Zwrócił mi ktoś uwagę (bardzo za to dziękuję), że strajki nauczycielskie to nie tylko kwestia pieniędzy, ale także wcześniejszych emerytur, pewnej stabilizacji w ramach reform częstszych niż wakacje oraz projektu podniesienia ilości godzin dydaktycznych z 18 do 27 (!) co oznacza utratę pracy dla ogromnej części z nauczycielskiej kadry. Sporo o tym myslałem i muszę przyznać, że skala patologii w oświacie osiągnęła poziom, który uprowomocnia protest. Osobną kwestią jest, dlaczego media o tych wymienionych przez znajomych nauczycieli sprawach milczą, skupiając się na płacach (może dlatego, że 5000 netto dobrze brzmi w newsach?).
Istotnie, poważnym problemem jest kwestia istniejacych praw emerytalnych (prawa nabyte) a jednocześnie należy brać pod uwagę, że po 30 latach nauczania dzieci i młodzieży człowiek może nie być w stanie uczyć dalej, ponieważ "wysiądzie" mu albo aparat głosowy, albo nerwy, albo jedno i drugie. Uczenie jest pracą w trudnych warunkach, co wie każdy, kto cudze dzieci uczył.
"Reformy" oświaty nie wymagają komentarza. Od 1989 roku było ich więcej, niż rządzących ekip, i każdy kolejny pomysł był lepszy od poprzedniego. "Najlepszym" z oświatowych wynalazków było wprowadzenie gimnazjów. Jakoś nie zauważam pozytywów, ale może ktoś z czytelników niniejszego bloga mnie oświeci.
Zwiększenie pensum z 18 do 27 godzin uważam osobiście za skandal, ponieważ odbiera możliwość nauczycielowi bądź życia rodzinnego, bądź przygotowania lekcji i weryfikacji osiągnięć uczniów. Każdy solidnie pracujący nauczyciel wie, że na jedną godzinę lekcyjną przypadają minimum dwie godziny ciężkiej pracy w domu. Przy 27 godzinnym pensum daje to 81 godzinny tydzień pracy. Genialne... Jednocześnie automatycznie pracę straci przynajmniej 1/3 nauczycieli. Wszystko w sytuacji, gdy klasy (przynajmniej w znanych mi szkołach) liczą nierzadko po 30 uczniów...
Jak się to wszystko ma do poprzednich wpisów na blogu? Ano dwojako. Po pierwsze skala problemów oświatowych jest ogromna i - jak już wspomniałem - protest okazuje się mieć swoje uzasadnienie. Protest, ale niekoniecznie strajk. Uważam, że nauczyciele - podobnie jak "służby" (zdrowia, policji, straż pożarna) mają ograniczone prawo do czynnego protestu. Oczywiście, w ich obronie mogą protest - także strajkowy - podejmować inni (w Sierpniu strajk solidarnościowy był rzeczą oczywistą, jak dziś oczywistą rzeczą jest jego brak).
Druga konkluzja po przemyśleniach związanych z rozmowami ze znajjomymi nauczycielami jest taka: jeśli ktoś chciał "spalić" ten protest, to najlepszym pomysłem było postawienie nierealnych żądań płacowych. Bo powiedzmy sobie szczerze, 5000 zł netto nie ma nijakiej szansy na realizację. Jeśli nauczycielski protest miał przynieść jakiekolwiek owoce, należało się skupić na elementach tak skrzętnie pomijanych przez doniesienia medialne, całkowicie nawet pomijając kwestie płac.
Na marginesie wszystkich dotychczasowych sporów (płacowych i nie tylko) zrodziła mi się jeszcze jedna refleksja: poziom żądanego "minimum" rośnie w naszym kraju jak woda w czasie fali powodziowej. Nie pamiętamy, jak było kilka, kilkanaście lat temu. Chcemy już teraz mieć stopę życiową na poziomie "europejskim", albo wyższym.
Patrzę na to z perspektywy dosyć ubogiej dzielnicy Filadelfii. Są tu także oczywiście całkiem zamożni ludzie, ale większość znanych mi sąsiadów plebanii to ludzie żyjący bardzo oszczędnie, często znacznie skromniej niż mieszkancy polskich miast. A warunki są trudniejsze niż w Polsce: utrata pracy czy choroba może w ciągu kilku dni zrujnować większość z nich - odebrać domy, perspektywę emerytury... Ameryka nie jest rajem, krajem z bajki. Tu można wzbogacić się szybko, i zbankrutować jeszcze szybciej, bo znanych nam z Europy osłon socjalnych nie ma, przynajmniej nie na taką skalę.
Piszę o tym dlatego, że widzę w Narodzie jakąś przedziwną niezdolność do wdzięczności Panu Bogu za to, co mamy, za Bożą opiekę i za prowadzenie przez te wszystkie lata przemian po 1989 roku. Nie pamiętamy, jak trudne ekonomicznie były lata 80-te i 90-te. Nie umiemy się - jako naród - cieszyć z naszych sukcesów, nie umiemy myśleć długoterminowo, dążąc do wyznaczonych celów. Chcemy sukcesów szybko, do tego stopnia, że gotowi jesteśmy je skonsumować zanim się pojawią. Masakra... Tylko co potem?
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz