Dziś rano s. Teresa odeszła do domu Ojca. Spokojnie i z miłością, choć w wielkim cierpieniu. Była rzeczywiście Matką chrzestną. Przez ponad 40 lat mojego życia zawsze była świadkiem miłości Boga. Nie dlatego, że była zakonnicą. Było dokładnie odwrotnie. Była zakonnicą właśnie dlatego, że poznała tę Miłość i za nią poszła. Chrystus był, jest jej szczęściem, jej życiem, jej wszystkim.
Nie wiem, czy to ona "wyprosiła" mi moje powołanie. Niewątpliwie była mi oparciem i przewodnikiem. Uczyła słuchać Pana Boga, widzieć Jego drogi, rozpoznawać Jego metody działania... Była też skarbnicą wiadomości o bliższej i dalszej rodzinie, czego jej zawsze zazdrościłem, bo nie miałem nigdy głowy do imion, dat, koneksji. Wszyscy ją znali, a ona zdawała się znać wszystkich, niektórych zresztą lepiej, niż oni samych siebie.
Dzisiaj, kiedy zmagałem się na lotnisku w Filadelfii, żeby wyjaśnić kwestię biletu powrotnego do Polski sytuacja wydawała się beznadziejna. Wprowadzony w błąd przez pracownika United Airlines, straciłem najpierw poprzednią rezerwację, a potem nie uzyskałem nowej (znaczy uzyskałem, ale za ponad dwukrotną opłatę w stosunku do informacji od agenta UA, i prawie 10-krotnie większą, od tej, którą zapowiedziano mi w Polsce). Dogadać się z liniami lotniczymi ciężko, bo zanim się człowiek połączy z żywym pracownikiem UA, najpierw rozmawia z komputerem. Problem w tym, że system rozpoznawania mowy rozumie Amerykanów, a nie Polaków, nawet jeśli Amerykanie ich rozumieją. Paranoja... Czekanie na połączenie z kimś prawdziwym zajmuje około pół godziny, po czym się okazuje, że nie bardzo wiadomo, co się da zrobić. I w końcu telefon (chwila rozmowy, potem czekanie w nieskończoność), który się rozłącza... Koszmar. Godzina wiszenia przy słuchawce w budce telefonicznej... W końcu zacząłem wprost się modlić, by moja Matka Chrzestna zainterweniowała u Pana Jezusa, bo końca labiryntu nie widać. Znowu mnie rozłączyło... Perspektywa kolejnej godziny, by cokolwiek załatwić mnie niemal załamała. Poszedłem jeszcze raz do "desk" - czyli miejsca odpraw United i nagle okazuje się, że wszystko jest "odkręcone, pierwotna rezerwacja przywrócona, bez żadnych opłat... Muszę powiedzieć, że mnie zamurowało niemal - z wrażenia, ale i z wdzięczności.
Nie będę na pogrzebie. Pogrzeb będzie w sobotę, w Bornem Sulinowie... Ja w sobotę będę prowadził pogrzeb tutaj w Filadelfii. Dziwnymi drogami Pan Bóg prowadzi historię. Ale jest dobry. Jest bardzo dobry, nawet (a może właśnie wtedy) gdy ma inne plany, niż ja, niż my. Wierzę tej Dobroci, ale łzy i tak płyną. Niech więc sobie płyną - przecież to z miłości oczy robią się mokre. W końcu Pan Jezus też płakał nad grobem Łazarza, prawda?
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...
2 komentarze:
Ks.Twardowski pisał "śmierć miłości potrzebna, jak sól ją utrwala..."nam w ziemskim życiu często zdaje się,ze śmierć wszystko kończy,podczas gdy ona wszystko utrwala i rozpoczyna.zawsze mówię,że jestem, a kiedy mnie nie będzie,wtedy będę naprawdę.bo wtedy żyjemy nie tylko przy ludziach,ale żyjemy w nich.kiedy człowiek umiera przenika nasze myśli,serca,oczy i łzy,tęsknoty i pragnienia.zdaje nam się,że daleko jest ukochany człowiek,a on siedzi przy nas i trzyma nas za rękę i pilnuje naszej krętej drogi byśmy nie skręcili;świeci dla nas w ciemności swoim życiem ziemskim i przyszłym.łzy po zmarłych są najpiękniejszym świadectwem miłości.niech w nich będzie ukryta nadzieja...
Prawda. A nadzieja zawieść nie może, bo miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, któy został nam dany.
Prześlij komentarz