Wczoraj przyleciałem do USA. Podróż, jak podróż, w sumie niewiele się działo. 11 godzin siedzenia w ciasnym fotelu, przy nieustannym szumie silników, trochę drzemki, przekąska jedna czy druga. Nie nazywam ich posiłkami, bo porcje były rozmiarów niewielkich (to taki eufemizm, by nie było wątpliwości), a smakowo również nie budziły mojego (i chyba innych pasażerów również) entuzjazmu.
Już na lotnisku w Waszyngtonie, w drodze z samolotu do sali odpraw natknąłem sie na b. prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, który był zmęczony jak wszyscy inni, ale życzliwy i normalny. Chwilę pogadaliśmy "o niczym", po czym on poszedł ścieżką dla VIPow (na pożegnanie mówiąc "Szczęść Boże!"), a ja ustawiłem się w długiej kolejce do urzędnika imigracyjnego. Nie da się ukryć, że to całkowicie niewymuszone, spontaniczne „Szczęść Boże!” z ust mojego rozmówcy było dla mnie przynajmniej równie wielkim zaskoczeniem, co samo z nim spotkanie. Nie zgadzam się z nim w wielu sprawach, nigdy na niego nie głosowałem i głosować nie zamierzam, ale te dwa wypowiedziane na pożegnanie słowa uświadomiły mi na nowo, że o wielu ludziach, o których – zdawałoby się – mamy dobrze ugruntowane opinie – tak naprawdę niewiele wiemy.
Dwie godziny mozolnego posuwania się do przodu w kolejce nastrajało do przemyśleń, choć z drugiej strony kondycja psychofizyczna nie bardzo to ułatwiała. Ostatecznie dla organizmu była to już 2.30 w nocy.
Patrzyłem na twarze towarzyszy niedoli z nieszczęsnej kolejki do okienka, i uświadomiłem sobie, że niezależnie od tego, jak wysoko człowiek by nie zaszedł ze swoją karierą, układami, znajomościami - i tak jest tylko człowiekiem. Nie przeskoczy się własnych ograniczeń, zmęczenia, słabości (nawet jeśli może – jak Kwaśniewski – ominąć kolejkę). Można być prezydentem, naukowcem, studentem, czy urzędnikiem - przychodzi czas, gdy człowiek jest zbyt zmęczony, by myśleć, czuć, decydować. Bo człowiek, choćby chciał, nie jest Bogiem, ale stworzeniem i nie ma sensu udawać, że jest inaczej, tym bardziej, że podróże lotnicze, jak żadne inne budzą (przynajmniej we mnie) respekt i poczucie przemijalności życia. Ostatecznie, latanie nie jest dla człowieka stanem fizjologicznie naturalnym...
Czekając na spotkanie z urzędnikiem imigracyjnym, uświadomiłem sobie, że nigdzie na świecie nie spotkałem się z takimi obostrzeniami, utrudnieniami we wjeździe, jak tutaj. Oaza wolności (jak nazywają czasem swój kraj Amerykanie) jest otoczona zasiekami i palisada, zaś po przekroczeniu granicy okazuje się, że każdy strażnik, o policjantach nie wspominając, uzbrojony jest po zęby. Wolność zdaje się być dostępną tylko w dosyć wąskim (i coraz węższym, obawiam się sie) przedziale działań i zachowań, poza którym Prawo i Porządek wkraczają z cala surowością. Powiem szczerze, niespecjalnie mi się ten obraz podoba. Zmiany, które zaszły po zamachach 11 września, zamieniły "American Dream" (sen, marzenie o wolności i dobrobycie dla wszystkich) w "American Nightmare" (koszmar).
Ale może to po prostu zmęczenie po długiej podróży...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz