wtorek, 19 października 2010

Szantaż Kościoła

Rzecznik rządu premiera D. Tuska nazwał wypowiedź biskupów na temat moralnych konsekwencji poparcia dla in vitro szantażem i nieuprawnioną formą wywierania nacisków na parlamentarzystów i członków rządu. Prawdę mówiąc zaskoczył mnie, bo miałem go za znacznie bardziej rozgarniętego.

Po pierwsze kwestia szantażu. Szantaż jest groźbą dokonania pewnych czynów, jeśli osoba szantażowana nie spełni warunków szantażysty. Tymczasem biskupi nie wypowiadają żadnej groźby, a jedynie przypominają jeden z warunków przynależności do wspólnoty. Warto zaznaczyć, że przynależność do Kościoła jest całkowicie dobrowolna. Jeśi ktoś nie chce do Kościoła należeć, to nie należeć nie będzie, choć niewątpliwie wspólnota (a przynajmniej ja) odczuwa to boleśnie. Chciałbym, by do Kościoła należeli wszyscy, by wszyscy poznali Boga tak jak ja, lub lepiej ode mnie, by wszyscy w Nim odnaleźli życie i szczęście. Jestem jednak realistą na tyle, że wiem, iż to moje pragnienie nie bardzo ma szanse się ziścić, że wielu ludzi wybierze własną drogę przez życie. Mam głęboką nadzieję, że także na tych innych ścieżkach Bóg będzie do nich mówił i przyciągnie ich do siebie.
Kościół jest wspólnotą, która - jak każda inna - określa warunki przynależności. Jeśli polityk chce być katolikiem, to musi się liczyć, że obowiązują go pewne standardy. Jeśli tych standardów nie dotrzymuje, zwłaszcza jeśli nie dotrzymuje standardów uznawanych przez Kościól za kluczowe - musi się liczyć z wykluczeniem. Z drugiej strony nie widzę żadnych powodów, by nie domagać się od polityków szermujących swoim katolicyzmem uszanowania zasady wzajemności.

Nie bardzo zatem pojmuję, dlaczego min. Graś nazywa wypowiedzi biskupów neiuprawnionym wywieraniem nacisku na parlamentarzystów. Pomijam już fakt, że jest rzeczą naturalną, powszechną i dobrą, że wyborcy wywierają nacisk na swoich reprezentantów. Ostatecznie owi reprezentanci muszą wiedzieć, jakie poglądy mają reprezentować.

Wypowiedź min. Grasia ma sens tylko w wypadku, jeśli 1) biskupi i Kościół nie ma prawa określać, kto do niego należy, a kto nie (i pod jakimi warunkami); oraz 2) biskupi wraz z otrzymaniem święceń biskupich (a zapewne i księża wraz ze święceniami prezbiteratu) tracą zarówno czynne prawo wyborcze, jak i w ogóle prawo do zabierania głosu na tematy wiary i moralności - tak indywidualnej, jak i społecznej). Z tego co mi wiadomo, Polska gwarantuje wolność wyznania i wypowiedzi, zaś odebranie praw publicznych dokonuje się na mocy prawomocnego wyroku sądowego.

Niewątpliwie, w jakiejś mierze wypowiedź biskupów jest formą wywarcia nacisku, ale jedynie wobec tych polityków, dla których przynależność do Kościoła jest sprawą istotną. Trzeba pamiętać, że wobec powierzonych sobie wiernych (niezależnie od stanowiska, jakie zajmują), biskupi mają obowiązek sprawować posługę pasterską, w razie konieczności napominając ich i karcąc. Pozostałych - niewierzących, lub przynależących do innych wyznań i religii, pastrskie naciski katolickich biskupów nie dotyczą, bo dotyczyć nie mogą. Co najwyżej mogą być zachętą do refleksji sumienia, które to sumienie właściwe jest wszystkim ludziom (i przynajmniej niektórzy z niego korzystają).

Cieszę się jasnym postawieniem sprawy w liście biskupów do parlamentarzystów. Cieszę się jednoznacznością wypowiedzi abpa Hozera. Teraz pokaże się, kto jest katolikiem, a kto sobie tylko katolicyzmem gębę wyciera.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Zamiast dementi...

Wpadł mi w ręce komunikat Stowarzyszenia Obrońców Życia w sprawie tzw. wysłuchania obywatelskiego, jakie ostatnio miało miejsce w sejmie. Umieszczam, bo to ciekawe i daje dużo do myślenia.

Komunikat prasowyPolskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowiekaw sprawie: turystyka aborcyjna – wysłuchanie obywatelskie w Sejmie RP 26 sierpnia br.

1. Organizatorami "wysłuchania obywatelskiego" była Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny przy współpracy posła dra M. Balickiego i wicemarszałka Sejmu J. Wenderlicha. Organizatorzy do przedstawienia referatów zaprosili 4 lekarzy ginekologów (wszystkich praktykujących przerywanie ciąży oraz zwolenników legalności aborcji). Do dyskusji panelowej zaproszono 5 osób – wszystkie osoby prezentowały jednolite stanowisko proaborcyjne. Organizatorzy posługując się formułą wysłuchania obywatelskiego w Sejmie RP, czyli Parlamencie kraju, w którym zwolennicy prawnej ochrony dzieci nienarodzonych stanowią 81 % (OBOP, VI 2003), a zwolennicy aborcji bez ograniczeń 5% (GfK Polonia, III 2010), praktycznie nie dopuścili do dyskusji osób reprezentujących poglądy pro-life (w czasie całego spotkania organizatorzy umożliwili zabranie głosu jednorazowo jednemu obrońcy życia – dr. Antoniemu Ziębie – w czasie ok. 3 minut).

2. Odnosząc się do tematu "turystka aborcyjna Polek" i szacunków skali tejże turystyki podawanych przez organizatorów oraz szacunków skali podziemia aborcyjnego w Polsce przytaczamy udokumentowane szacunki w tym względzie opracowane przez naukowców, ekspertów Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka.
Skala turystki aborcyjnej Polek, W Wielkiej Brytanii 2009 r. zarejestrowano 20 aborcji wśród Polek, nie-rezydentek tego kraju (dane Departament of Health). Jest wielce prawdopodobne, że ta liczba nie odzwierciedla pełnej skali turystki aborcyjnej Polek do tego kraju, jednak z całą pewnością trzeba stwierdzić, że szacunki Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny i SROM (mówiące o skali turystyki aborcyjnej Polek do Wielkiej Brytanii rzędu 10-30 tys. rocznie) są pobawione umotywowania w faktach. Nagłaśnianie nieprawdziwych danych jest elementem ideologicznej walki tychże środowisk o legalizację aborcji w Polsce. Trzeba też, odwołując się do cytowanych wyżej badań opinii publicznej stwierdzić, że walka o powrót aborcji na życzenie jest prowadzona wbrew udokumentowanym przez najważniejsze polskie ośrodki badawcze opiniom społecznym (szczegółowa argumentacja ekspertów PSOŻC w załączniku). Rzetelne szacunki co do skali podziemia aborcyjnego w Polsce, opracowane przez ekspertów PSOŻC, to 7-14 tys. aborcji rocznie. Nie wchodząc w szczegółową argumentację tego raportu (w załączeniu) przytoczyć należy tylko zarejestrowaną w 1997 r. liczbę aborcji w Polsce – w czasie rocznego okresu legalności aborcji na żądanie. Liczba ta, podkreślmy, w warunkach pełnej legalności bezpłatnej aborcji wyniosła 3047. Skala podziemia aborcyjnego, czyli liczba aborcji dokonywanych ze złamaniem prawa, odpłatnie, w warunkach gorszych niż szpitalne nie może być 50-krotnością powyższej liczby! – a taki rząd wartości był podawany przez organizatorów wysłuchania – ok. 150 tys. rocznie!

3. Jasno sformułowanym celem organizatorów wysłuchania było dążenie do przywrócenia legalizacji aborcji. W argumentacji organizatorów sprzeciw wobec aborcji jest sprawą konfesyjną, wynikiem presji Kościoła katolickiego. Tymczasem współczesna nauka (por. załączniki) ustaliła poczęcie jako początek życia człowieka, a więc aborcja jest odebraniem życia człowiekowi w prenatalnej fazie rozwoju. Sprzeciw wobec aborcji wynika więc z ogólnoludzkiego imperatywu moralnego: nie wolno pozbawiać życia absolutnie niewinnych ludzi. Ideologicznego podejścia należy raczej upatrywać się w argumentacji organizatorów wysłuchania i innych środowisk proaborcyjnych, których działalność, podkreślmy raz jeszcze, jest poprowadzona wbrew udokumentowanej opinii większości naszego społeczeństwa.


Załączniki:

1. Podziemie aborcyjne – mity i fakty
2. Turystyka aborcyjna Polek do Wielkiej Brytanii – rzeczywista skala zjawiska
3a. Naukowcy, lekarze o początku życia człowieka
3b. Człowiek od poczęcia
3c. Z publikacji w czasach PRL-u
3d. Tylko dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, kiedy zaczyna się życie człowieka

Komplet załączników można pobrać z naszego serwera – http://www.pro-life.pl/uploaded_files/Zalaczniki.pdf

dr inż. Antoni Zięba
prezes Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka
uczestnik wysłuchania obywatelskiego "Turystyka aborcyjna Polek" Sejm RP, 26 sierpnia br.

Help

Dostałem list, poniżej obszerne jego fragmenty. Jeśli możecie pomóc - pomóżcie...

Ks. Piotrze, pozdrawiam b. serdecznie. Mam do Księdza prośbę. Z przyjaciółmi próbujemy pomóc Izie, by pozyskać jej jakieś środki na dalsze leczenie. Po 10 m-cach wytrwałej "walki" z TVN, udało się Izie wywalczyć 3 tyś. zł. pomocy na refundację koniecznych dla niej przewodów do pompy infuzyjnej. To jednak kropla w morzu potrzeb, 100 przewodów na 100 dni to koszt 1400 zł... Po tych 2 nagłych operacjach w kwietniu Izka ma jeszcze ileostomię, refundacja NFZ worków stomijnych 400 zł/mc wystarcza praktycznie na same worki, nie wystarcza na środki opatrunkowe, maście gojące, uszczelniające itp., co jest niezbędne. Nas nie stać na pokrycie tak wysokich kosztów leczenia. Stąd moja prośba o pomoc. Moja młodsza siostra Olga ze swoim chłopakiem Kubą stworzyli filmik, który trochę wyjaśnia kim Iza jest, na co choruje i krótko na czym polega żywienie pozajelitowe.Filmik jest w języku angielskim. Link do niego zamieszczam poniżej. Tak trzeba to było przedstawić, żeby ktokolwiek się zainteresował.

Cała ta akcja polega na tym, że pod filmikiem umieszczone jest 10 linków do plików. Po ich kliknięciu internauta odsyłany jest na stronę, gdzie może pobrać dane pliki. Najpierw jednak musi wypełnić króciutką ankietę, podstawowe dane. [...]

Haczyk jest taki, że pliki nie mogą być ściągane w Polsce… Osoba, która wejdzie na te linki absolutnie nic nie traci, poświęca chwilę swojego czasu a Iza dostaje za to 40 centów (za jedno ściągnięcie). Pojedynczy plik można ściągać raz dziennie. Wystarczy poświęcenie 5 minut dziennie przez jakiś czas, żeby pomóc chorej osobie. Mam trochę tych ludzi za granicą. Chcemy wszystkim, komu tylko możliwe wyjaśnić tą akcję. Ze swojej strony obiecałam właczyć w tę akcję przyjaciół ze Słowacji i Australii, wysłaliśmy do rodziny z Niemiec, kolega Marcin do siostry ciotecznej w Edynburgu no i tak właśnie zaczynamy...

Pomoże nam Ksiądz? Jeśli mógłby ksiądz rozpropagować ten link gdzieś wśród swoich znajomych za granicą, będę- a właściwie będziemy wszyscy wdzięczni.

Tworzy się oczywiście Izy blog, ale to jeszcze potrwa. http://izabylinska.blox.pl/2010/08/tak-na-powitanie.html Pisanie wiele Izę kosztuje. Udało się niedawno z jedną fundacją już podpisać umowę o stworzeniu subkonta, więc będzie można przekazać jej 1%, co zamieszczone będzie na banerze.
Pozdrowienia! i z serca dzięki, Magda

Link do filmiku:


Linki do ściąganie plików w celu pomocy (znajdują się one też pod filmikiem na You Tube):

Najważniejsza sprawa to żeby jak najwięcej osób zza granicy dowiedziało się o tej akcji i przekonało do pomocy, na którą liczymy.

wtorek, 27 lipca 2010

Arena

Historia zatoczyła koło. Europa na nowo stała się terenem pogańskim, zdemoralizowanym i co gorsza, ze swej demoralizacji dumnym. Chrześcijanie na nowo są w mniejszości, uznani za dziwaków, potencjalnie niebezpiecznych dla otoczenia, a jednocześnie wygodnych, bo można ich oskarżać o najprzeróżniejsze bezeceństwa. Wyznawane przez nich zasady moralne postrzegane są jako drakońskie, nieludzkie, głupie, nieżyciowe, wręcz niemożliwe do zrealizowania.
Jednocześnie są wyjątkowo bacznie obserwowani przez otoczenie. Nieustannie ich słowa są konfrontowane z ich postępowaniem. Nie tylko po to, by każdą niespójność wytknąć i wyszydzić, ale także dlatego, że poganie podświadomie czują, że tam jest Prawda. Jak u Heroda - nie cierpiał Jana Chrzciciela, bał się go i zamknął go w więzieniu, ale też jednocześnie chętnie go słuchał.
W czasach starożytnych dysonans pomiędzy życiem pogan i chrześcijan zaprowadził tych ostatnich na arenę. Trudno oczekiwać, by do tego doszło obecnie, ale jest wiele sposobów, by wyrzucić człowieka z przestrzeni publicznej. Na przykład odbierając mu realne możliwości wykonywania pracy w zgodzie z sumieniem. W wielu krajach pracownicy służby zdrowia nie mają zagwarantowanej tzw. klauzuli sumienia. W Polsce ma ją tylko lekarz, a i on w ograniczonym wymiarze. Może to doprowadzić do sytuacji w której medyk będzie musiał wybrać pomiędzy swoją wiarą i wyznawanymi wartościami a pracą. Zresztą nie tylko medyk - także przedsiębiorca, urzędnik, polityk, naukowiec... Chrześcijanie mogą zostać efektywnie zepchnięci na margines społeczny jako "niezdolni do funkcjonowania w ramach nowoczesnych społeczeństw demokratycznych". I od zera, od działania w ukryciu będzie trzeba zacząć na nowo proces ewangelizacji Europy.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Niewidzialna kobieta

Pięknie dziewczyna mówi o miłosci Boga. O tym, że On widzi, kiedy nikt nie dostrzega, że Jemu zależy, gdy wszyscy inni lekceważą, że On doceni, gdy otoczenie dawno spisało Cię na straty.


czwartek, 22 lipca 2010

Knajpa w Gausthof zum Lowen

Mam tak bardzo dość politycznego szumu wokół posła J. Palikota, krzyża przed Pałacem Prezydenckim, i wszelkich innych głupot, że postanowiłem zamiast własnego komentarza wrzucić na bloga dowcip, który mi niedawno ktoś podesłał. Myślę, że stawia cały ten szum we właściwej perspektywie. Sapienti sat, jak mawiali starożytni.

Grupa 40 - letnich kolegów dyskutuje i dyskutuje, gdzie powinni spotkać się na obiad. W końcu zgodzili sie, ze najlepiej spotkać sie w restauracji Gausthof zum Lowen, ponieważ tamtejsze kelnerki maja bluzeczki z głębokimi wycięciami i ładne piersi.

10 lat później, w wieku 50 lat, grupa spotyka sie ponownie i znowu dyskutuje gdzie powinni sie spotkać. W końcu zgodzili sie wspólnie,ze najlepiej spotkać sie w Gausthof zum Lowen, ponieważ jedzenie jest bardzo dobre wybór wina jest dobry również.

10 lat później, w wieku 60 lat, grupa spotyka sie ponownie i znowu dyskutuje gdzie powinni sie spotkać. W końcu zgodzili sie wspólnie, ze najlepiej spotkać sie w Gausthof zum Lowen, ponieważ mogą tam zjeść w spokoju i ciszy i restauracja jest dla niepalących.

10 lat późnej, w wieku 70 lat, grupa spotyka sie ponownie i znowu dyskutuje gdzie powinni sie spotkać. W końcu zgodzili sie wspólnie, ze najlepiej spotkać sie w Gausthof zum Lowen, ponieważ restauracja ma dostęp dla wózków inwalidzkich i ma nawet windę.

10 lat później, w wieku 80 lat, grupa spotyka sie ponownie i znowu dyskutuje gdzie powinni sie spotkać. W końcu zgodzili sie wspólnie,ze najlepiej spotkać sie w Gausthof zum Lowen, zgodzili sie również, ze jest to wspaniały pomysł, ponieważ nigdy tam jeszcze nie byli.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Krzyż przy drodze

Niedawno TVP poprosiła mnie o komentarz do obecności krzyży w miejscach publicznych, krzyży powypadkowych, stojących w tylu miejscach przy polskich drogach. Mówiąc krótko, powinny tam zostać.
1. Był człowiek i tam zginął
2. Ktoś chce móc pożegnać swoich bliskich, którzy zginęli
3. Trzeba ostrzec innych użytkowników drogi.

A historia może iść jeszcze dalej...


czwartek, 15 lipca 2010

Polskie Kolejki Pasażerów

Kupowałem dziś bilet, taki "Superbilet". Na 2 miesiące do przodu, za 50 PLN na dowolnym dystansie, wraz z miejscówką. W sumie - rarytas. Tyle że kupowanie w kasach lubelskiego dworca zakrawa na swoistą paranoję. Kolejki do kas kolejowych są i były wszędzie i zawsze. W każdym kraju. Ale tylko w Lublinie spotkałem się z sytuacją, w której kasjerka, aby sprzedać bilet, musi odejść od swojego skomputeryzowanego stanowiska, by w komputerze na zapleczu sprawdzić numer pociągu, na który rzeczony bilet ma być sprzedany. Delikatnie rzecz ujmując odbieram to jako poważny regres technologiczny.
Jak myślę powody są możliwe dwa, a u podstaw któregokolwiek z nich jest trzeci.
1. Systemy są kompatybilne, ale nie są połączone w sieć. Rozwiązanie: kupić router i kable sieciowe. Koszt dla PKP w Lublinie około 400 zł.
2. Systemy komputerowe są niekompatybilne. Rozwiązanie: zrobić update oprogramowania, by nie trzeba było sprawdzać w innym programie numeru pociągów. Koszt - trudny do oszacowania, ale w kontekście historii efektywności zarządzania PKO - wysoki.
3. Ktoś nie pomyślał, a jeśli pomyślał, to z powodów pozamerytorycznych zadecydował, jak zadecydował. Rozwiązanie: Pomyśleć i podjąć działania merytoryczne. Koszt w przypadku zaniedbania - trudny do oszacowania, bo jeśli powodem jest bezmyślność, pojawią się kolejne kwiatki ludzkiej głupoty utrudniające życie pracownikom i pasażerom. A jeśli jest to efekt pozamerytorycznych rozwiązań, oznacza to, że ktoś kogoś "przekonał" do zastosowania rozwiązań niekorzystnych dla wszystkich poza decydentem. Nie bardzo mi się podoba ta koncepcja, ale jeśli ktoś ma ciekawsze hipotezy - jestem otwarty na sugestie.

Nie od dziś PKP wzbudza mój niesmak. Zbyt często na lubelskich trasach widziałem wagony zdewastowane i brudne, zaś dworce tak zapuszczone, że nie było gdzie spocząć w oczekiwaniu na transport. W pociągach niebezpiecznie było podróżować samemu, a tym bardziej zasnąć. To się powoli zmienia, to prawda, ale zbyt wolno. Zbyt wolno zmienia się mentalność włodarzy i pracowników PKP, którzy nie dostrzegają, że pracują dla pasażerów, a nie że pasażerowie dla nich. Pamiętam jakie protesty były podnoszone na konkurencję w postaci busów na trasie Lublin-Warszawa. Taniej, szybciej i bezpieczniej było busem. Do dziś jest. I nie czeka się w kolejce do kasy.

Nie, PKP się nie zmieniły. To nadal są Polskie Kolejki Pasażerow. I nie napawa nadzieją, że są to coraz krótsze kolejki. Ubywa pasażerów i ubywa połączeń, bo ludzie nie chcą jeździć na tych warunkach. Można się na pasażerów oburzać, można się na nich obrażać, ale ludzie głosują tu swoimi portfelami. I coś tak czuję, że gdyby mieli realną konkurencję kolejową, to PKP przędłyby jeszcze gorzej. Może czas zacząć merytorycznie myśleć, proszę Państwa?

środa, 14 lipca 2010

Odpowiedzialność polityczna

Oskarżenie Tuska o odpowiedzialność polityczną za katastrofę smoleńską jest z mojego punktu widzenia aktem histerycznym, równie żałosnym, co przerażającym. Żałosnym w sensie zrzucania odpowiedzialności za tragedię na kogoś, kto z definicji zawsze i za wszystko jest winny. Przerażającym, ponieważ pokazuje totalną niemerytoryczność działań największej siły opozycyjnej w parlamencie. Dodatkowo jest to krok samobójczy, gdyż podnosi argument zaniedbania w zakresie zakupu nowych samolotów dla VIPów; za rządów PiSu zaniedbanie było dokładnie to samo. Tyle tylko, że wtedy nie spadł żaden samolot.
Nie jestem zwolennikiem PO. Nie podoba mi się ani Premier, ani Prezydent Elekt. Ale obciążać ich i całą Platformę winą za śmierć Lecha Kaczyńskiego jest absurdalne. Zarzucać im, że nie dopilnowali obecności Kompanii Reprezentacyjnej WP przy trumnie Prezydenta w Smoleńsku i w Moskwie - jest śmieszne. Uczynić z politycznej śmierci Tuska cel swego istneinia - jest niebezpieczne dla Polski.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Dawno mnie tu nie było

Ano dawno. Może się poprawię, ale obiecać trudno, bo pracy wiela, a czasu mało... A wydarzyło się jeszcze więcej. Chciałbym tu niejedno opowiedzieć, ale nie mogę, bo miejsce publiczne i się sępy zawsze zlecą i niejakie kłopoty się zacząć mogą. Wiadomo, nie wszyscy dziennikarze są źli :), większość z nich - jak mniemam - to dobre dusze, ale tych akurat sie nie boję. Boję się tych, którzy na cudzym grzbiecie własny kręcą interes.
Nie będe więc pisał ani o święceniach, ani o prymicjach mojego Taty. Nie będę zamieszczał tu jego zdjęć, by ich nikt nie wykorzystał na zasadzie, że w publicznym miejscu wiszą.
Powiem tylko tyle: Bóg nie powiedział ostatniego słowa ani w życiu mohego ojca, ani w niczyim innym. Słuchać Go tylko trzeba. Nigdy nie wiadomo, co się znajdzie za najbliższym zakrętem.

środa, 28 kwietnia 2010

Zawsze coś się dzieje

Panu Bogu za to przymusowe przedłużenie pobytu w USA jestem bardzo wdzięczny. W gruncie rzeczy trudno ten okres nazwac wakacjami. Wręcz przeciwnie. Zarówno od strony pastoralnej, jak i naukowej był on bardzo obfity w spotkania. Poznałem lepiej zespół Dra Thomasa Hilgersa z Instytutu Papieża Pawła VI - centrum NaProTechnology. Dane mi tez było uczestniczyć w spotkaniach grupy Ruchu Konsekrecji Rodzin.

Omaha,NE jest stanem o stosunkowo dużym - jak na USA - odsetku katolików. Ja miałem wyjątkowe "szczęście" - na mojej drodze postawił Bóg ludzi nie tylko jako katolicy się deklarujących, ale rzeczywiście swoją wiarą żyjących. Szczególne wrażenie na mnie zrobili lekarze ginekolodzy, którzy podporządkowali swoją praktykę medyczną wymogom etycznym. Nie stosują antykoncepcji, sterylizacji ani aborcji. Prowadzą solidną diagnostykę i poświęcają swój czas pacjentom. Dużo czasu. Taka własnie jest NaProTechnology. Chrześcijańskie rodziny zaznaczają swoją obecność nie tylko wspólną modlitwą, ale i wielkością (5 dzieci lub więcej, wśród tych, które obecnie spotkałem). No i stylem życia - ilością i jakością wspólnie spędzanego czasu, uważnym doborem programów tv i materiałów audio-video. Miło było patrzeć na relacje panujące wśród nich.

Prawdę mówiąc, nieco mnie te spotkania zaskoczyły - pozytywnie, oczywiście. Zmusiły do weryfikacji dotychczasowych opinii odnośnie do kondycji amerykańskiego katolicyzmu. Czułem się tu jak w domu, w tym sensie przynajmniej, że wiara w rzeczywisty sposób wpływała na postawy i decyzje spotykanych ludzi, choćby wbrew opinii otoczenia.

Żeby nie było zbyt pięknie, przy odprawie na lotnisku w Omaha pojawił się problem. Tym razem nie był to wulkan, ale miła skądinąd pani za kontuarem, która oświadczyła, że za drugą sztukę bagażu musze dopłacić 35 dolarów. Niby niewieżnie zirytowała mnie konieczność opłacania usługi już raz wykupionej. Pani nie przeszkadzało, że na bilecie stało "jak wół", że mogę mieć 2 sztuki bagażu. Ponieważ w United Airlines można mieć jedną, więc dopłacić trzeba i już. Jak to mówią Amerykanie - "There is always something"...

No ale - daj Boże - wracam w końcu do domu...

sobota, 17 kwietnia 2010

Wulkan

No to mnie uziemiło w USA. Wybuch wulkanu na Islandii doprowadził do zamknięcia przestrzeni powietrznej na Polską i siłą rzeczy muszę zostać w Ameryce...

Studenci czekają...
Konferencje czekają...
Semianrium czeka...
Dom czeka...

A ja tu siedze... i też czekam, aż pyły opadną. Problem w tym, że mogę poczekać nawet kilka miesięcy. Trzeba by było w takiej sytuacji poszukać drogi do jakiegoś mariańskiego domu i tam zabrac się za pisanie książki habilitacyjnej, co by czasu nie marnować.

A zaczęło się wszystko od tego, że ks. Prowincjał wysłał mnie na konferencję Love & Life Unlimited, organizowaną przez Instytut Papieża Pawła VI w Omaha, NE. Konferecja bardziej przypominała intensywny program szkoleniowy (w gruncie rzeczy tym właśnie była), nie zaś sesję naukową, jaką organizują uczelnie w celu wymiany doświadczeń i opinii na jakiś temat. Szkolenie poświęcone było Etyce seksualnej w świetle Humanae vitae i wynikających stąd konsekwencjach dla NaProTECHNOLOGY. Innymi słowy - wszystko to, co jest podstawą etyczną dla NaProTECHNOLOGY, systemu diagnostyczno-terapeutycznego opracowanego przez Dra Thomasa Hilgersa.

Konferencja jeszcze się nie zaczęła, gdy rozbił się samolot prezydenta Kaczyńskiego. I jeszcze się nie skończyła, gdy było jasne, że aby zapobiec rozbiciu się innych samolotów (z cokolwiek innej przyczyny wszakże), trzeba je uziemić. No więc uziemiono.

Kolejne godziny przynosiły kolejne komunikaty o kolejnych terminach decyzji w sprawie ewentualnego otwarcia przestrzeni powietrznej. A teraz przeczytałem, że można się spodziewać, iż erupcja wulkanu potrwa nawet 6 miesięcy. Ciekaw jestem, co to dla mnie będzie oznaczało. Jak by nie było, jestem w USA na delegacji służbowej z KULu i moje pozostanie tutaj nie jest efektem mojego wyboru. Może mnie nie wyrzucą... Ale książkę napisać trzeba. Szkoda tylko, że źródła do niej w znacznej mierze pozostały w kraju...

niedziela, 11 kwietnia 2010

Z amerykańskiej perspektywy

Trafiłem do Omaha w stanie Nebrasca w USA, by szkolić się w NaProTechnology u jej źródeł, w Instytucie Papieża Pawła VI, założonym przez Dr Thomasa Hilgersa. Słucham wykładów, rozmawiam z ludźmi - studentami i pracownikami Instytutu. Ciekawych rzeczy mnóstwo. Po raz kolejny widzę, jak genialny w swym stworzeniu jest Pan Bóg.

A jednak, wczoraj i dziś, najważniejsza lekcja nie ludzkiej płodności dotyczy, ale wiary. Jak zwykle zresztą...

Wiadomość o katastrofie prezydenckiego TU-154 pod Smoleńskiem przyszła smsem około 3 w nocy. Na szczęście mnie nie obudził, bo zmiana czasu wytrąciła mnie ze snu ponad godzinę wcześniej. W pierwszej chwili pomyślałem, że to równie trudna do przyjęcia, niewiarygodna w swoim koszmarze wiadomość, co zamach z 11 września na World Trade Center w Nowym Jorku. "Takie rzeczy się nie zdarzają..." A jednak...

A potem, nie ukrywam - zwłaszcza po pewnej rozmowie - przyszła refleksja, że takie myślenie w zasadzie niczym nie różni się od myślenia tych, którzy w Chrystusa i Jego zmartwychwstanie nie wierzą. Nie uwzględnia ani perspektywy życia wiecznego, ani tajemnicy, jak by nie było obecnie świętowanej, Jego miłosierdzia.

Czy to oznacza, że żałoba narodowa w katolickim kraju jest nie na miejscu? Nie, bo przecież i sam Pan płakał nad grobem Łazarza. To jest trudny czas, czas bólu dla tych, których bliscy zginęli, czas żałoby dla narodu, który stracił swoich przedstawicieli. Jednocześnie jednak trzeba nam wprost mówić, że Chrystus zmartwychwstał, i że śmierć nie jest ostatnim wydarzeniem, jakie ma miejsce w życiu człowieka.

I jeszcze jedno. To wydarzenie ma nas, mnie samego, wezwać do nawrócenia. Nie znamy czasu, w którym przyjdzie nam przekroczyć Bramę Życia. 8 kwietnia Chrystus wezwał nagle br. Stanisława Bednarza, ekonoma domu seminaryjnego w Lublinie. Nagle i niespodziewanie. Dziś lub jutro może tak samo wezwać mnie. Czy jestem gotowy?

czwartek, 18 marca 2010

Antykoncepcja

Jednym z najbardziej dotkliwie zakłamujących akt małżeński działań jest jego obezpłodnienie. Kłamstwo, jakie wówczas zachodzi, jest niejako podwójnie: z jednej strony przez wewnętrzne, intencjonalne odrzucenie perspektywy prokreacyjnej, z drugiej poprzez wprowadzenie działań i środków, które uniemożliwić mają poczęcie dziecka. Oba wymiary są niezwykle istotne. Zazwyczaj w środowiskach katolickich mówienie o antykoncepcji ogranicza się tylko do krytyki stosowania środków uniemożliwiających poczęcie – prezerwatyw i środków hormonalnych. Szkody przez nie wyrządzane mają miejsce zarówno w sferze relacji między małżonkami, jak i wprost w ciele kobiety.

Był czas, gdy przekonany byłem, iż wystarczy poczytać o niepożądanych, acz występujących skutkach ubocznych stosowania antykoncepcji hormonalnej, by każdemu myślącemu człowiekowi odechciało się ich stosowania. Niektóre z tych skutków stanowią poważne zagrożenie dla kobiety i zaakceptować by je można wyłącznie podczas leczenia najbardziej poważnych chorób. Poczęcie dziecka nie jest jednak wejściem w chorobę. Dziecko nie jest chorobą. Tu jednak nie tylko się je dopuszcza, ale wręcz zachęca i propaguje jako przejaw oświecenia, roztropności i odpowiedzialności. Powód jest prosty: przyjęto założenie o odrzuceniu płodności i rodzicielstwa i temu założeniu podporządkowano wszystkie następne decyzje i wybory.

Bywa, że informacje o niebezpieczeństwach wynikających z zastosowania antykoncepcji hormonalnej trafią do przekonania. Nie oznacza to wcale, że zrezygnują z myślenia antykoncepcyjnego. Pojawi się ono zawsze, gdy zabraknie miłości rozumianej jako bezwarunkowe i pełne dawanie siebie. Wtedy człowiek sam wyznacza sobie i Bogu ilość i czas pojawienia się potomstwa. Wiedząc o zagrożeniach płynących ze stosowania antykoncepcji hormonalnej, sięgnie po ekologiczną. Logika jednak postępowania będzie w gruncie rzeczy taka sama. Zastosowanie tzw. naturalnych metod planowania rodziny nie jest zatem gwarancją godziwości postępowania. Nawet najuczciwiej, najsolidniej stosowane pozostaną one w sprzeczności z wewnętrzną naturą małżeństwa, jeśli u podstaw działań małżonków pozostaje ich podjęta a priori decyzja o unikaniu poczęcia.

Bóg umożliwił rozpoznanie faz cyklu płodności kobiety nie po to, by unikać poczęcia, ale przede wszystkim po to, by małżonkowie mogli rozpoznać stan zdrowia tej, która ma być nosicielką życia. Jej ciało zostało stworzone tak, by począć i ochronić życie.

Podobnie samo współżycie męża i żony, jakkolwiek z natury swojej przyjemne, nie dla przyjemności zostało wpisane w naturę małżeństwa. Przyjemność jest niejako wartością dodaną. Tym, co rzeczywiście istotne w pożyciu intymnym małżonków jest umacnianie ich wzajemnej relacji przez całkowite otwarcie się na drugiego w bezwarunkowym i bezinteresownym obdarowaniu, które jednocześnie tworzy środowisko, miejsce na nowe życie.

Bywa, że z jakiegoś istotnego powodu trzeba poczęcie odsunąć w przyszłość, niekiedy definitywnie, jak pisze Paweł VI. Papież, podając kryteria: zdrowotne, psychiczne, ekonomiczne i społeczne, ale też religijne i moralne, wyraźnie zaznacza, że u fundamentu rozeznania musi panować wspaniałomyślność, a więc zaufanie wobec Boga i Jego prowadzenia. Problem w tym, że jeśli brakuje żywej, osobistej z Nim relacji, człowiek – także żyjąc w małżeństwie – nie będzie szukał wypełnienia woli Bożej, ale realizacji własnych pomysłów, pragnień, potrzeb i aspiracji, przed własnymi się zabezpieczając lękami.

Domyślam się, że nie wszyscy się z takim widzeniem płodności aktu małżeńskiego zgadzają, bo jest to wizja trudna. Oczywiście, mniejszym (przynajmniej zdrowotnie) złem jest unikanie antykoncepcji sztucznej, ale prawdziwe zło leży nie w przyjętej metodzie czy środkach, ale w sposobie myślenia. Jak długo obserwacja cyklu płodności nazywa się metodą planowaniem rodziny, zaś skuteczność tej metody ocenia się wskaźnikiem Pearla (porównującym do metod sztucznej antykoncepcji), tak długo kołacze się we mnie podejrzenie o antykoncepcji naturalnej, czy – jak kto woli – ekologicznej. Ta zaś z katolicką wizją małżeństwa niewiele ma wspólnego.

środa, 10 marca 2010

Wychowanie

Na czym ma polegać wychowanie? Niektórzy mówią, że na uczeniu dzieci, co jest dobre, a co jest złe. Wydaje mi się, że ci niektórzy się mylą. Dzieci nie trzeba uczyć odróżniania dobra. Umieją to doskonale, przynajmniej tak długo, jak długo nie popsujemy ich sumień.

Dziecko postrzega świat jako czarno-biały. Rzeczy są dobre albo złe. Autorytety są klarowne i nie podlegają dyskusji, i to nie dlatego, że da się ich istnienie uzasadnić sensownością wydawanych poleceń i opinii, ale ponieważ opierają się na fundamentalnej relacji miłości dziecka do jego rodziców. Co sprawia, że wraz z upływem lat zanika zdolność klarownego odróżniania dobra od zła i zaczyna kwestionować nieomylne dotąd autorytety?

My, dorośli, przywykliśmy do świata pełnego szarości, niejednoznacznych sytuacji i skomplikowanych wyborów. Wielowymiarowość i komplikacja uniezdalniają nas do zdecydowanego opowiedzenia się po stronie prawdy i dobra. Jak Piłat pytamy: „cóż to jest prawda?” Wzruszając ramionami rezygnujemy z moralnej stanowczości, tłumacząc się koniecznością podjęcia „bardzo trudnych, skomplikowanych, niemożliwych do ostatecznego rozstrzygnięcia wyborów”.

Rozmiękczamy prawdę, choć w gruncie rzeczy dobrze wiemy, gdzie jest. Znamy jej zobowiązujący charakter, nawet jeśli jej nie jesteśmy posłuszni. Nie lubimy jednak jej wymogów, dlatego wybieramy na pozór łatwiejsze, pokręcone uzasadnienia własnej bylejakości. Właśnie dlatego Jezus mówi: „Jeśli się nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego”. Jeśli nie zaczniemy słuchać Prawdy jak dzieci, Królestwo pozostanie dla nas zamknięte.

Łatwość rozpoznania prawdy i dobra to nie jedyna umiejętność, którą tracimy na skutek działań wychowawczych ze strony dorosłych. Drugą taką zdolnością jest posłuszeństwo oparte na miłości. Zazwyczaj skutecznie jest ono wyparte przez przymus siły, polegający na próbie nagięcia dziecka do wyobrażeń, aspiracji i wygody rodziców.

Dorośli dyktują kształt postępowania młodym ludziom tak, jakby przynależała im nieomylność większa niż papieżowi, który – nota bene – korzysta z daru nieomylności tylko w niektórych sprawach i w konkretnych okolicznościach. Dorośli natomiast wobec dzieci zachowują się jakby nieomylność towarzyszyła im nieustannie. Siłą rzeczy nie słuchają tego, co dzieci do nich mówią. Nie rozmawiają z nimi, jak z równymi sobie. Nie pytają ich o zgodę (w sytuacjach, w których prosiliby o to innych dorosłych), nie przepraszają za popełnione błędy, nie dziękują za okazaną pomoc czy spełnione prośby. Trudno się dziwić, że tak traktowani młodzi ludzie, gdy tylko poczują siłę i powiew niezależności, stają w radykalnej opozycji do wydających im polecenia dorosłych. Niemal każdy z nas by tak zrobił, gdyby był tak traktowany, co może nie byłoby wyborem najmądrzejszym, ale przecież wyborem zrozumiałym.

Są tacy, którzy zarówno wychowanie, jak i w ogóle zarządzanie – jak to się dziś niekiedy mówi – zasobami ludzkimi (swoją drogą, cóż to za zdepersonalizowane określenie) realizują metodą permanentnej kontroli, odbierając tym samym podwładnym i wychowankom niemal jakąkolwiek inicjatywę. Unikają oni przy tym, zapewne, wielu błędów, bo ciężar podejmowania decyzji spoczywa na władzy zwierzchniej. Nie dojrzewają jednak, nie uczą się, nie rosną. Taka jest cena bycia nieustannie prowadzonym za rękę, sytuacji, gdy mi się stale zagląda przez ramię, braku zaufania i zgody na samodzielność, choćby za cenę błędów i pomyłek.

wtorek, 2 marca 2010

Protest

Przez Polskę przetacza się protest rodziców przeciw projektowi ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. I od razu powiem, że go popieram i zachęcam do poparcia. Nie dlatego, jakobym popierał przemoc w rodzinie, bo ta jest koszmarem będącym udziałem zbyt wielu rodzin. Przemoc jest porażką, ale poziom i tryb ingerencji Państwa w życie rodzin wedle projektu ustawy przekracza nawet wizje orwellowskiego "Roku 1984". Pod słusznym pomysłem ochrony najsłabszych usiłuje się przeprowadzić projekt permanentnej inwigilacji, kontroli, nadzoru i ingerencji urzędników w niezbywalne i nienaruszalne prawa rodziców do wychowania dzieci.

Urzędnicy będą mogli dokonywać daleko idących interwencji. Będą mieli prawo BEZ WYROKU SĄDU odebrać rodzicom ich dzieci. Skandal!

Ciekawe, ze projektowana ustawa pomija całkowitym milczeniem problem przemocy ostatecznej - mordów dokonywanych w majestacie prawa na niewinnych, nienarodzonych jeszcze dzieciach.

Pamiętam, że kiedyś czytałem jakąś powieść sci-fi o społeczeństwie, w którym na posiadanie dzieci trzeba było mieć zezwolenie władz. Zresztą, wspomniany "Rok 1984" też - chyba - tę kwestię podejmuje. Potem ze zdziwieniem i smutkiem dowiedziałem się, że są takie kraje, gdzie ta koszmarna wizja jest rzeczywistością. Nie spodziewałem się jednak, że w wolnej, demokratycznej Polsce zaproponowane zostanie prawo, które totalitarnie spróbuje rozwiązać problem "patologii wychowawczych".

Ciekaw jestem, kto zaproponował, by jakikolwiek nacisk wychowawczy (na przykład poważne rozmowy ukierunkowane na kształtowanie postawy prawdomówności, uczciwości, albo pilności w nauce lub modlitwie) można było zakwalifikować jako formę przemocy.

Ciekaw jestem, kto zaproponował możliwość gromadzenia i przetwarzania danych osobowych oraz informacji ze sfery prywatności, z pominięciem wymogów stawianych przez ustawę o ochronie danych osobowych.

Ciekaw jestem, kto wymyślił ten prawniczy bubel, pomijający zarówno zasadę domniemania niewinności (do prawomocnego wyroku sądu), jak i obowiązujący w Polsce konstytucyjny porządek prawny, uznający priorytet wychowawczy rodziców.

Ciekaw jestem w końcu, kto będzie kontrolował kontrolujących rodziny, by pozostali bezstronni.

niedziela, 28 lutego 2010

Olimpiada i medale, czyli zależy kto liczy...

Amerykanie nie mogą być gorsi niż inni, jeśli tylko inna metoda liczenia zapewnia im zwycięstwo. Na całym świecie przyjęta metoda klasyfikacji medalowej organizowana jest wedle układu: złote, srebrne, brązowe. Problem w tym, że zarówno w Pekinie, jak i w Vancouver sportowcy z USA zajmują wówczas nie-pierwsze miejsce. Na szczęście da się poklasyfikować zwycięzców inaczej: kto ma ile medali (niezależnie od koloru). I już, wystarczy. Amerykanie górą!

Klasyfikacja wg CNN

1. United States 36 medali (9 złotych, 14 srebrnych, 13 brązowych)
2. Germany 29 (10, 12, 7)
3. Canada 25 (13, 7, 5)
4. Norway 22 (8, 8, 6)
5. Austria 16 (4, 6, 6)
6. Russian Federation 15 (3, 5, 7)
7. Korea 14 (6, 6, 2)
8. China 11 (5, 2, 4)
9. France 11 (2, 3, 6)
10. Sweden 10 (5, 2, 3)
11. Switzerland 9 (6, 0, 3)
12. Netherlands 8 (4, 1, 3)
13. Czech Republic 6 (2, 0, 4)
14. Poland 6 (1, 3, 2)
15. Italy 5 (1, 1, 3)
16. Japan 5 (0, 3, 2)
17. Finland 5 (0, 1, 4)
18. Australia 3 (2, 1, 0)
19. Belarus 3 (1, 1, 1)
19. Slovakia 3 (1, 1, 1)
21. Croatia 3 (0, 2, 1)
21. Slovenia 3 (0, 2, 1)
23. Latvia 2 (0, 2, 0)
24. Great Britain 1 (1, 0, 0)
25. Estonia 1 (0, 1, 0)
25. Kazakhstan 1 (0, 1, 0)

Klasyfikacja "normalna" jest mniej korzystna zarówno dla Amerykanów, jak dla nas... W nawiasach miejsca z klasyfikacji "amerykańskiej".

1. (3.) Canada 25 (13 złotych, 7 srebrnych, 5 brązowych)
2. (2.) Germany 29 (10, 12, 7)
3. (1.) United States 36 medali (9, 14, 13)
4. (4.) Norway 22 (8, 8, 6)
5. (7.) Korea 14 (6, 6, 2)
6. (11.) Switzerland 9 (6, 0, 3)
7. (8.) China 11 (5, 2, 4)
8. (10.) Sweden 10 (5, 2, 3)
9. (5.) Austria 16 (4, 6, 6)
10. (12.) Netherlands 8 (4, 1, 3)
11. (6.) Russian Federation 15 (3, 5, 7)
12. (9.) France 11 (2, 3, 6)
13. (18.) Australia 3 (2, 1, 0)
14. (13.) Czech Republic 6 (2, 0, 4)
15. (14.) Poland 6 (1, 3, 2)
16. (15.) Italy 5 (1, 1, 3)
17. (19.) Belarus 3 (1, 1, 1)
17. (19.) Slovakia 3 (1, 1, 1)
18. (24.) Great Britain 1 (1, 0, 0)
19. (16.) Japan 5 (0, 3, 2)
20. (21.) Croatia 3 (0, 2, 1)
20. (21.) Slovenia 3 (0, 2, 1)
22. (23.) Latvia 2 (0, 2, 0)
23. (17.) Finland 5 (0, 1, 4)
25 (25.) Estonia 1 (0, 1, 0)
25. (25.) Kazakhstan 1 (0, 1, 0)

Po raz kolejny potwierdziła się prawda, że nie jest ważne jak się głosuje, tylko to, kto i jak liczy głosy.


środa, 24 lutego 2010

Karcenie

Od czasu do czasu pojawiają się na różnych gremiach – od rozmów przy stole po przemówienia z trybuny sejmowej - dyskusje nad metodami wychowywania dzieci. Media oczywiście nie śpią. Zarówno prasa jak i telewizja temat chętnie podejmują. Raz, że ważny, dwa, że chwytliwy. Trzy kontrowersyjny, a przynajmniej budzący takie emocje, że nierzadko uczestnicy dyskusji gotowi sobie skoczyć do gardeł; nawet ci, którzy sprzeciwiają się użyciu siły jako argumentu wychowawczego.

Zazwyczaj najbardziej burzliwa dyskusja toczy się wokół wątku karania dzieci przy pomocy uderzenia: czy wolno dać dziecku klapsa (wersja light) lub czy wolno bić dzieci (wersja hardcorowa). Spór, jakkolwiek gorący, rzadko ma charakter merytoryczny. Zwolennicy dopuszczalności stosowania kar cielesnych zarzucają swoim adwersarzom propagowanie wychowania bezstresowego; ci z kolei zrównują swoich przeciwników z bezdusznymi katami. Oba zarzuty niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, podobnie jak bicie z wychowywaniem.

Czym bowiem jest wychowanie? Jest prowadzeniem ku dorosłości, ku sztuce rozpoznawania tego co dobre i powinne, wybierania ich i konsekwentnego w ich kierunku podążania. Swoją drogą, dzieci zazwyczaj znacznie lepiej od nas, dorosłych, wiedzą, co jest dobre. Wychowanie w takim razie jest bardziej utrwaleniem tej naturalnej, wszczepionej przez Boga w nasze sumienia zdolności rozpoznawania dobra i trwania przy nim, mimo iż oznacza to niekiedy poniesienie trudu ofiary czy niezrozumienia ze strony otoczenia. Być dobrym kosztuje, bo gdy człowiek dzieli się z kimś czekoladą, to już nie ma całej tabliczki dla siebie. Nosi w sercu jednak poczucie, że uczynił coś dobrego.

Nie chodzi zatem w wychowaniu o bezmyślną tresurę wedle wzorców bodziec-reakcja, jakkolwiek krótkoterminowo takie działanie wydawać by się mogło bardziej skuteczne. Tresura ma bowiem to do siebie, że wytresowany obiekt, gdy tylko zorientuje się, że treser nie ma nad nim już władzy, obraca się przeciwko niemu – chyba, że z jakiegoś powodu uzna to za niepotrzebne czy wręcz szkodliwe. Wychowanie natomiast prowadzi do sytuacji, w której człowiek tak nasiąka ukazywanymi mu postawami i wzorcami, że stają się częścią jego tożsamości. Nie jest ich uczony, jak aktor roli, ale nasiąka nimi, podobnie jak mięso przesiąka aromatem zastosowanej marynaty.

Nie jest rzeczą łatwą wychować młodego człowieka, otworzyć przed nim drogę do samodzielnej dorosłości. Bywa, że w procesie wychowywania nie raz i drugi popełni się błąd, czasem błąd bardzo poważny. Warto wówczas przyznać się do niego, dokonać stosownej korekty i próbować dalej, a nie iść „w zaparte” i usprawiedliwiać własną małość i słabość jakimiś pseudo-racjami.

Cóż zatem? Czy można zastosować sankcje fizyczne wobec dziecka? Myślę, że nie. Przemoc wielkich wobec małych nie ma racji bytu. Nawet najszczytniejsze powody nie usprawiedliwią wykorzystania przewagi siły wobec Najmniejszych. Za każdym razem będą znakiem naszej – Dużych Ludzi – porażki. Pan Bóg wobec nas - grzeszników, nas – swoich dzieci, nie stosuje przemocy, choć mógłby, wedle słów samego Jezusa. Karci i upomina, ale nie zmusza do niczego, a tym bardziej nie karze brutalną siłą za popełnione grzechy. Niekiedy tylko pozwala nam doświadczyć ich nieuniknionych konsekwencji – ale to konsekwencje naszych głupich i złych czynów, a nie Jego zemsta czy kara. Dla mnie najbardziej bolesnym doświadczeniem jest w takiej sytuacji świadomość własnej podłości, małości, grzeszności; choć mam świadomość, że tę zdolność odczuwania moralnego wielu ludzi skutecznie w sobie zdezaktywowało. Szkoda, równocześnie bowiem stracili szansę na odczucie radości z czynienia dobra.

Porozmawiajmy o dzieciach

Filip Kwiatek ("Nasz Krąg"): Zaciekawiła mnie pod koniec zeszłego roku wypowiedź Jonathana Sacksa, głównego rabina Wielkiej Brytanii, który powiedział: „Rdzenni Europejczycy skazani są na wymarcie, bo we współczesnej kulturze nie ma miejsca na ofiarę. A bez ofiar nie da się wychować dzieci. Jedyne poważne pytanie filozofii brzmi: „Dlaczego mam mieć dzieci?”. A na nie współczesna kultura nie odpowiada. Toczymy wielkie debaty o zmianach klimatycznych, a nawet nie wspominamy o rodzicielstwie”. Czy ksiądz podziela taką opinię?

xpk: Po pierwsze, dzieci się nie ma, nie są one niczyją własnością. Bóg powierza rodzicom dzieci, aby ci je wychowali, umożliwili wejść w dorosłość, a w końcu pozwolili im odejść. Jeżeli ktoś inaczej mówi o rodzicielstwie, to po prostu nie do końca je rozumie. Poza tym nawet jeżeli ominiemy problem tego niewłaściwego sformułowania, to decyzja czy mamy mieć dzieci nie należy do rodziców tylko do Pana Boga. Rodzice mają rozeznawać, jaka jest wola Boża i w niej uczestniczyć. Nie polega to na samodzielnym podejmowaniu decyzji, a na współpracy z Tym, który jest Dawcą Życia.

FK: Ale przed taki wyborem ludzie stają...

xpk: Najczęściej takie pytania stawiają osoby, które gdzieś „zgubiły” Boga w swoim życiu („zgubiły” w sensie żywej, intymnej relacji). Jeżeli nie mają relacji z Bogiem, to jest niebezpieczeństwo,że innych ludzi będą traktować posesywnie, jak własność. Jeśli nie czuję się dzieckiem Bożym, to nie traktuję innych jak braci, ale jak poddanych. Ma to także przeniesienie na potomstwo. Proszę zwrócić uwagę, że obecnie dominuje model wychowania dzieci na swój obraz i podobieństwo. Tymczasem rodzic ma wychować swoje pociechy ku odkryciu przez nie prawdziwego człowieczeństwa, które jest obrazem miłującego Boga-Stwórcy. Nie może być tu mowy o tym, co widzi się tak często: spełnianie wygórowanych oczekiwań rodziców, stawiane przez nich wymagań odnośnie wykształcenia, przyszłej kariery itd.

FK: A co w przypadkach, które spotyka się coraz częściej, kiedy młodzi małżonkowie mówią: mamy kredyt na mieszkanie i samochód, musimy oboje pracować, nie ma żłobków, nie stać nas na nianię, nasi rodzice mieszkają poza Warszawą itp., itd? Nie możemy mieć teraz dziecka (pierwszego lub kolejnego)…

xpk: No, jak podejmą taką decyzję, to rzeczywiście nie będą mieli dziecka. Natomiast takie argumenty pokazują, jakie ktoś ma priorytety w życiu. Jeżeli stabilizacja materialna i bezpieczeństwo socjalne są tym, ku czemu człowiek dąży, to temu podporządkuje także inne wybory i relacje, i również według tego sposobu myślenia usytuuje miejsce dzieci w swojej rodzinie. Małżeństwo jest ze swojej natury komunią życiodajną, czyli mąż swoją miłością obdarowuje żonę, żona podobnie odnosi się do męża i oboje dzięki temu tworzą przestrzeń dla nowego życia. Jeżeli tego wzajemnego obdarowywania się nie ma, tylko jest nastawienie, żeby mnie lub nam było dobrze, to dziecko staje się jedynie elementem wyposażenia, wprawdzie bardzo pięknym, czasem pożądanym, ale nigdy chcianym dla niego samego. Bo proszę spojrzeć: jeżeli muszę mieć dom w odpowiednim standardzie, samochód konkretnej marki, towarzystwo znajomych na wysokim poziomie, to nie będzie też miejsca na dziecko. Tak naprawdę priorytety takie oznaczają, że Bóg nie ma nic do powiedzenia w moim życiu, a szczególnie na temat wielkości mojej rodziny. Tymczasem chrześcijanin to taki człowiek, który najpierw pyta Boga o Jego wolę, a nie zabiega o to, jakim ma jeździć samochodem i ile ma zarabiać, żeby go było stać na rozmaite przyjemności. Chrześcijanin wierzy, że Bóg się zatroszczy o niego i jego rodzinę, nawet liczną. Spotkałem kiedyś rodzinę z ośmiorgiem dzieci (już sam rozmiar rodziny jest przez wielu traktowany jako patologia), a w której dzieci były zadbane i wykształcone, owszem nie przelewało się, ale były w niej widoczne przede wszystkim dwie rzeczy: głęboka wiara i wzajemna miłość. Było to prawdziwe świadectwo wsparcia i pomocy, jak również dowód na to, że nie wszystko w życiu musi być z najwyższej półki. Grunt, aby pełnić wolę Bożą! No, ale jeżeli kogoś taka argumentacja w ogóle nie dotyka, to oznacza, że znalazł sobie inny niż Bóg punkt odniesienia. W tej materii nie ma pustki. Każdy musi wierzyć w „coś”, co daje mu poczucie bezpieczeństwa, w czym może złożyć swoją nadzieję. Jeżeli to pierwsze miejsce nie należy do Boga, to jest ono zajęte przez coś innego, najczęściej są to pieniądze. Nie chcąc oceniać czy dezawuować niczyich postaw czy wyborów, chcę jasno powiedzieć, że dla chrześcijanina osobą, która jest życiowym drogowskazem jest Bóg.

FK: Jednak obserwując rzeczywistość daje się zauważyć, że odbiega ona od nakreślonego przez księdza obrazu. Co Kościół, co my, chrześcijanie, możemy zrobić, aby taki model małżeństwa i rodzicielstwa promować?

xpk: Zgadzam się, że kondycja Kościoła w Polsce w sensie poziomu wiary nie jest zbyt dobra, żeby nie powiedzieć wprost, że z naszą wiarą jest krucho. Jest ona często bardzo pobożna, ale nie jest pogłębiona, brakuje nam doświadczenia osobistej relacji z Bogiem, szczególnie w chwilach trudnych. W związku z tym również i kondycja rodziny pozostawia, w moim odczuciu, wiele do życzenia. Co można zrobić? Potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze, odważne działanie pasterzy Kościoła promujące rodzinę chrześcijańską, czyli ukazujące, jaka ta rodzina ma być. Po drugie, niezbędne jest świadectwo tych, którzy wiarę mają. Nie ma tu znaczenia, czy jest to osoba samotna czy wielodzietna rodzina – każdy kto odkrył Chrystusa w jego Bóstwie i Człowieczeństwie, kto doświadczył, że jest On Panem jego historii, jest wezwany, aby o tym świadczyć: w pracy, w szkole, w sklepie, w parafii, na ulicy – gdziekolwiek się znajdzie. Ten drugi element jest według mnie ważniejszy. Uważam, że odnowa Kościoła wyjdzie od dołu, od ludzi wiary, a nie z dokumentów kościelnych. Z drugiej strony, niestety,
dokumenty te są rzadko czytane przez wiernych. Która z rodzin przeczytała w swoim gronie np. adhortację Jana Pawła II Familiaris consortio lub jego List do rodzin? Znam takie, choć nie ma ich zbyt wiele. Z kolei, gdy z ambony padają słowa twarde, wymagające, wielu ludzi nie słucha, nawet wychodzi. Do nich może tylko trafić inny chrześcijanin: sąsiad, kolega z pracy, brat ze wspólnoty, który swoim życiem unaoczni mu, że można żyć inaczej, że warto się codziennie nawracać do Boga i żyć Jego Ewangelią.

FK: Dziękuję za rozmowę.

Powyższy tekst pochodzi z wydawanego przy parafii św. Zygmunta na Warszawskich Bielanach pisma"Nasz Krąg", numer 1/10 (123) ISSN 1505-0327 nasz.krag@interia.pl. Wywiad przeprowadził Filip Kwiatek, redaktor naczelny.

czwartek, 18 lutego 2010

Błogosławieństwo narzeczonych

Błogosławieństwo
Dostąpiłem zaszczytu błogosławieństwa narzeczonych. Młodzi ludzie, ona jeszcze w szkole średniej, w klasie maturalnej, a on 5 lat od niej starszy. Zakochani, zauroczeni sobą, a jednocześnie bardzo dojrzali w swoim wyborze młodzi ludzie podjęli decyzję, że chcą spędzić ze sobą życie. I że chcą się do małżeństwa uczciwie przygotować, opierając owo przygotowanie nie tyle na potędze uczucia, co na Panu Bogu. Poprosili mnie zatem, bym podczas liturgii słowa pobłogosławił ich rozpoczynające się narzeczeństwo.

Radość, jaka malowała się na ich twarzach trudno opisać. On zachwycony każdym jej ruchem i gestem. Ona odnajdująca w nim bezpieczeństwo i spokój. Najwspanialsze było to, że tej radości nie zamknęli w sobie, ale zaprosili do uczestnictwa w niej swoich rodziców i przyjaciół. I zaprosili pięknie, delikatnie i po prostu, unikając taniego ekshibicjonizmu i żenującej ostentacji.

Jest rzeczą wspaniałą móc być świadkiem kwitnącej miłości. To tak, jakby patrzeć na rozwijający się kwiat i po prostu cieszyć oczy jego pięknem. Warunkiem jednak tego zachwytu jest nie szukać drugiego dna i nie dopatrywać się rzeczy, których nie ma. Jeśli tej prostoty czystego spojrzenia na miłość zabraknie, natychmiast zaczną się sądy, obmowy, narzekania i tzw. „dobre rady”, które niejednego doprowadziły już do furii.

Młodzi niestety nie uniknęli tego dobrodziejstwa inwentarza. Niewczesna pseudożyczliwość niektórych natychmiast zaczęła zadawać pytania, czy to nie za wcześnie, albo jakie niedopowiedziane powody skłoniły ich do decyzji o zaręczynach. Ktoś zapytał nawet, czy dziewczyna nie jest w ciąży. Pomijając bezczelność pytania, warto powiedzieć wprost, że płynie ono z powszechnego przekonania, że młodzi, kochający się ludzie, współżyją ze sobą, zaś dziecko jest niechcianą konsekwencją przyjemności stąd płynącej. Mało komu przychodzi do głowy, że narzeczeni chcą żyć w czystości, by w ten sposób lepiej przygotować się do zawarcia sakramentu małżeństwa.

Inni życzliwi doradcy mówili, że najpierw trzeba pokończyć szkoły, zdobyć dyplomy i pracę, ustatkować się, a dopiero potem myśleć można o małżeństwie i rodzinie. Takie komentarze też jasno pokazały, jak różne mogą być priorytety. Bo dla Młodej najważniejsza jest rodzina: przyszły mąż i dzieci, jeśli Pan Bóg pozwoli. Ona chce prowadzić dom, w nim realizując swoją kobiecość – jako żona i matka. Dla wielu takie postawienie sprawy wydaje się absurdalne, ale dla mnie dowodzi wewnętrznej dojrzałości i właściwego ustawienia hierarchii wartości.

I najlepsze: młodzi postanowili, że narzeczeństwo potrwa rok. Nie dlatego, że trzeba zgromadzić fundusze na wesele. Nie dlatego, że trzeba wypełnić tradycję. Nawet nie dlatego, że takie jest zapotrzebowanie społeczne (u bliższej i dalszej rodziny). Nie, oni chcą się po prostu nauczyć kochać jedno drugie, kochać prawdziwą, Bożą miłością. Chcą się nauczyć rozmawiać o sprawach łatwych i trudnych, chcą nauczyć się pokonywać razem trudności i znosić wzajemnie swoje słabości.

Bardzo są w sobie zakochani. Mimo to jednak, to nie będzie łatwe narzeczeństwo, to nie będzie łatwy rok. Przygotowanie do małżeństwa potraktowane poważnie będzie ich z całą pewnością kosztowało niemało sił i nerwów. Ale kiedy patrzę na nich, jestem przekonany, że są na to zmaganie gotowi, bo wiedzą, że warto w miłość zainwestować. I warto ją oprzeć na mocnym, Bożym fundamencie.

czwartek, 11 lutego 2010

Konferencja

Kilka dni temu odbyła się w Lubelskim Uniwersytecie Medycznym konferencja bioetyczna, poświęcona zasadniczo początkom ludzkiego życia. Trudno przecenić rangę takiego wydarzenia. Etyczny wymiar medycyny cały czas wydawał się mocno nieoszacowany i poważna dyskusja był niezwykle potrzebna. Liczne referaty, spotkania, rozmowy w kuluarach… Działo się.

Miałem w tej konferencji swoje 5, a właściwie 20 minut. Mówiłem o formacji ludzkiej jako fundamencie dla pracy medyków. Mówiłem o tym, by traktować ludzi z szacunkiem, także jeśli nie są profesorami medycyny; by rozwijające się w łonach matek dzieci nie zamykać w zimnej technicznej terminologii medycznej. Zamiast zarodek, embrion czy płód, można przecież powiedzieć: człowiek, dziecko, dodając – jeśli jest taka potrzeba – że chodzi o określony etap rozwoju. Nic się wówczas nie straci z precyzji wypowiedzi, a jednocześnie uszanuje się człowieka. Mówiłem też o braku szacunku dla dzieci, które umierają zanim się urodzą i dla ich matek, którym utrudnia się pochowania ich dzieci.

Mówiłem również o tym, że pacjent ma prawo wiedzieć, co się z nim będzie działo i dlaczego, że ma prawo na to się zgodzić, lub nie. A skoro ma prawo wiedzieć, to trzeba mu wytłumaczyć tak, aby zrozumiał. W końcu po to medycy tyle studiują, by sami rozumiejąc, mogli wytłumaczyć innym. A ci inni – niewykształceni medycznie, bez tytułów i zdrowia – nie są wcale mniej warci szacunku od swoich lekarzy. Problem w tym, że młodzi adepci medycyny, przychodząc na studia, są traktowani często jako gorsi i niewarci szacunku właśnie z powodu swej – niezawinionej przecież – niewiedzy. Są poniżani przez mędrców, niestety przesiąkając tą atmosferą przez lata studiów. Jeśli zabraknie mocnego fundamentu moralnego wyniesionego z domu, grozi im, że stopniowo utrwali się w nich przekonanie, że tylko wiedza (najlepiej medyczna) i tytuł czynią człowieka wartym szacunku i zainteresowania.

Sala była niemal pusta, lekarzy praktycznie nie było, tylko trochę pielęgniarek i studentów medycyny. I prelegenci, a ci nie wszyscy. Równolegle toczyła się druga sesja i mam nadzieję, że druga aula była wypełniona. Jeśli jednak i tam było podobnie, trudno oprzeć się wrażeniu, że bioetyka, że etyka medyczna z medycyną się rozeszła, że nie cieszy się zainteresowaniem.

Jakby na potwierdzenie tej smutnej konstatacji nałożyło się podsumowanie mojej wypowiedzi przez prowadzącego profesora, który ją publicznie i dosłownie wyśmiał. Fachowość terminologii i aura medycznej profesury nie znalazła miejsca ani dla uznania człowieczeństwa nienarodzonych dzieci, ani dla elementarnego szacunku dla wypowiedzi prelegenta. W kilku zdaniach moderator sesji dowiódł niemal wszystkich postawionych w moim wystąpieniu tez. I zrobiło mi się smutno. Nie dlatego tylko, że potraktowano mnie w ten sposób. Znacznie bardziej smutno zrobiło mi się dlatego, że rozwiała się nadzieja, iż może nie miałem racji.

czwartek, 28 stycznia 2010

Próba sumienia

Wczoraj po południu zadzwoniła do mnie dziennikarka „Naszego Dziennika” z pytaniem o komentarz do najnowszych decyzji Marszałka Sejmu – chodziło o decyzję o wprowadzeniu pod obrady Sejmu lewicowego projektu ustawy bioetycznej. Nie wiem, skąd ND tę informację uzyskał, bo nie udało mi się jej nijak potwierdzić, a doniesienia prasowe, nade wszystko odnoszące się do bioetyki, staram się uważnie śledzić. Jak by nie było, polityczny zwrot w lewo najsilniejszego ugrupowania parlamentarnego zdziwił mnie i zaniepokoił.

Trudno mi – jeśli to doniesienie się potwierdzi – interpretować rozwój sytuacji inaczej jak jako kolejną ofensywę „cywilizacji śmierci”. Znowu będą dyskusje czy człowiek jest człowiekiem, i czy należy mu się szacunek zawsze, czy tylko w niektórych sytuacjach. A ponieważ płachta działa na byka, zwłaszcza czerwona, tak sobie myślę, że atak na godność człowieka powinna pobudzić nas, chrześcijan, do zdecydowanego sprzeciwu i radykalizacji stanowiska.

A więc koniec z debatą, czy dziecko na najwcześniejszym, embrionalnym etapie rozwoju, jest człowiekiem, czy też nie. Skoro liberałowie negują to człowieczeństwo, to my możemy równie jednoznacznie odrzucić ich poglądy. Oczywiście, jeśli będą pytać o powody, można im po raz kolejny opowiedzieć, jak rozwija się człowiek, ale – obawiam się – pytać nie będą. Skoro mają się rozpocząć prace nad ustawą bioetyczną w jej najbardziej niegodziwej wersji, chrześcijanie powinni stanąć murem w sprzeciwie i złożyć formalny wniosek o odrzucenie projektu w pierwszym czytaniu. I głosować, bez dyskusji.

Stosunek do drugiego człowieka jest miarą własnego człowieczeństwa, nade wszystko zaś stosunek do człowieka bezbronnego. Pokrętne argumenty kwestionujące człowieczeństwo dzieci rozwijających się w łonach matek skutkują wypaczeniem sumień. A wypaczone sumienie przestaje szukać prawdy, przestaje wierzyć w jej istnienie i zobowiązujący charakter. I to nie tylko na płaszczyźnie bioetycznej, ale każdej innej również.

Współczesny człowiek stara się być rozsądny, racjonalny w swoich decyzjach, rzec by można roztropny. Tyle że roztropność, jako cnota związana z postawą długomyślności, w sposób konieczny odnosi się do świata wartości obiektywnych, nade wszystko do prawdy. Roztropność pyta się: „czy stać mnie na to, by porzucić ścieżkę prawdy?” i owo „czy stać mnie” odnosi do dobra ostatecznego, a więc zbawienia. Porzucenie dróg prawdy nie jest zatem roztropne, niezależnie od tego jak bardzo przemyślnym i rozsądnym się wydawało.

Prawda jest prosta, jak nóż obosieczny odcinając dobro od zła i światło od ciemności, wyznacza ścieżkę życia. Znieprawione sumienie usiłuje natomiast wykazać, że rzeczywistość można różnie tłumaczyć i interpretować, mącąc jednocześnie zarówno klarowność opisu sytuacji, jak i jednoznaczność oceny moralnej. Zgodnie ze starym przysłowiem, „w mętnej wodzie diabeł ryby łowi”. I tak pokrętne słowa prowadzą stopniowo, acz nieuchronnie do wewnętrznego znieprawienia.

Po raz kolejny parlamentarzyści chrześcijańscy, a my wszyscy razem z nimi, staniemy przed próbą jakości naszej wiary i wierności prawdzie: prawdzie o naszej wierze, prawdzie o naszym własnym człowieczeństwie i o gotowości do obrony godności tych, którzy o własne życie, godność i prawa z niej wynikające zatroszczyć się nie są w stanie. To próba jakości naszych sumień.

czwartek, 21 stycznia 2010

Haiti i niezawinione cierpienie

Zawsze, kiedy zdarza się katastrofa taka jak ta na Haiti, pada pytanie, gdzie jest Bóg. I zawsze znajdzie się wielu takich, którzy z satysfakcją stwierdzą, że skoro śmierć poniosło tylu niewinnych, to Bóg albo nie jest wszechmocny (a więc nie jest Bogiem), albo nie jest dobry (i wtedy nie warto w Niego wierzyć). Ja wierzę jednak, że Bóg jest na Haiti, z tymi, którzy cierpią, z tymi, którzy im pomagają, i z tymi, którzy tam zakończyli swoją ziemską drogę nade wszystko.
Są też inni interpretatorzy katastrof – naturalnych i wywołanych przez człowieka. Ci dopatrują się w nich kary za grzechy. W sumie, trudno się dziwić. Apostołowie też pytali Jezusa, czyj grzech jest przyczyną ślepoty żebraka; dla nich związek pomiędzy grzechem a cierpieniem był oczywisty.

Ja widzę takie wydarzenia w nieco innej perspektywie. Jak powiedziałem, wierzę w Boga, który kocha człowieka. Bywa, że daje temu człowiekowi cierpienie, jako szanse na wewnętrzny wzrost i dojrzewanie. Bóg stworzył człowieka przecież nie po to, by temu się wygodnie żyło, ale by przygotowane dlań szczęście trwało wiecznie. Dary Boże ukierunkowane są na wieczność, a nie w miarę pogodne przeżycie kilkudziesięciu lat ziemskiej egzystencji.

Wydarzenia takie jak trzęsienie ziemi na Haiti staram się widzieć przez pryzmat Wcielenia i Zbawienia w Chrystusie, obecności Syna Bożego pomiędzy ludźmi jako jednego z nas. I On cierpiał niedostatek, trudy codzienności. I On także doświadczył niezawinionego cierpienia, tyle że z ręki innych ludzi, a nie kataklizmu przyrodniczego.

Ta teologiczna, zbawcza perspektywa w żadnym stopniu nie umniejsza trudu i dramatyzmu wydarzeń na Haiti. Wręcz przeciwnie! Wstrząsy, które zrównały niemal cały kraj z ziemią, trzeba, by wstrząsnęły i nami, którzy stąpamy po stabilnym gruncie. I by otworzyły nasze serca.
Nie chodzi tylko o sięgnięcie do portfeli. To też. Haitańczykom potrzebne jest wsparcie finansowe. Ale też nam samym potrzebna jest głębsza, solidna refleksja nad ludzką kondycją. Bo choć trzęsienia ziemi w Polsce się zdarzają tylko w okolicach kopalń, to różnego rodzaju katastrofy i kataklizmy mają miejsce. Wielu ludzi i w Polsce ginie nieprzygotowanych na śmierć – choćby w wypadkach drogowych. I to nieprzygotowanie, lekceważenie relacji z Bogiem i ludźmi, to jest prawdziwe nieszczęście. Śmierć co prawda nas zawsze dopadnie z zaskoczenia, nas i naszych bliskich. W tym sensie jakoś zawsze będziemy nieprzygotowani. Ale jeśli ponadto będziemy z dala od Boga, może nam zabraknąć sił i chęci, by w tym ostatnim momencie do Niego powrócić.

Bóg jest po naszej stronie. Jest po stronie nas, pielgrzymów przez ziemskie padoły. Na różne sposoby do nas mówi, starając się zwrócić naszą uwagę na rzeczy najważniejsze. Dobrze by było, gdybyśmy dali się zainteresować wiecznością. Oj dobrze! Bo wtedy, gdyby nawet przyszło umierać niespodziewanie, odchodzilibyśmy przygotowani na spotkanie z Bogiem.

czwartek, 14 stycznia 2010

Cios w plecy

Bywa, że „życzliwi” ludzie uśmiechają się i prawią grzeczności, gdy spotykamy ich twarzą w twarz, ale za plecami opowiadają niestworzone historie. Plotki, oszczerstwa i sądy są wówczas jak sztylety wbijane w serce.

Wiadomo, od nikogo cios nie boli tak, jak od przyjaciela. Nikt tak nie zrani, jak najbliżsi, ci, od których spodziewamy się wsparcia, miłości i dobrego słowa. Jeśli zamiast dobra doświadczamy obojętności czy wręcz wrogości, odczuwane cierpienie trudno z czymkolwiek porównać. Zwłaszcza, jeśli cios przychodzi znienacka, zza pleców.

I co wtedy? Co zrobić, gdy rzekoma miłość i życzliwość otoczenia okazują się być nic nie wartym złudzeniem? Odpowiedzieć gniewem, zerwać kontakty?

Święta Księga mówi: „Jeśli twój brat zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha – pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik!” (Mt 18,15-17).

A więc najpierw dyskretne i delikatne (co nie znaczy, że mało stanowcze) upomnienie. Chodzi o to, by ten, który naruszył prawo miłości miał miejsce na nawrócenie, by pomóc mu wycofać się i zmienić postępowanie. Świadkowie – w przypadku niepowodzenia pierwszego upomnienia – służyć mają przypomnieniu, że grzechy przeciw miłości bliźniego należą do spraw ważnych i nie wolno lekko ich traktować.

Najbardziej zastanawiające jest ostatnie zdanie w cytowanym fragmencie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, jakby chodziło o odrzucenie grzesznika. Wydaje mi się jednak, że możliwa jest odmienna interpretacja. Bo jak Bóg traktuje celników, grzeszników i pogan? Pochyla się nad nimi, tak jak nad każdym z nas. Nie mając względu na osobę, kocha każdego najbardziej na świecie. Stwierdzenie „niech ci będzie jak poganin i celnik” można zatem zinterpretować jako wezwanie do bezwarunkowej miłości przebaczającej, która bierze na siebie grzechy innych.

Uderzony podczas sądu Jezus nie broni się, a jedynie pyta o przyczynę agresji ze strony świątynnego sługi. Nie dochodzi swoich praw. Nie walczy. Bierze na siebie grzechy moje, nasze, świata. Przyjmuje krzyż, który Mu podaje ojciec. Zgadza się, by miłość nie była kochana, ale sam nie przestaje kochać.

Tę samą logikę miłości odnajdujemy w Liście do Rzymian (12:17-21): „Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi. Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi. Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście Bożej. Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę - mówi Pan - ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód - nakarm go. Jeżeli pragnie - napój go. Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”.

Czy mam zatem się zgodzić, by o mnie plotkowano, by mnie oczerniano, osądzano, chociaż czuję, że mnie to boli, że cierpię i jakby umieram z tego powodu? Czy mamy pozwolić, by dać się zabić plotkami, oszczerstwami i sądami otoczenia? Odpowiedź Ewangelii jest jednoznaczna. Oczywiście, każdy może zrobić po swojemu i Bóg ten wybór uszanuje, ale czyż nie wzywa nas On, byśmy – my Jego uczniowie – szli Jego śladami?

czwartek, 7 stycznia 2010

Kolęda

Christus mansionem benedicat. C+M+B 2010. Co prawda niektórzy piszą K+M+B, od imion trzech mędrców, za królów niekiedy uważanych, ale – jak by nie było – chrześcijanie wyznają wiarę w Chrystusa, a nie Kacpra, Melchiora i Baltazara. Więc skrót powinien być z literką „C” i być wyrazem modlitwy o błogosławieństwo dla domu.

Dziś ten znak zapisany kredą na drzwiach ma znaczenie szczególne. Coraz częściej media donoszą o inicjatywach obywatelskich ukierunkowanych na usuwanie znaków wiary chrześcijańskiej ze szkolnych klas, urzędów administracji publicznej, tudzież wszelkich innych miejsc nie będących ściśle rzecz ujmując miejscami kultu. Niezależnie od tego, na ile tak powstały obraz jest efektem inicjatywy działających w mediach środowisk antychrześcijańskich, a na ile rzeczywiście odzwierciedla nastawienie społeczne, świadectwo wyznawców Chrystusa o wierze w Boga Wcielonego staje się sprzeciwem wobec usuwania Boga z życia człowieka. Jest głosem współczesnych proroków – niechętnie słuchanych, wyśmiewanych, a tak bardzo potrzebnych. Świadkowie Słowa są znakiem, że Bóg nie odwraca się od człowieka, nawet wtedy, gdy ów człowiek odrzuca swego Stwórcę i Zbawiciela.

Jak co roku pojawiają się artykuły i komentarze na temat kolędy. Oczywiście, zazwyczaj niechętne czy wręcz wrogie. Fakt, wizyty zazwyczaj trwają krótko i częściej służą uzupełnieniu kartoteki parafialnej niż rozmowie duszpasterskiej, jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by się z duszpasterzem umówić na termin pokolędowy na spotkanie dłuższe, spokojniejsze, na porozmawianie o życiu i wierze… Znam wielu księży, którzy taką możliwość oferują. Ludzie zazwyczaj wówczas potwierdzają chęć spotkania, ale z niego później nie korzystają. Jakby im nie zależało, jakby utyskiwanie na krótkość wizyty było w istocie ucieczką od jakiejkolwiek sensownej rozmowy.

Niekiedy ludzie nie tyle przyjmują księdza, co wpuszczają go do domu. Ale nie są gotowi ani na rozmowę, ani na modlitwę. Bywa, że nie gaszą telewizora lub komputera, że wyznaczają swoistego „dyżurnego”, by zajął się księdzem, gdy ten „robi swoje”. To są smutne wizyty. Czasem bez słowa po prostu dają kopertę z przygotowaną ofiarą, jakby to była najważniejsza rzecz podczas kolędy. Nic nie rozumieją…

Spada liczba tych, którzy przyjmują księdza po kolędzie. Nie jest miło spotykać się z obojętnością i odrzuceniem. A jednak wielu duszpasterzy puka do wszystkich drzwi, także tych, które w poprzednich latach pozostały zamknięte. Idą za wzorem swego Mistrza, który od nikogo się nie odwraca, nikogo nie przekreśla.

Christus mansionem benedicat. Niech Chrystus błogosławi ten dom. Znak na drzwiach wypisany kredą ma odzwierciedlić spotkanie, które ma miejsce w Eucharystii, gdy warg człowieka dotyka Ciało Pana. Zewnętrzny ślad wiary ma potwierdzać jej wewnętrzne istnienie, jej moc, i wolę trwania przy Bogu mieszkańców domostwa.

niedziela, 3 stycznia 2010

Trawka

No i Czesi zalegalizowali "miękkie" i "ciut twardsze" (byle nie za dużo) narkotyki. I automatycznie stali się "rajem" dla narko-entuzjastów, którzy argumentują, że środki te działają w zasadzie podobnie do alkoholu, więc ich nielegalność można porównać do prohibicji. Myślę, że argument ten stawia problem na opak.
Faktem jest, że stosowanie alkoholu i narkotyków powoduje zagrożenie dla samego zażywającego, jak i jego otoczenia. I mimo braku prohibicji, wykonywanie pracy, czy prowadzenie samochodu, pod wpływem alkoholu jest postrzegane jako działanie społecznie nieakceptowalne. Rzecz w tym, że alkohol znacznie łatwiej wykryć niż narkotyki. Pewnie dlatego samo posiadanie narkotyków traktowane jest tak surowo w większości krajów. Problem pogłębia też fakt, że narkotyki znacznie szybciej uzależniają, pozbawiając człowieka możliwości kontroli swojego zachowania.
W gruncie rzeczy rozumiem jeden powód: nie ma wystarczającej liczby miejsc w więzieniach i możliwości przerobowych w aparacie sprawiedliwości. Zamiast zatem walczyć z narkotykami i narkomanią, proponuje się ich depenalizację lub ograniczoną legalizację. Tak jest łatwiej, taniej... Tak, ten argument rozumiem, ale się z nim nie zgadzam.
Za tą samą logiką idą zwolennicy aborcji, domagając się legalizacji zabijania nienarodzonych dzieci, argumentując to faktem istnienia rozwiniętego podziemia aborcyjnego i aborcyjnej "turystyki". Skoro ludzie i tak coś robią, to łatwiej jest im "przyklepać" coś złego, niż ich wychowywać ku nawróceniu.
Tu dochodzimy do sedna prawy: czy stosowanie narkotyków jest rzeczą dobrą, czy nie? W moim przekonaniu dobre to nie jest. I nie wolno poprzez prawo tworzyć wrażenia, że jest inaczej. Tak jak nie wolno (w perspektywie moralnej) zabijać dzieci , chorych, słabych, bezbronnych, tak też nie wolno, by prawo w imię rozładowania systemu sprawiedliwości dokonało depenalizacji tych działań czy wręcz ich legalizacji. Rozpoznanie niegodziwości czynu wobec poważnej skali jego konsekwencji (indywidualnych i społecznych) powinno skutkować prawem chroniącym interesy tych, którym zagraża wolność działania niektórych, choć niekoniecznie prowadząc sprawcę do więzienia.
Już słyszę jęk oburzenia z powodu porównania legalizacji posiadania narkotyków do legalizacji aborcji czy eutanazji. Niewątpliwie są to sprawy zypełnie odmienne, ale łączy je wewnętrzna niegodziwość czynów, które zwracają się przeciw życiu. W moim przekonaniu, decyzja władz czeskich jest moralnie zła, społecznie szkodliwa i po prostu krótkowzroczna i głupia. Oczywiście, Czesi mieli prawo taką decyzję podjąć; niestety skutki ich decyzji nie ograniczą się do terenu Republiki Czeskiej. Źle się stało.
I obawiam się, że to początek kolejnej pochyłej równi. Że za legalizacją narkotyków, podążą kolejne ruchy legislacyjne - tak jak w Holandii i nie tylko. Po raz kolejny okazuje się, jak wiele racji miał bł. Jan XXIII pisząc w "Mater et Magistra": "żaden chyba przejaw głupoty nie wydaje się bardziej znamienny dla naszych czasów, jak dążenie do utworzenia trwałego i dostatniego porządku życia doczesnego, nie opartego na nieodzownym fundamencie, to znaczy pomijającego Majestat Boga. W ten sposób usiłuje się podkreślić dostojeństwo człowieka, wysuszywszy źródło, z którego to dostojeństwo wypływa i jest zasilane" (MeM 3,4,1).