poniedziałek, 26 maja 2008

Zoo... baczyć zwierzęta i ludzi, co je oglądają

Odwiedziłem tutejsze zoo. Swoją drogą zoo znaczące, bo najstarsze w USA. I jak to z tymi starymi ogrodami zoologicznymi bywa, miejsc dla zwierząt nie ma zbyt wiele, a te, które są, z reguły są dosyć ciasne. Nie tak, żeby zwierzę biegało za swoim ogonem, ale niewiele większe. Za to ludzi - zatrzęsienie. Trudno się temu dziwić, skoro pogoda była idealna (silne słońce i lekki wiatr) i dzień był wolny od pracy (Memorial Day - czyli dzień upamiętniający wszystkich poległych w służbie narodu). W zoo przewidziano, że może być dużo ludzi, tak więc wybieg dla ludzi był przygotowany bardzo dobrze, zwłaszcza poidła i karmniki. Gwar i tłok przy nich większy, niż przy klatkach ze zwierzętami. Masakra. Ale z drugiej strony, większość zwiedzających przybywa do zoo z dziećmi, a te chcą albo jeść, albo pić, albo jedno i drugie. No a dzieciom nie można nie towarzyszyć, puszczając je w kulinarne uciechy samopas. Poza tym upodobania i przyzwyczajenia przeciętnych Amerykanów są znane aż nadto dobrze - hamburgery, hotdogi, pizze i hoagis (duże kanapki z podłużnej bułki WYŁADOWANEJ czym się da, mięskiem zwłaszcza). Tak więc towarzystwo konsumowało.
Ja tymczasem obszedłem całe zoo metodą japońską (zatrzymując się przy poszczególnych stanowiskach głównie po to, by zrobić zdjęcie). Zatrzymań wszakże nie było zbyt wiele, gdyż zwierzęta były mądrzejsze od ludzi i się pochowały w cień na spanko. Te, które się nie pochowały, zazwyczaj obrócone były do widowni zadem, ignorując wrzaski dzieci i trzaski migawek aparatów fotograficznych.
Był jeden wyjątek. Gepard (a może gepardzica) wyraźnie pozowała do zdjęcia. Myła się na oczach wszystkich a potem wystawiała się wyprostowana do kolejnych fotografii. Wyraźnie jej się to podobało. Inne zwierzęta były znudzone, chyba że bawiły się w wodzie - tu prym wiodły ogromne wydry amerykańskie i malutkie pinwiny polujące na bąki krążące nad wodą.
Nie bardzo wiem, co powiedzieć o wielkich żółwiach. Nie ruszały się zbyt gwałtownie.

Stały lub leżały w cieniu, a że cień ów znajdował się blisko ogrodzenia, były niemal o wyciągnięcie ręki. Czy zatem pozowały do zdjęć, czy odpoczywały w cieniu, trudno jednoznacznie stwierdzić.
Udało mi się sfotografować ciekawą scenę wyprowadzania jakiegoś jaszczura na spacer, na smyczy. Opiekunowie coś tłumaczyli widzom, ale okrzyki dzieci zagłuszały niemal każde słowo. Ale było ciekawie.

W sumie zoo to bardzo dziwne miejsce. Trzymane tam zwierzęta nie mają szans przetrwać nawet kilku dni na wolności. Są znudzone, niekiedy smutne, ogłupiałe widokiem przewalających się tłumów gapiów. Ludzie przychodzą, oglądają zazwyczaj dosyć bezmyślnie, po czym bezrefleksyjnie idą dalej. Równie znudzeni, niekiedy równie smutni i jakoś ogłupiali.
Niektórzy mówią, że dzięki zoo mogą się zachować ginące gatunki. Cóż z tego, że oceleją, skoro ich naturalne środowisko zostanie doszczętnie zniszczone przez innych ludzi. Zresztą, niedługo ziemia nie będzie się nadawała do życia nawet dla ludzi, po co zatem ogrody zoologiczne?

Wiem, że zabrzmiało to jak łabędzi śpiew ekologów, ale co poradzę, skoro taka refleksja mi się nasuneła po wizycie w filadelfijskim zoo.

A wczoraj byłem po drugiej stronie rzeki, już w stanie New Jersey, zobaczyć okręt-muzeum, Battleship (okręt liniowy) "New Jersey" (BB 62), poza lotniskowcami klasy "Nimitz" największy okręt wojenny na świecie. Konkurenci do miana "największych" poszli na dno (m.in. japoński "Yamato"), ten zaś dzielnie służył od 1943 do końca pierwszej wojny w Zatoce Perskiej (wycofano go ze służby bodaj w 1999 roku, by w dwa lata później pozwolić mu zaistnieć jako muzeum. Ma się czym pochwalić, bo został odznaczony - jeśli mnie pamięć nie myli - 17 brązowymi gwiazdami za udział w II wojnie światowej, oraz w konfliktach: koreańskim, wietnamskim, libańskim i irackim. Piękny okręt. Teraz już takich nie robią...

Brak komentarzy: