niedziela, 9 marca 2008

Historia z biletem

Śpieszę z wyjaśnieniem historii z biletem, bo podobno niejasna. No więc było to tak:
Chciałem przesunąć datę powrotu do Polski. Zadzwoniłem do United Airlines, i się zaczęło. United "dla wygody klientów" (czytaj: obniżenia kosztów) zlikwidowało wszystkie punkty obsługi klienta poza lotniskami i z ludźmi porozumiewa się przez internet i telefon. Strona internetowa do zmiany terminu rezerwacji się nie nadaje, więc zabrałem się przez telefon. I tu schody: United stosuje system rozpoznawania mowy, który świetnie sobie radzi z Amerykanami, ale Polaka rozpoznać nie jest w stanie, nawet jeśli Amerykanie nie mają z nim (to znaczy ze mną) takich trudności.
Po kilkunastu minutach wykłócania się z komputerem, udało mi się nakłonić go do przełączenia mnie do człowieka. Odebrała jakaś pani (po kilku dłuższych minutach czekania przy muzyce i reklamie), której błyskawicznie zajarzyła o co mi chodzi. Podała numery lotów, międzylądowanie we Frankfurcie, połączenie kiepskie, ale będę w kraju wcześniej, jak chciałem. Powiedziała, że żądana przeze mnie zmiana będzie mnie kosztować 270 USD. Płatne gotówką w punkcie obsługi klienta (czyli na lotnisku, bo gdzie indziej polikwidowali) w ciągu 24 godzin. Kartą się nie da, bo karta jest z Polski... Acha, i cofnąć zmiany też się nie da. Z bólem serca się zgodziłem.
Następnego dnia rano dowiedziałem się o śmierci s. Teresy, więc czułem się kiepściunio. Ale mus to mus - wybrałem się na lotnisko. Bogu dziękować, s. Alice (lat blisko 80, ale żwawa staruszka) zawiozła mnie samochodem, więc podróż zajęła tylko koło 30 min.
Na lotnisku czekała mnie niemiła niespodzianka. Komputer podał, że rezerwacja istotnie została zmieniona, tylko że na przez Monachium i kosztować będzie 499 USD. To było za dużo. Za tyle mogłem kupić nowy bilet, z Filadelfii wprost do Warszawy. Miłą pani wyjaśniła mi, że mój bilet nie pozwalał na zmianę trasy, więc muszę zapłacić (bo starej rezerwacji już nie ma). Na mój jęk i stwierdzenie, że zostałem wprowadzony w błąd stwierdziła, że muszę... zadzwonić do United i wyjaśniać sprawę przez telefon. Koszmar z dnia poprzedniego powrócił.
Rzeczywistość okazałą się znacznie gorsza, bo jakość aparatu w budce telefonicznej była poniżej krytyki. Komputer nie był w stanie niczego zrozumieć. Przebicie się do żywego człowieka zajęło mi blisko pół godziny. Miły pan (oni zawsze są mili) wysłuchał co mam do powiedzenia, powiedział, że musi to sprawdzić i dał mi posłuchać muzyki przez kwadrans. Po kwadransie powiedział, że nic się nie da zrobić, wysłuchał mojego wyjaśnienia raz jeszcze (ze szczególnym uwzględnieniem, że zostałęm wprowadzony w błąd) i włączył muzykę ponownie. Po 20 minutach połączenie zostało przerwane. Dlaczego - nei wiem. Zadzwoniłem ponownie. Kolejna męka z systemem rozpoznawania mowy, czekanie na połączenie z konsultantem. Wtedy zacząłem się modlić, by mnie wsparła moja Matka Chrzestna, bo ona ma teraz specjalne układy w niebie. Po 20 minutach usłyszałem, że gość mnie nie słyszy i ...się rozłączył.
Byłem załamany. Poszedłem jeszcze raz do okienka United i dowiedziałem się, że została przywrócona pierwotna rezerwacja. Ot tak, po prostu. Wszystko jest ok. I nic nie trzeba płacić. A czekającej na mnie (ponad 1,5 godziny) siostrze Alice policjant kazał tylko ciut przesunąć samochód, ale nie przepłoszył jej z miejsca, gdzie wolno zatrzymywać się na 3 minuty.
Taka to historia o bilecie i opiece mojej Matki Chrzestnej. Nie mówię, że mnie serce nie boli, ale wiem, że teraz opiekuje się mną jeszcze bardziej, niż przez ostatnie 40 lat.

Brak komentarzy: