich kazań, nie zapamiętają moich rad. Będą pamiętać, jakim byłem wśród nich człowiekiem, jakim byłem dla nich księdzem.

czwartek, 18 września 2008

Mentalność zwycięzcy

Trochę czasu minęło od olimpiady, od krótkiej bytności Wisły w Lidze Mistrzów i Legii w Pucharze UEFA... Lech ciągle walczy. Na marginesie powiem, że choć jestem warszawiakiem, życzę kibicom Lecha sukcesów w kolejnej rundzie.
Śledzę zmagania polskich sportowców z wymuszonego życiem dystansu, w zasadzie bardziej poprzez lekturę doniesień prasowych, niż poprzez transmisje - poza Formułą 1 nie bardzo jak mam obserwować walkę polskich sportowców. Czytając zatem dziennikarskie komentarze, dochodzę do wniosku, że łączy je pewna swoista wersja mentalności zwycięzcy, wersja zaobserwowana także u niedoszłej kandydatki Demokratów do urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Otóż Pani Hillary Rodham Clinton zachowywała się, jakby nominacja jej się po prostu należała.
Podobne podejście widzę w medialnych komentarzach. Nadzieje na zwycięstwo błyskawicznie przeradzają się w pewność sukcesu (najładniej to było widać w relacjach z Mistrzostw Europy w piłce nożnej, choć "nie gorzej" wypadliśmy na Olimpiadzie). Najpierw pewność zwycięstwa, potem gorzkie rozczarowanie połączone w przedziwnym koktajlu z szukaniem winnych i smutną konstatacją, że w sumie, to i tak nie mieliśmy szans.
To nie jest problem samych dziennikarzy. W zasadzie ludzi mediów nie bardzo tu winię, bo opierają się na tym, co słyszą od specjalistów na konferencjach prasowych. Za stan polskiego sportu odpowiedzialność ponoszą sportowi działacze, którzy żyją w niezrozumiałym dla mnie przekonaniu, że naszym sportowcom należą się zwycięstwa. Że skoro startują, to powinni wygrywać. Do głowy im nie przychodzi, że ktoś może być od polskich reprezentantów lepszy, albo... że do zawodów był po prostu lepiej przygotowany. Skoro sportowcy nie wygrywają, winni najpewniej są trenerzy, więc się ich zmienia i zabawa trwa w najlepsze.
Tymczasem zwycięstw nie dostaje się z przydziału (chyba, że ktoś to poustawia...). Zwycięstwa się osiąga nie myśląc zbyt wiele o wyniku końcowym. Jak to powiadał Małysz - w swoim czasie świetnie mu to wychodziło - liczy się tylko to, by oddać dwa dobre skoki. Podium wychodzi wtedy samo. Przykład Małysza pokazuje, że zawodnik nie wygrywa sam. On potrzebuje od działaczy wsparcia - bazy treningowej, pomocy naukowców, psychologów, fizjologów, najlepszego sprzętu. Na jego sukces złożyć się musi wspólny wysiłek wszystkich.
U nas na razie zawodnik może liczyć na siebie i na trenera. Czasem tylko na siebie. Fenomen Kubicy zrodził się z determinacji jego ojca, który wywiózł syna za granicę, by chłopak mógł rozwijać swoje zdolności. Dziś jakoś się wstydliwie o tym milczy, co gorsza nie wyciąga się z tej historii wniosków. Niejeden sportowiec musi sam się starać o zaplecze treningowe, o sponsorów, o możliwość startu w zawodach. Protesty lekkoatletów i szermierzy wobec władz związków sportowych nie wzięły się znikąd. Sztandarowym przykładem dobrego samopoczucia działaczy sportowych są piłkarskie szkółki, które cały czas grają na boiskach z klepiskiem zamiast murawy.
Św. Paweł mówiąc o życiu chrześcijańskim, porównywał je do wysiłku sportowca, który dla osiągnięcia zwycięstwa wszystko podporządkowuje przygotowaniom do wyścigu. Dla Apostoła owa determinacja była czymś zupełnie oczywistym. Działaczom sportowym, politykom, a niekiedy w końcu także sportowcom, zdaje się jej brakować. Nie da się zwycięstwa osiągnąć tanim kosztem. Trzeba je wypracować angażując w pracę wszystkie posiadane środki, mądrze angażując najlepszych specjalistów, którzy potencjał zamienią na aktualne umiejętności. Tylko wtedy w zawodniku wykształcić się może prawdziwa mentalność zwycięzcy. Zwycięzca wie, że miał warunki do przygotowań, że wszyscy - trenerzy, działacze, cały zespół i on sam - zrobili wszystko, by wypracować formę, wie, że jest w formie. Występ w zawodach jest dla niego tylko potwierdzeniem ciężko wypracowanej jakości.

poniedziałek, 15 września 2008

Ludzie

Na wczorajszą Eucharystię, którą sprawowałem w intencji Mamy, przyszło ponad 30 osób. Trzy lata temu modlili się o jej zdrowie. Teraz przyszli, by się ze mną pomodlić w ofiarowanej za nią Mszy św. Przyszli, by być razem ze mną... To niezwykłe doświadczenie, zobaczyć radość na ich twarzach ze spotkania z księdzem, którego znali w sumie bardzo krótko.
Wzruszające są te spotkania; raz po raz pojawiają się tu głosy, bym został w Jackson, bo oni tu mnie potrzebują. Gdy odpowiadam, że moje miejsce jest w Lublinie, kiwają ze smutkiem głowami, że tak, rozumieją, ale może bym jednak został...
Pan Bóg czasem daje takie "cukierki", pozwala zobaczyć owoce obecności, pracy, wypowiedzianych słów... On dobrze wie, że wychowywanie, to nie tylko upomnienia i kary w przypadku wykroczeń i błędów, ale także pochwały i nagrody za dobrze wykonaną pracę. Martwię się tylko, by mi wszystkich nagród (jeśli się jakieś należą) nie dał tutaj, na ziemi. W sumie ważniejsze jest, by być uczestnikiem tej ostatniej, po drugiej stronie Bramy Życia.

niedziela, 14 września 2008

Rocznica śmierci Matki



Dziś przypada 3. rocznica jej odejścia do domu Ojca. Dziękuję Ci, Panie, że dałeś mi taką Matkę - świadka Twojej miłości, głębokiej wiary i prawdziwej nadziei.

piątek, 12 września 2008

Procesja z darami

Dziś byłem na Mszy św. w parafii św. Jana w Jackson, MI. Msza św. z udziałem dzieci z przyparafialnej szkoły podstawowej, zgromadziła około 200 dzieci z kadrą nauczycielską, kilkorgiem rodziców i niedużą grupką "bywalców" dorosłych codziennej Eucharystii. Zdziwiły mnie wystawione na brzegu prezbiterium pudła, w liczbie dziewięciu. Sprawa wyjaśniła się podczas procesji z darami, gdy dzieci procesyjnie zaczęły przynosić różne produkty żywnościowe (konserwy, makarony etc.) i składać je do tych koszy. Niemal każde dziecko coś przyniosło. Czasami była to malutka puszka tuńczyka, czasami całkiem pokaźna paczka wielu produktów. Każdy coś miał. Miejscowy ksiądz powiedział, że w Jackson jest obecnie bardzo wielu bezrobotnych lub bardzo źle opłacanych pracowników i po prostu ludzie nie mają co jeść. Dlatego co miesiąc dzieci przynoszą te produkty i są one później rozdawane wśród potrzebujących.
Spytałem go, czy to akcja dobrowolna, jak na to reagują rodzice. Odpowiedział, że otwartość parafian jest ogromna, bo nawet w inne dni są przynoszone dary żywnościowe i składane do kontenerka w kruchcie kościelnej, by potem trafić do punktu dystrybucji. Dodał, że nawet jak jakieś dziecko nie ma nic, to zazwyczaj wynika to z zapomnienia a nie z niechęci do dzielenia się z biednymi.
Pojawiły się w mojej głowie dwa skojarzenia. Pierwsze biblijne - Ewangelia o koszach pełnych ułomków. Bo rzeczywiście, dary od dzieci zapełniły wystawione kosze niemal do pełna. Drugie skojarzenie bardziej liturgiczno-historyczne (do "Didache"), że dawniej przygotowanie darów polegało na złożeniu pomocy dla biednych na ręce przedstwicieli wspólnoty Kościoła; wino i chleb były wykorzystywane do Eucharystii, zaś reszta produktów rozdawana wśrów potrzebujących. Dziś tę funkcję spełniać ma taca, ale to nie do końca to samo. Taca podczas Mszy służy nade wszystko utrzymaniu kościoła (to znaczy opłaceniu prądu, ogrzewania, podatków, pensji pracowników). Z reguły na biednych nie zostaje wiele...
Myślę, że ten pomysł z darami natury (niezależnie od tacy) z przeznaczeniem na biednych jest godny rozważenia i naśladowania, nie tylko na Mszach św. z udziałem dzieci.

środa, 10 września 2008

Wyznanie

Poniżej zamieszczam oryginalny tekst pewnego wyznania. Nie bardzo mi się chce tłumaczyć, ale może się kiedyś na to zdobędę...


The following was written by Ben Stein and recited by him on CBS Sunday Morning Commentary.

My confession:

I am a Jew, and every single one of my ancestors was Jewish. And it does not bother me even a little bit when people call those beautiful lit up, bejeweled trees, Christmas trees.. I don't feel threatened. I don't feel discriminated against. That's what they are: Christmas trees.

It doesn't bother me a bit when people say, 'Merry Christmas' to me. I don't think they are slighting me or getting ready to put me in a ghetto. In fact, I kind of like it. It shows that we are all brothers and sisters celebrating this happy time of year. It doesn't bother me at all that there is a manger scene on display at a key intersection near my beach house in Malibu . If people want a crA¨che, it's just as fine with me as is the Menorah a few hundred yards away.

I don't like getting pushed around for being a Jew, and I don't think Christians like getting pushed around for being Christians. I think people who believe in God are sick and tired of getting pushed around, period. I have no idea where the concept came from that America is an explicitly atheist country. I can't find it in the Constitution and I don't like it being shoved down my throat.

Or maybe I can put it another way: where did the idea come from that we should worship Nick and Jessica and we aren't allowed to worship God as we understand Him? I guess that's a sign that I'm getting old, too. But there are a lot of us who are wondering where Nick and Jessica came from and where the America we knew went to.

In light of the many jokes we send to one another for a laugh, this is a little different: This is not intended to be a joke; it's not funny, it's intended to get you thinking.

Billy Graham's daughter was interviewed on the Early Show and Jane Clayson asked her 'How could God let something like this happen?' (regarding Katrina) Anne Graham gave an extremely profound and insightful response. She said, 'I believe God is deeply saddened by this, just as we are, but for years we've been telling God to get out of our schools, to get out of our government and to get out of our lives. And being the gentleman He is, I believe He has calmly backed out. How can we expect God to give us His blessing and His protection if we demand He leave us alone?'

In light of recent events... terrorists attack, school shootings, etc. I think it started when Madeleine Murray O'Hare (she was murdered, her body found recently) complained she didn't want prayer in our schools, and we said OK. Then someone said you better not read the Bible in school. The Bible says thou shalt not kill, thou shalt not steal, and love your neighbor as yourself. And we said OK.

Then Dr. Benjamin Spock said we shouldn't spank our children when they misbehave because their little personalities would be warped and we might damage their self-esteem (Dr. Spock's son committed suicide). We said an expert should know what he's talking about. And we said OK.

Now we're asking ourselves why our children have no conscience, why they don't know right from wrong, and why it doesn't bother them to kill strangers, their classmates, and themselves.

Probably, if we think about it long and hard enough, we can figure it out. I think it has a great deal to do with 'WE REAP WHAT WE SOW.'

Funny how simple it is for people to trash God and then wonder why the world's going to hell. Funny how we believe what the newspapers say, but question what the Bible says. Funny how you can send 'jokes' through e-mail and they spread like wildfire but when you start sending messages regarding the Lord, people think twice about sharing. Funny how lewd, crude, vulgar and obscene articles pass freely through cyberspace, but public discussion of God is suppressed in the school and workplace.

Are you laughing yet?

Funny how when you forward this message, you will not send it to many on your address list because you're not sure what they believe, or what they will think of you for sending it.

Funny how we can be more worried about what other people think of us than what God thinks of us.

Pass it on if you think it has merit. If not then just discard it... no one will know you did. But, if you discard this thought process, don't sit back and complain about what bad shape the world is in.


My Best Regards, Honestly and respectfully, Ben Stein

Kolejna kampania

Niedawno media nagłośniły sprawę listu pewnego mężczyzny, który w skierowanym do Prezydenta RP liście prosi o zgodę na eutanazję. Media grzecznie zaznaczały, że Prezydent nie może udzielić takiej zgody, ale od razu przytoczone zostały opinie uzasadniające konieczność legalizacji eutanazji. Oczywiście - wszystko w imię obiektywizmu i prezentacji wszystkich możliwych stanowisk.

Nie wątpię, że są ludzie, którzy noszą jarzmo cierpienia ponad ich siły. Są takie sytuacje, gdy cierpienie staje się ponad siły. Dzieje się tak nade wszystko, gdy cierpiący człowiek jest pozostawiony samemu sobie, gdy jest zignorowany, gdy czuje się porzucony, niepotrzebny i niechciany, czy nawet gdy przypomina mu się (nie wprost oczywiście), że jest ciężarem dla innych. Wszystko to razem składa się na jedną całość - że oto temu, kto najbardziej potrzebuje miłości, tej miłości odmówiono. Odarcie z miłości jest rzeczywiście cierpieniem nie do zniesienia.

Współczesna medycyna umie sobie poradzić z problemem fizycznego bólu. Nawet jednak w tych rzadkich sytuacjach, gdy całkowita eliminacja bólu, jeśli cierpiący człowiek otoczony jest miłością, życie nadal będzie dla niego warte życia. Poznany przed dwoma laty kapelan szpitala w Holandii potwierdził to stanowisko w sposób jednoznaczny: człowiek kochany gotów jest cierpieć, człowiek porzucony - nawet jeśli w zasadzie nic mu nie jest, chce umrzeć, bo odcięty jest od źródła życia.

Człowiek jest wolny i jeśli się uprze, nie ma możliwości, by go powstrzymać przed dokonaniem czynów złych, czy głupich. Mówiąc "głupi" mam na myśli nie tyle "nieprzemyślany" (bo z reguły kwestia odebrania sobie życia jest jakoś przemyślana, nierzadko na wiele sposobów i wielu kontekstach), ale używam tego słowa w sensie biblijnym - jako odrzucenie Boga i nieuwzględnienie nieodwracalności konsekwencji podjętych działań. Uważam eutanazję za głupią, bo oznacza ostateczną rezygnację z szukania miłości, rezygnację z wiary w miłość, która jest większa niż cierpienie wynikające z choroby. Eutanazja jest zatem również ostatecznym odrzuceniem wiary w drugiego człowieka. Jest uznaniem zarówno własnej bezwartościowości jak i bezsensu egzystencji jako takiej.

Media eksponują cierpienie takich ludzi, ale samego cierpiącego człowieka pozostawiają jego bólowi. Swoimi przekazami niejako potwierdzają jego odczucie bezsensu i porzucenia, przypieczętowując decyzję o przyspieszeniu śmierci. Rzekomy obiektywizm staje się - niemal w dosłownym sensie - ostatnim gwoździem do trumny. Nie pierwszy raz, zresztą. Nie od dziś wiadomo, że obiektywizm dziennikarski jest mitem, bo fakty relacjonują ludzie, którzy mają swoje poglądy i przekonania. O doboru opisywanych faktów, od sposobu ich przedstawienia, od zamieszczonych komentarzy, zależy opinia publiczna. Media tę opinię kształtują, i nie mam wątpliwości, że jest to proces świadomie zaaranżowany i realizowany.

poniedziałek, 8 września 2008

A chwała w tym, czego winni się wstydzić

"O tempora, o mores!" - słowa Cycerona z jego słynnej pierwszej mowy przeciw Katylinie jak ulał pasują do kolejnego pomysłu nowoczesnych demoralizatorów. Z dumą opowiadają usługodawcy o pomyśle uroczystości rozwodowych - topieniu obrączek, zakopywaniu ich w trumnach, rzucaniu lotkami w zdjęcia "byłych"...
Wiem, że nie ma się co obrażać na czasy, na niemoralność. Ale jednocześnie nie można nazwać grzechu inaczej, jak jego własnym mianem. Jezus mówi wprost w Kazaniu na Górze, że "Każdy, kto oddala swoją żonę - poza wypadkiem nierządu - naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa" (Mt 5:32). Świętować rozerwanie przysięgi, która miała obowiązywać "aż do śmierci" jest jakimś nieprawdopodobnym zakłamaniem sumień.
Nieustannie wzrastająca liczba rozwodów bierze się - jak mi się wydaje - z jednej podstawowej przyczyny: z dopuszczenia, że takie rozwiązanie jest możliwe. Jeśli jest możliwe, to zapewne jest i dobre, a jeśli dobre - to czemu tego nie świętować?
Gdzieś w tle daje się zauważyć degradacja roli słowa, której skutkiem tracą na znaczeniu wszelkiego rodzaju zobowiązania, przysięgi i przyrzeczenia. Wszystko można powiedzieć i obiecać, ale też wszystko można odwołać, wszystko poddać w wątpliwość.

Nie sądzę, by celebracje rozwodów uczyniły świat mądrzejszym, piękniejszym czy szczęśliwszym. Nie sądzę też, by ludzie stawali się przez to lepsi. To po co?

niedziela, 7 września 2008

Porządek miłości

Trudno jest kochać wszystkich naraz (boć przecież się człek nie rozdwoi), ale i nie ma co się łudzić, że możliwe jest kochać wszystkich jednakowo, zwłaszcza, gdy kochanie ma wyrazić się w konkretnej pomocy człowiekowi będącemu w potrzebie.

Słowo Boże mówi, że mamy kochać bliźniego jak siebie samego. To prawda, jeśli nie kocham siebie, jak mogę kochać drugiego człowieka? Jeśli nie szanuję siebie, jak mogę drugiego szanować? Prawdziwa miłość nie zamyka się na innych, więc prawdziwa miłość siebie też nie może być utożsamiona z egocentrycznym skupieniem się na własnych tylko sprawach, jednakże jest to fundament konieczny, by miłość mogła być właściwie uporządkowana. Dwa inne elementy tego porządku to rozpoznanie skali i charakteru potrzeby.

Jest rzeczą oczywistą, że bardziej potrzebuje wsparcia ktoś, kogo życie lub zdrowie jest zagrożone, od tego, komu jest po prostu niewygodnie. Nieco mniej oczywistym dla niektórych jest uznanie pierwszeństwa potrzeb duchowych przed fizycznymi. Ważność potrzeb natury duchowej nie oznacza jednak, że w niektórych sytuacjach rzeczą pilniejszą jest pomoc materialna (czyli np. najpierw nakarmić, a potem wyspowiadać), choćby owa duchowa była poważniejszą.

W końcu porządek miłości każe pamiętać, że różni ludzie są nam w różnym stopniu "zadani" do kochania. Małżonkowie najpierw są odpowiedzialni za siebie nawzajem, rodzice za dzieci... Nie ma sensu mówić o miłości głodujących ludzi w Afryce, jeśli człowiek nie troszczy się o swoich najbliższych. Czyli im ktoś jest bliżej mnie (np. na mocy więzów krwi lub podobnych), tym większy ma "tytuł" do mojej miłości.

Porządek miłości każdy musi zbudować w sobie sam, przez spokojne i uczciwe kształtowanie prawego sumienia. Ogólne zasady mają pozwolić mi podjąć właściwą decyzję, gdy przyjdzie czas próby i będę musiał dokonać wyboru, komu pomóc, a komu odmówić wsparcia. Bo i odmówić niekiedy trzeba, nie dlatego, jakobym pomóc nie chciał, ale dlatego, że się po prostu nie rozdwoję.

piątek, 5 września 2008

Znak, który już nie oznacza

Od kilku ładnych tygodni, by nie powiedzieć - od paru miesięcy - "Onet.pl poleca" cykl materiałów o życiu seksualnym współczesnych Polaków i nie tylko Polaków. Generalnie wymowa całego cyklu jest jednoznaczna - seks jest ok, tzn. nie ma żadnych przeciwwskazań (a nawet są wskazania, by go "uprawiać", bo jest zdrowy). Oczywiście są tacy, którzy ze względów ideologicznych (religijnych) uważają, że pozamałżeński seks jest zły. Są sytuacje, gdy jest zabroniony - gdy lat za mało. Ciekawe, że w tym ostatnim wypadku "specjaliści" zalecają jedynie rozpowszechnienie antykoncepcji (i aborcji), mimo, że to "czyn zabroniony", jak pokazała historia "Agaty". O nauczaniu Kościoła mówi się z uśmiechem pełnym politowania, i z reguły nie do końca kompetentnie (i bez zrozumienia) przytaczając obowiązujące w Kościele normy moralne.

W Kościele nie mówi się o seksie, ale o akcie małżeńskim. Także o antykoncepcji naucza się w kontekście relacji małżeńskiej. Mówi się o miłości, którego małżeńskie zjednoczenie ma być czytelnym i ostatecznym znakiem - znakiem płodnym, który "daje życie" zarówno małżonkom, ale też otwiera drogę dla nowego życia.

Nowoczesny świat najpierw oddzielił akt małżeński od małżeństwa, a następnie rozerwał jego wewnętrzną płodną naturę. Ani nie jest on znakiem miłości małżonków, ani nie służy pogłębieniu ich wzajemnej komunii, ani też nie otwiera się na nowe życie. Stał się zbiorem elementów: przyjemności, fizjologii, reprodukcji, relacji, z których każdy jest jakoś prawdziwy, ale wyłączony z pierwotnego kontekstu - staje się kłamstwem.

Zjednoczenie seksualne nie jest już zatem wyrazem jedności i do jedności nie prowadzi. Wewnętrzna płodność współżycia została zniszczona przez antykoncepcję i perspektywę aborcji w wypadku "niepowodzenia". Miłość przestała być miłością. Znak przestał cokolwiek oznaczać.

środa, 3 września 2008

Tertulian

Z Forum Frondy...

"Wytłumacz mi, w jaki sposób istniejesz - a ja ci powiem w jaki sposób będziesz istniał"

Świetne. Tylko, że dziś mało kto się nad tym zastanawia. A szkoda, szkoda wielka...

Standardy racjonalistów

Zbiegły się w czasie dwie wiadomości. Jedna, że pewien włoski proboszcz (wraz z parafią) został skazany na zapłatę pewnej kobiecie 60 tys. euro odszkodowania (+ ok 8 tys. kosztów sądowych) za "straty psychiczne i moralne spowodowane używaniem przez parafię dzwonów kościelnych". Druga wiadomość to podesłany mi przez zaprzyjaźnioną dziennikarkę "Apel racjonalistów do polityków".
Krew we mnie zawrzała, choć nie gniewem a smutkiem, bo prześladowania chrześcijan odbywają się nie tylko w Indiach, ale i w Europie. Nie tylko w laickiej Francji, ale w krajach o silnych i zdawałoby się - żywych - tradycjach chrześcijańskich.

Na miejscu wspomnianego proboszcza, bym nie zapłacił zasądzonej kary. Jeśli by to miało skutkować osadzeniem w więzieniu - poszedłbym do więzienia. Ale kary bym nie zapłacił. Dzwonów bym zabrać nie pozwolił, broniąc ich jak Rejtan na sejmie warszawskim. Nie zgodzę się na zamknięcie chrześcijaństwa do zakrystii. Wiara nie jest sprawą prywatną, choć jest osobistą decyzją każdego.

A co do racjonalistów... To nie pierwszy głos domagający się agresywnego wykluczenia Kościoła z życia publicznego. W moim przekonaniu opierają się na z gruntu fałszywym założeniu, że wiara chrześcijańska jest szkodliwa dla kształtu życia społecznego, że działania Kościoła są szkodliwe społecznie i że podstawowym warunkiem szczęścia jest eliminacja Kościoła i wszelkich znaków wiary chrześcijańskiej z życia publicznego. W imię rzekomej sprawiedliwości racjonaliści chcą odebrać chrześcijanom - nie tylko katolikom - prawo głosu w debacie publicznej, prawo do publicznego wyrażania swoich przekonań oraz prawo do decydowania o wykorzystaniu uzyskanych z pracy własnych rąk pieniędzy.

Nowoczesny ateizm, wraz z wykluczeniem Boga z życia człowieka, usiłuje oczywiście wykluczyć i wszelkie znaki wiary z życia publicznego. Ciekawe, że coraz rzadziej domaga się, by ogłosić, że Boga nie ma, ale walczy by żyć, jakby Bóg nie istniał.Jak tak dalej pójdzie wolno będzie demonstrować swój ateizm, homoseksualizm albo ekologiczne zakręcenie, ale nie wolno będzie publicznie powiedzieć "Wierzę w Boga". Ale może i dobrze. Może trzeba, by chrześcijanie stali się z powrotem "małą trzódką", by na nowo odzyskali moc zaczynu. Może trzeba głębokiego oczyszczenia, by wyznawcy Chrystusa umocnieni całym dynamizmem Ewangelii na nowo stali się światłem dla świata i solą dla ziemi.

wtorek, 2 września 2008

Gdyby...

Pan prezydent raczył był powiedzieć: "Jestem zadowolony z wyników wczorajszego szczytu. Oczywiście, gdyby Unia składała się z samych Polsk, wynik mógłby być zupełnie inny". Zgadzam się w pełni, przynajmniej co do drugiego zdania, bo jeśli chodzi o moje zadowolenie, lub jego brak, to nie mam zdania. Ale co składu Unii Europejskiej, Pan Prezydent ma absolutną rację, przynajmniej w pewnym sensie.
Gdyby Unia składała się z samych Polsk, nigdy by nie zaistniała, a nawet jeśliby zaistniała, nigdy by nie stała się silnym ciałem polityczno-gospodarczym na arenie międzynarodowej. Największa wada narodowa Polaków, czyli bezinteresowna zawiść, rozpirożyłaby wszystko w drobny mak, zanim cokolwiek sensownego by powstało czy zostało zrobione. U nas przecież w kraju nie da się przeprowadzić staruszki przez jezdnię bez politycznej awantury, a co dopiero mówić o przeprowadzeniu jakichkolwiek reform czy inicjatyw.
Weźmy chocby sztandarowy polski projekt: EURO 2012. Na razie poza odrobiną szumu medialnego i wbiciem kilku pali w opróżniony z handlarzy Stadion Dziesięciolecia, nic się nie dzieje. Co więcej, wiadomo, że niektóre planowane przedsięwzięcia już zostały zaniechane - jak np. druga linia metra.
Śmiem twierdzić, że jeśli Unia uradziła cos jednomyślnie to tylko dlatego, że nie składa się z samych Polsk. I tak dobrze, że tę jednomyślnośc osiągnęła, mając jedną Polskę w składzie. Gdyby miała nawet tylko dwie, o zgodzie by nie było mowy...

Nigdy nie lubiłem rosyjskiego

Jak sięgam pamięcią, zawsze miałem problem z językiem rosyjskim. Z jednej strony - niewątpliwie piękny, urzekał swoją melodyjnością i charakterystycznym, śpiewnym akcentem. Z drugiej miał zawsze kontekst polityczny, o czym przypominały zamieszczone w podręczniku czytanki i zamieszczane w "Dzienniku Telewizyjnym" wiadomości. Język rosyjski był językiem Sowietów. Nie uczyć się go było - niemrawą może nieco, ale jednak - formą demonstracji osobistej niechęci do Wielkiego Brata ze Wschodu.
Dziś żałuje, że moja znajomość rosyjskiego ograniczona jest do tego, co nauczycielom - mimo mojego oporu - udało się wtłoczyć do głowy (i co nie wyparowało z upływem czasu). Żałując jednak, zauważam, że niechęć do języka Wschodnich Imperialistów mi nie osłabła, a ostatnie wydarzenia na Kaukazie oraz pomruki Moskwy wobec Polski i NATO wręcz przywróciły dawne obawy.
Rozumiem doskonale tych, których niepokoją imperialne odzywki Moskwy. Swoją droga, zauważam podobne tony w niektórych wypowiedziach polityków francuskich czy niemieckich: już nie raz słyszałem wypowiedzi prominentnych osób, które wiedzą lepiej, co dla nas dobre, które nam, Polsce, dyktują kierunki polityki zagranicznej. I powiem szczerze, nie podoba mi się, gdy zjednoczenie Europy objawia się jako układ równych i równiejszych, kimkolwiek owi "równiejsi" by nie byli.
Niestety, gwoli sprawiedliwości muszę przyznać, że tych "równiejszych"w samej Polsce jest strasznie dużo. Każda partia (zwłaszcza, jeśli wygra wybory) prezentuje siebie jako remedium na całe zło. Co gorsze, traktuje siebie, swoich członków, jako uprzywilejowanych, lepiej predysponowanych do zadań poprzednio z powodzeniem wykonywanych przez innych.

Nie lubię, gdy ktoś mi z kaloszami wchodzi w życie, w przekonaniu, że zrobi mi dobrze. Zbyt często się zdarzało, że szkody płynące z niedźwiedziej przysługi były trudne do naprawienia.