sobota, 21 lutego 2009

Dyktat mniejszości

Współczesna cywilizacja euroatlantycka wykształciła mentalność, wedle której interesy mniejszości (jakkolwiek rozumiana) muszą być chronione w stopniu większym, niż reszty społeczeństwa, choćby działanie takie odbywało się ze szkodą dla dobra wspólnego. Konsekwentnie demokracja staje się systemem dyktatu mniejszości, prowadząc do postępującej destabilizacji zarówno porządku społecznego (np. zwyczajów czy struktur) jak moralności, czego przejawem może być coraz bardziej rozpowszechniony indywidualizm i relatywizm.
W imię tego prawa do ochrony interesów mniejszości feministki zażądały, by na warszawskich autobusach rozwieszone były plakaty promujące "manifę"(czy już nie można tego nazwać normalnie, manifestacją?) 8 marca. Nie byłoby może w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że promujące demonstrację hasło ma charakter wybitnie prowokacyjny: "Chcemy zdrowia, nie zdrowasiek".
Wydaje się, że jest to element szerszego procesu, ogarniającego stopniowo całą Europę (a może i nie tylko Europę), ukierunkowanego na zepchnięcie chrześcijaństwa do głębokiej defensywy. Antychrześcijańskie hasła pojawiały się już na środkach komunikacji miejskiej w wielu państwach. Szczególnie szerokim echem odbiła się akcja użycia 200 londyńskich autobusów do promocji tekstu: "Prawdopodobnie Boga nie ma, więc przestań się martwić i ciesz się życiem".
Skąd taki zapał w deprecjacji chrześcijaństwa - nie wiem. W czym chrześcijaństwo szkodzi życiu społecznemu? Namawia do kradzieży, gwałtów czy zabójstw? Nie! Wręcz przeciwnie. Ale może właśnie fakt, że jest prawdziwą szkołą cnót obywatelskich, jest nie w smak niewiastom ze Stowarzyszenia Same o Sobie i innym, im podobnym. Ale niech tam, niech im tez Pan Bóg błogosławi.

środa, 18 lutego 2009

Słowa, słowa, słowa

Od kilku dni krąży po internecie filmik, na którym widać i słychać, jak znany i popularny prezenter telewizyjny używa słów powszechnie uznawanych za niecenzuralne. Głosy oburzenia, jakie się w związku z tym podniosły, odbieram jednak z mieszanymi uczuciami, a to z kilku powodów.
Po pierwsze, mam poważne podejrzenia (graniczące z pewnością), że niektórzy oburzający się odsądzają człowieka za rzeczy, które sami robią od czasu do czasu. Głosy protestów mają zatem - przynajmniej w odniesieniu do tej części komentatorów - charakter faryzejski.
Po drugie, z doświadczenia żeglarskiego wiem, że załogant trafiony celnym ...słowem nabiera bystrości umysłu i szybkości ruchów. Być może p. Prezenter ma podobne doświadczenie i postanowił je zastosować w studiu.
Po trzecie, powszechnie wiadomo, że aby rozmówca zrozumiał wysłany w jego kierunku komunikat, trzeba mówić w języku dla niego zrozumiałym. Wypowiedź p. Prezentera mogła być zatem spowodowana koniecznością wypowiedzi w języku dla niego obcym, a zrozumiałym dla jego rozmówcy. Rozmówcy p. Prezentera niestety nie słychać...
Wiem, że każdy z przytoczonych argumentów obciążony jest dużym "być może", ale wątpliwości trzeba interpretować na korzyść oskarżonego. Wiem też, że słów niecenzuralnych wypowiadać nie należy nawet w stanie wzburzenia. Nie można za pomocą złych moralnie środków dążyć do osiągnięcia celu, choćby najlepszego. Niewątpliwie zatem p. Prezenter wypowiadać się w ten sposób nie powinien był. A jednak, trudno mi odmówić mu racji, gdy zapowiedział, że autora publikacji filmiku w internecie pociągnie do odpowiedzialności.
Cała wypowiedź miała być poza wizją, ale ktoś ją nagrał bez jego wiedzy i zgody. Cała wypowiedź ukierunkowana była na troskę o wygląd studia nadawczego, co ma bezpośredni wpływ na wizerunek stacji wśród widzów. I cała wypowiedź była oczywistym wyrazem frustracji z niezrozumienia problemu przez człowieka, który odpowiada za program. Dlatego uważam, że racja - zarówno merytoryczna w odniesieniu do wypowiedzi, jak i formalna w odniesieniu do jej publikacji w internecie - jest po stronie p. Prezentera. Jedyne "ale" odnosi się do formy, w jakiej się zwrócił do swego rozmówcy.

Na marginesie całej sprawy zrodziła się we mnie jeszcze jedna refleksja. Skąd się w nas bierze upodobanie, by wytykać znanych i popularnych ludzi palcami, ilekroć okazują się równie zwyczajni, słabi i grzeszni, co my wszyscy? Tak, jakbyśmy oczekiwali, by gwiazdorzy telewizji byli wzorami moralnymi, nieskazitelnymi pod każdym względem. Tymczasem oni są tacy sami jak my, tak samo jak my potrzebują zbawienia. A jeśli nawet kołacze się w nas przekonanie, że potrzebują go bardziej, że są większymi od nas grzesznikami, to czy nie powinniśmy przypomnieć sobie przypowieści o faryzeuszu i celniku modlących się w świątyni, by we własne piersi się uderzyć?