Od jakiegoś czasu temat wraca w różnych wersjach. Temat odejścia. Odejście z partii. Koniec przyjaźni. Rozwód. Odejście z kapłaństwa. Odejście z Kościoła. Człowiek odchodzi zamykając za sobą drzwi do wszystkiego, co stanowiło jego życie, co było nim, co budowało jego tożsamość...
Budowało? Może odchodzi właśnie dlatego, że nie budowało. Może właśnie się zorientował, że nie jest na swoim miejscu i idzie dalej, by to swoje miejsce odnaleźć...
Chyba jednak nie. Odchodzi, bo zrezygnował z troski o budowanie domu. Odchodzi, porzucając siebie, bo wydaje mu się - jest o tym przekonany - że nic go z tym dawnym "ja" nie łączy. Ciekawe tylko, że tak często wspomnienie przeszłości budzi agresję, wzburzenie i gniew.
Rozwód dziś stał się dla wielu par "opcją" na wypadek kryzysu. Więc kiedy kryzys przychodzi, odchodzą od siebie i nie walczą o trwanie swojej miłości. I myślę sobie, że podobnie jest ze wszystkimi innymi odejściami - przynajmniej po trochu. Że człowiek przyjmuje kryzys jako koniec (traktując to jako koniec pewnego etapu), zaś odejście jako opcję... i nie walczy o swoją wierność pierwszej miłości.
Czemu jednak odchodzi smutny, jak ów młodzieniec z ewangelii synoptycznych? Czemu w ludziach, którzy uznali, "że to koniec", jest tyle agresji? Może to stąd, że w głębi serca wie, iż powinno być inaczej?
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...