czwartek, 18 czerwca 2009

Jestem trochę antyklerykalny

Skąd się bierze antyklerykalizm? Skąd się bierze nastawienie „na nie” wobec Kościoła? Dlaczego tak wielu ludzi nie lubi księży? Ostatnio przeczytałem przynajmniej kilka antyklerykalnych tekstów, odbyłem kilka rozmów z ludźmi cokolwiek wrogo do Kościoła nastawionych... Ciekawe, że w tych rozmowach zaznaczali, że co prawda księża to są „tacy i tacy” (i nie były to pochlebne opinie), ale ze mną się da pogadać.

Nie wydaje mi się, bym specjalnie się różnił od moich przyjaciół w sutannach. Z każdym z nich da się pogadać. Fakt, wiem, że bywają i tacy duchowni, którym sutanna tak obsika serce, że brakuje sił do kochania ludzi, ale prawdę mówiąc, nie spotkałem ich zbyt wielu. Większość znanych mi duchownych to ludzie, którzy swoje serce oddali Kościołowi, a ściślej rzecz ujmując – swoim parafianom. Są do ich dyspozycji na każde niemal zawołanie i wbrew obiegowym opiniom nie pieniądze są dla nich najważniejsze. Spowiadają, niekiedy po kilka godzin dziennie, rozmawiają (o życiu i śmierci) z tymi, którzy nie mają do kogo otworzyć ust... Normalni ludzie, którzy dają innym Chrystusa bez głośnych demonstracji, wywieszania transparentów i dobijania się o pokłony na rogu każdej ulicy.

Fakt, od czasu do czasu pojawi się taki, który zamiast Ewangelią zajmuje się realizacją własnych celów. Ma swoją agendę, którą ciągnie. Ludźmi się nie przejmuje, dobra gromadzi i domaga się od wszystkich wyrazów szacunku i uwielbienia. Są tacy, którzy popełniają bardzo poważne grzechy, krzywdząc słabych i bezbronnych i siejąc zgorszenie. Są tacy, którzy kwalifikują się do miana zdrajcy. Ale trudno się dziwić, skoro nawet wśród Dwunastu był Judasz. Zdradzić może tylko przyjaciel, tylko ktoś, kto jest blisko.

Zresztą, mam świadomość, że sam też jestem grzesznikiem, biedaczkiem, który łatwo i często grzeszy – jak wszyscy. Oczywiście, można powiedzieć, że jako ksiądz i zakonnik nie powinienem, że powinienem świecić przykładem. Tylko że z tego moralizowania siebie niewiele dobra wynika. Z osądzania i gadania, że tak być nie powinno, dobro się nie rodzi. Dobro się rodzi z przyjęcia łaski, udzielonej za darmo grzesznikowi.

Prawdę mówiąc, to sam trochę jestem antyklerykalny. Nie podoba mi się wizja Kościoła, w której ksiądz miałby być ponad ludźmi, miałby wszystko wiedzieć, miałby być „najmądrzejszy w całej wsi”. Bo wspólnota oznacza, że wszyscy jesteśmy kimś jednym w Chrystusie.

Jednocześnie jednak mam świadomość, że bycie księdzem oznacza bycie przewodnikiem i pasterzem i ojcem. I że mam służyć swoją radą, a niekiedy i sądem. Nie mam jednak złudzeń, że to powód to chwały. Pasterzowanie zostało mi zadane i to nie jest mój wybór, tylko Chrystusa. I jeśli wypowiadam osąd, to w oparciu o światło, jakie mam od Niego.

Wiem, że wielu ludzi w Chrystusa nie wierzy. Nie zmuszam nikogo do tego, by mnie słuchał. Nie zamierzam nikogo nawracać. Chrystus nie powołał mnie do nawracania, ale do głoszenia Ewangelii. Nie chce ktoś przynależeć do Kościoła, nie chce ktoś uznać Chrystusa – wolny wybór. Szanuję to. Ale też chciałbym, by Ci, którzy nie wierzą i wierzyć nie chcą, uznali prawo moje i innych wierzących do wypowiedzenia swojej wiary publicznie, tak jak oni wypowiadają swoją niewiarę.

Tak sobie myślę, że antyklerykalizm w swej istocie jest sprzeciwem nie tyle wobec księży, co wobec Ewangelii. Jeśli bowiem odmawia się nam prawa do wypowiadania w sprawach moralności, w sprawach życia publicznego, to tym samym ogranicza się zakres spraw, który Ewangelia miałaby dotyczyć. Rzecz w tym, że ona dotyczy człowieka, całego człowieka, we wszystkich wymiarach jego egzystencji. Więc kiedy widzę, że dzieje się coś złego – znaczy się coś, co postrzegam jako złe i szkodliwe – nie mogę milczeć, bo Chrystus postawił mnie, bym głosił w porę i nie w porę Jego Ewangelię. Nie wszystkim się to podoba, wiem. Ale – jak mówi Święta Księga – „mądrość usprawiedliwiona jest przez swoje czyny”.

Brak komentarzy: