czwartek, 26 lutego 2009

Wysłuchanie obywatelskie

W Sejmie odbyło się „wysłuchanie obywatelskie”, zorganizowane przez dwójkę Posłów Lewicy. Jego celem było uświadomienie nieuświadomionych posłów w kwestii cierpień dotkniętych niepłodnością małżeństw oraz dobrodziejstw płynących z in vitro. O ile cierpienia są realne, o tyle dobrodziejstwa są czystą fikcją. Niestety, fikcją bardzo realnie istniejącą w świadomości społecznej i w doniesieniach medialnych.
Obecni na spotkaniu aktywiści Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny pomstowali oczywiście na parlamentarną frekwencję (czy raczej jej brak), nie zauważając, że może ona być odbiciem sposobu, w jaki było ono zorganizowane. Nie było na tym spotkaniu miejsca na polemikę – reprezentowani byli wyłącznie propagatorzy technik sztucznej reprodukcji. Zaangażowano nawet byłego księdza, by dowieść, że in vitro jest rzeczą dobrą i pożyteczną. Zabrakło natomiast rzetelności w informacji na temat przyczyn, skutków oraz – nade wszystko – samej istoty zapłodnienia pozaustrojowego.
Odniosłem też wrażenie – w czym wydatnie pomogła mi relacjonująca wydarzenie telewizja – że owo „wysłuchanie obywatelskie” pomyślane było nade wszystko jako próba przeciwstawienia się wpływowi Kościoła Katolickiego na proces legislacyjny. Może to dziwnie zabrzmi, ale w tej kwestii zgadzam się z owym obecnym tam Byłym Księdzem, że w kwestii in vitro powinien bardziej wybrzmieć głos medycyny, niż religii.
Kościół w dyskusji nad in vitro rzadko przywołuje argumenty płynące z religii. Nie musi tego robić. Religii, wiary, Pana Boga przywoływać nie trzeba, choć można. Tylko po co? Wystarczy odwołać się do wiedzy medycznej (może to zdziwi niektórych zwolenników in vitro, ale w Kościele są także lekarze, genetycy, farmaceuci) i – konsekwentnie – do prawa naturalnego. Problem w tym, że medycyna sama siebie nie słucha w tej kwestii.
Stopień ingerencji w procesy wpływające na ludzką płodność sięga dziś zatrważających wysokości. Powszechnie stosowana antykoncepcja hormonalna, aborcja, wysoki poziom stresu, niezdrowy styl życia i opóźnianie czasu, gdy podejmie się próbę poczęcia dziecka – wszystko to ma ogromny wpływ na obniżenie zdolności prokreacyjnych. Innymi słowy, najpierw robi się wiele – także poprzez działania medyczne – które upośledzają płodność, by potem – znowu medycznie – ją zastępować poprzez in vitro, narażając jednocześnie kobietę (efekt stymulacji hormonalnych) i dziecko (kilkukrotny wzrost zagrożenia różnymi rzadkimi chorobami i komplikacjami rozwojowymi) na poważne problemy zdrowotne.
W relacji z sejmowego wysłuchania zapamiętałem wypowiedź pewnej Pani Poseł, która stwierdziła: „Embrion nie jest człowiekiem. Ma jedynie potencjał by nim być”. Powoływała się przy tym na bliżej niesprecyzowane autorytety naukowe, by następnie zgromić przedstawicieli Kościoła, że nie uznają faktów naukowych. Cóż, z całym szacunkiem dla pełnionej przez Mówczynię funkcji, ale w kwestii nieuznawania faktów to chyba się zagalopowała. Znajomy Dogmatyk mawia, że „kto nie uznaje faktów, jest psychiczny”. Zgadzam się w pełni. I jeśli wierzyć przysłowiu, że jeśli Pan Bóg kogoś chce ukarać, to mu najpierw rozum odbiera, to rodzi się we mnie pytanie, czy nie zbliża się czas kary…
Ale to już zupełnie inna historia.

1 komentarz:

AS pisze...

Obserwując dyskusje dotyczące problemów bioetycznych, zwłaszcza te medialne, które mają "urabiać" publikę, rzeczywiście zauważa się, iż Kościół przedstawiany jest jako "ciemnogród" protestujący "dla zasady". Dlaczego? - na zasadzie projekcji. Dla zwolenników m.in. in vitro, podstawowym i najważniejszym agrumentem "za" jest: "bo ktoś bardzo chce, a skoro chce, to powienien mieć do tego prawo". Zatem uzadanienie jest typowo emocjonalne, a jedynym faktem medycznym, jaki jest zauważany, to ten, iż "medycyna potrafi". W konsekwencji fakty niewygodne zastępuje się ich interpretacjami. Z faktami się nie dyskutuje, ale z interpretacjami? -jak najbardziej, trzeba więc przenieść dyskusję z faktów na ich interpretacje, a im bardziej emocjonalne zabarwienie się im nada, tym większe szanse, że chwyci. Tym sposobem Kościół obwołuje się "ciemnogrodem", bo staje na drodze prawu: "Chcieć, to móc", które współcześnie urasta do rangi jednego z podstawowych praw człowieka, ważniejszego niż jego rzeczywiste dobro.

PS Nawiązując do wypowiedzi Pani Poseł: biorąc pod uwagę próby leksykalnego odczłowieczenia osób znajdujących się w różnym stanie życia, to aż strach bierze, jak niewielu ludziom przyznaje się dziś pełne prawo do "bycia człowiekiem"!