sobota, 26 lipca 2008

Chińczyk

Dziś przypomniał mi się fenomenalny skecz kabaretu Ani Mru Mru "Nasz klient nasz pan". Dosłownie niemal byłem świadkiem analogicznego wydarzenia, tyle że nie w chińskiej restauracji, ale sklepiku z zegarkami.

Zaczęło się ode tego, że w moim zegarku siadła bateria. Wymiana baterii - rzecz banalna w Lublinie - w Filadelfii okazała się zadaniem co najmniej trudnym. W okolicy nie ma miejsca, w którym baterię do zegarka można kupić, a co dopiero wymienić. Zapytany przechodzień rozwiał moje co do tego wątpliwości i skierował mnie do centrum, do sprzedających zegarki jubilerów.
Pojechałem. Jubiler spojrzał na zegarek (8 letnie Casio) i skierował mnie do centrum handlowego, do sklepiku z tanimi zegarkami prowadzonego przez Chińczyka. Chińczyk zapytał "Hałkenajhelpju?", a gdy mu powiedziałem, że potrzebuję nowej baterii do zegarka, zrobił mądrą minę, kiwnął głową i zabrał się do pracy.
Z rozkręceniem zegarka trudności nie miał. Na moment zatrzymał się nad baterią, wybrał właściwą (z zadowoleniem rozpoznałem, że ładuje markowego "Energizera"), i zaczęło się. Zamknąć zegarek nie było łatwo. Najpierw zapomniał włożyć wewnętrzną pokrywę izolacyjną, a potem włożył ją źle, odwrotnie, skutkiem czego zegarek nie działał. Otwierał i zamykał kilka razy, tłumacząc, że "Bateriisnoproblem" i że coś jest nie tak. Usiłował mi wcisnąć, że zegarek nie działa, bo jest za stary, że był w wodzie (jest wodoodporny - przynajmniej był do tej pory), i że w ogóle nie wiadomo co się dzieje.
Ponieważ kończył mi się czas wykupiony na parkingu a końca męki Chińczyka z zegarkiem widać nie było - zabrałem mu rzeczony przedmiot, machnąłem ręką, dając znać, jak bardzo podziwiam profesjonalizm zegarmistrzowski majstra i poszedłem. Chińczyk był zdziwiony, ale nie oponował. Gdy przyjechałem do domu, sam rozkręciłem zegarek, przełożyłem wewnętrzną osłonę w drugą stronę i zamknąłem. Działało. Po raz kolejny okazało się, że może i prawdą jest, że "klient nasz pan", ale jak się chce mieć coś porządnie zrobione, najlepiej zrobić to samemu.

czwartek, 24 lipca 2008

Matka i dziecko. I lekarz...

Znajomy lekarz ginekolog kiedyś powiedział niezwykle znamienne zdanie: "Kobieta, jeśli jest matką choćby przez chwilę tylko, pozostanie matką na zawsze". Mówiliśmy wtedy - na antenie lubelskiego radia "eR" - o kobietach, które zmagają się z cierpieniem po utracie dziecka: że zbyt często nie znajdują wsparcia w swoich bliskich, że wręcz gubią się w bólu, którego się nie da opisać w słowach i wobec tego okrywa się wszystko milczeniem. Mówiliśmy o mężach-ojcach, którzy chcieliby pomóc swoim żonom, cierpiących po stracie dziecka, którego nigdy nie widzieli...

Wczoraj dotarła do mnie opowieść o matce, która już po raz drugi w tym roku utraciła noszone pod sercem dziecko. Radość oczekiwania złamana została bólem straty, bólem tak wielkim, że świat jakby przestał istnieć. Wydawałoby się, że w takiej chwili świadkowie tego bólu staną na wysokości zadania, otoczą ją miłością, dzieląc jej cierpienie. Rzeczywiście, wielu pokazało klasę. Mąż, najbliżsi przyjaciele...

Nie popisali się tylko pracownicy pewnego warszawskiego szpitala. Zabrali niejako jej macierzyństwo. Odebrali jej dziecko. W karcie informacyjnej napisali o dziecku: "wyskrobina". O człowieku napisali, że nie istniał, choć przez 8 tygodni rodzice cieszyli się jego czy jej obecnością. To dziecko, choć niewielkie - w chwili śmierci mogło mieć ok 2 cm długości i ważyć ok 2 gram - miało serce, twarz, mózg, układ pokarmowy... Nawet ten, kto ma trudność z zaakceptowaniem człowieczeństwa dopiero co zapłodnionej komórki jajowej, widząc maleńkiego Człowieka, musiałby przyznać, że wygląda jak człowiek. Tym bardziej lekarz. Tymczasem tu do jednego bólu, dodano drugi. Matka utraciła swoje dziecko niejako po raz drugi - bo najpierw przez jego śmierć, a potem przez bezduszność lekarza... Od lekarza, od personelu medycznego można wymagać więcej. Trzeba wymagać więcej!

Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by zmarłe w łonie matki dziecko pozbawić prawa do człowieczeństwa. Nie wiem, kto wpadł na iście diabelski pomysł, by lekarską profesję odrzeć z szacunku do człowieczeństwa. Dziś pacjent szpitalnego oddziału często nie jest człowiekiem: jest chorą częścią swego ciała, jest przypadkiem medycznym, jest uszkodzonym ciałem, które trzeba poskładać do kupy. I tak na nefrologii leżą chore nerki, na onkologii różne raki, na ginekologii... Jedna z kobiet powiedziała mi wprost, że nigdzie nie czuła się tak upokorzona, odarta z godności, człowieczeństwa i intymności, jak na oddziale ginekologiczno-położniczym.

Ktoś mi tłumaczył, że lekarzy uczy się, że nie powinni wchodzić w relacje ze swymi pacjentami, gdyż może to zaburzać ich profesjonalną ocenę sytuacji. W podręcznikach medycznych znaleźć można całą masę fachowych terminów i określeń, za którymi stoi człowiek. Jestem jednak głęboko przekonany, że fachowość i obiektywizm nie ucierpią, jeśli lekarz będzie traktował swoich pacjentów po ludzku. Nie ma zakazu używania terminu dziecko w odniesieniu do zarodka, embrionu czy płodu. Zawsze można dodać, w której fazie rozwojowej dany człowiek się znajdował, jeśli przydarza się nieszczęście i maleństwo umiera. Fakt, czasem trzeba użyć terminologii medycznej, ścisłej, fachowej - ale można to napisać po łacinie, by nie ranić złamanego bólem serca matki. I cokolwiek by kombinować, używanie terminu "wyskrobina" w odniesieniu do dziecka zmarłego w 8 tygodniu ciąży nie jest wyrazem profesjonalizmu, czy obiektywizmu. Jest przejawem totalnego braku wyczucia i empatii.

środa, 23 lipca 2008

Histeria wokół pogrzebu B. Geremka

Od śmierci i pogrzebu prof. B. Geremka minęło trochę czasu, może niezbyt wiele, ale wystarczająco, by przycichły nieco histeryczne okrzyki części "prawowiernych", że "oni po Geremku nie płaczą". Nazywam to histerią, ponieważ zauważam zupełnie nieracjonalne reakcje, których celem zdaje się być:
- sponiewieranie osoby zmarłej tylko dlatego że się jej nie lubiło, że się z nią nie zgadzało, albo że była nie tej co trzeba narodowości;
- wyeksponowanie różnic wśród katolików, którzy mają różne przekonania i preferencje polityczne, celem potępienia tych, których uważa się za nieprawomyślnych (lub nie dość prawomyślnych).

W moim przekonaniu nie istnieje powód, dla których można poniewierać osobą zmarłą. Przez poniewieranie w tym konkretnym wypadku rozumiem:
- obrzucanie inwektywami;
- przypisywanie niegodziwych działań i intencji w oparciu o domniemania i relacje z drugiej-trzeciej-czwartej ręki w sytuacji, gdy zmarły nie ma jak bronić swoich racji i dobrego imienia;
- obraźliwe w zamierzeniu autora wypowiedzi przypominanie rzekomo żydowskiego pochodzenia zmarłego (przy czym, jeśli rzeczywiście B. Geremek był pochodzenia żydowskiego, nie ma to najmniejszego znaczenia dla istoty wywodu).

Wprowadzanie i eksponowanie różnic wśród katolików w tym kontekście również mnie irytuje i boli. Niczemu nie służy, jak pogłębianiu podziałów, których skutkiem jest realna niezdolność w naszym narodzie, by cokolwiek wspólnie zbudować. To prawda, jak biją naszych, to się jednoczymy i agresora przywołujemy do porządku z zapałem godnym najwyższej pochwały i podziwu. Ale budować razem jakoś nie idzie, zwłaszcza w polityce, gdzie każda różnica zdań od razu owocuje jeśli nie oskarżeniami o zdradę stanu, to przynajmniej rozłamami w partiach.

Zarzucano, że Geremek miał pogrzeb państwowy. A jaki miał mieć? Były minister spraw zagranicznych (mimo wszystko jeden z lepszych, jakich mieliśmy po 1989 roku), wieloletni poseł na sejm, uczestnik przemian 1989 roku, a obecnie poseł do parlamentu europejskiego. Takim osobom w cywilizowanym świecie wyprawia się pogrzeb państwowy.

Zarzucano, że Żyd i mason, i nie powinien mieć pogrzebu w kościele. Chciałem ten zarzut pominąć milczeniem, bo śmierdzi mi wspomnianymi powyżej potwarzami, ale nie pominę. Bo jeśli Żyd, to o niczym nie świadczy. Brandstaetter też był Żydem, chrześcijaninem. Do końca był samotny, bo Żydzi go odepchnęli (bo przyjął chrześcijaństwo), a chrześcijanie mu nieustannie wytykali jego żydowskie pochodzenie. Dla aktywistów chrześcijańskich przypomnę zatem gwoli prawdy: Jezus Chrystus, Syn Boga, który stał się człowiekiem, w swej ludzkiej naturze był Żydem, w dodatku do końca zachowującym przepisy wiary mojżeszowej. Maryja, Jego Matka, była Żydówką. I Apostołowie. I bardzo wielu chrześcijan pierwszych wieków. Kto zatem mówiąc "Żyd", używa tego określenia jako inwektywy i potwarzy, niech wie, że z prawdziwym chrześcijaństwem niewiele ma wspólnego.
Czy prof. Geremek był masonem? Niektórzy tak twierdzą. Ja o tym nie słyszałem. Wiem natomiast, że gdy zmarł mój dziadek, śp. prof. Stefan Kieniewicz (+1992), na jego pogrzeb przyszedł właśnie B. Geremek. Był też T. Mazowiecki i kilka innych znaczących postaci ówczesnej polityki. Nie wiem, czy był praktykującym katolikiem, ale nigdy nie słyszałem, by kogokolwiek obraził, nawet jeśli się z nim różnił poglądami w sposób krańcowy.

Jak mówię, moje poglądy polityczne i sympatie partyjne dalekie były od reprezentowanych przez B. Geremka. Ale widziałem też, że rzeczywiście - idąc w zgodzie ze swymi poglądami - starał się służyć Polsce całym sercem, dbał o jej dobre imię i o jej interesy. Tak postrzegałem jego działalność polityczną. Nie zamierzam pisać tu peanów pochwalnych, ale gwoli sprawiedliwości uznaję zasługi, które widzę. I w imię tych zasług przyznaję rację tym, którzy postanowili wyprawić prof. Geremkowi pogrzeb państwowy, którzy postanowili przyznać mu miejsce w Alei Zasłużonych na Powązkach, czy jego imieniem nazwać jedną z sejmowych sal.

Zdaję sobie sprawę, że ściągnąć mogę na swoją głowę niejeden grom ze strony "prawdziwych Polaków" czy "prawdziwych katolików". Niech będzie. Wezmę te pioruny. Ale nie zmienię zdania, że po pierwsze "de mortuis nil nisi bene", a po drugie... Po drugie, że Geremka nie lubiąc i nie zgadzając się z nim, zawsze szanowałem. Zasłużył swoją pracą na mój szacunek. I nie zamierzam mu go odmawiać.

niedziela, 20 lipca 2008

Kultura osobista... 3

Jest rzeczą oczywistą, że kultura osobista jest umiejętnością (postawą ?), którą powinny się charakteryzować zachowania wszystkich, a nie tylko świeckich w stosunku do duchownych. Jeśli ktoś sądził, że temat zachowania duchowieństwa ominę dyskretnym milczeniem, to się rozczaruje.

Jestem przekonany, że duchownych obowiązują wyższe standardy, że można od nich (od nas) wymagać więcej. Ksiądz ma obowiązek odnosić się do świeckich (i innych duchownych również) z bezwzględnym szacunkiem, niezależnie od okoliczności. Nawet jeśli ktoś się zachowuje skandalicznie, gdy trzeba okazać stanowczość i sprzeciw wobec chamstwa, ksiądz powinien pozostać człowiekiem kulturalnym. Cóż zatem księdzu nie przystoi?

Nie może być tak, że świecki traktowany jest przez księdza z lekceważeniem. Ksiądz nie jest ważniejszym członkiem wspólnoty eklezjalnej, choć niewątpliwie pełni funkcję pasterską. Nie jest też człowiekiem mądrzejszym od swych parafian. Autorytet związany z godnością prezbitera nie przynosi daru nieomylności (oczywiście, omylność nie oznacza, że ksiądz myli się zawsze, jak zapewne chcieliby niektórzy) . Odpowiedzialność za parafię powinna raczej wyrażać się w otwartości na wiedzę i doświadczenie świeckich, niż w patrzeniu na ludzi "z góry".

Nie sądzę, by ksiądz miał prawo mówić do swoich parafian po imieniu (jednocześnie domagając się zwrotu "proszę księdza" wobec siebie). Oczywiście, może taki zwyczaj w danej parafii czy regionie być, ale mam wrażenie, że nikomu nie zaszkodziłaby jego zmiana. Osobną kwestią jest, że można do ludzi zwracać się po imieniu kulturalnie; można też mówić do nich per "proszę pana" w sposób chamski i wredny. Formalne używanie takiego, czy innego zwrotu jest rzeczą wtórną wobec użytego tonu i całego sposobu traktowania ludzi.

Pamiętam, że ks. Olgierd Nassalski, MIC, nieżyjący już proboszcz z mariańskiej parafii na Marymoncie w Warszawie, powiedział, że ludzie księdzu wybaczą wiele, bardzo wiele, ale nie wybaczą pazerności na pieniądze. Myślę, że wiele w tym było racji. Chciwość (rzeczywista, lub tylko istniejąca w odbiorze wiernych) nie może mieć miejsca wśród duchownych (oczywiście, również wśród świeckich, ale rozmawiamy o duchownych przecież...). Nie znajduję usprawiedliwienia dla zachowań jednoznacznie postrzeganych przez ludzi jako ukierunkowanych na pieniądze.

Powołanie kapłańskie oznacza nie tylko władzę pasterską, ale i obowiązek rzeczywistej troski o Kościół. Idzie za tym wezwanie do osobistego świadectwa wierności Chrystusowi, Ewangelii, Kościołowi (nie tylko instytucji, ale ludziom nade wszystko). Idzie za tym wezwanie do oddania ludziom swego czasu, sił i serca. Idzie za tym wezwanie do tego otwarcia na grzeszników, które pozwala im zbliżyć się do Chrystusa bez obawy odrzucenia.

Ksiądz nadal jest osobą zaufania publicznego. Nadal... Ale każdy ksiądz niekulturalny - pozostańmy przy tym określeniu - podważa to zaufanie. I wyrabia "opinię" wszystkim pozostałym, dobrym, oddanym robotnikom Winnicy Pańskiej.