niedziela, 11 kwietnia 2010

Z amerykańskiej perspektywy

Trafiłem do Omaha w stanie Nebrasca w USA, by szkolić się w NaProTechnology u jej źródeł, w Instytucie Papieża Pawła VI, założonym przez Dr Thomasa Hilgersa. Słucham wykładów, rozmawiam z ludźmi - studentami i pracownikami Instytutu. Ciekawych rzeczy mnóstwo. Po raz kolejny widzę, jak genialny w swym stworzeniu jest Pan Bóg.

A jednak, wczoraj i dziś, najważniejsza lekcja nie ludzkiej płodności dotyczy, ale wiary. Jak zwykle zresztą...

Wiadomość o katastrofie prezydenckiego TU-154 pod Smoleńskiem przyszła smsem około 3 w nocy. Na szczęście mnie nie obudził, bo zmiana czasu wytrąciła mnie ze snu ponad godzinę wcześniej. W pierwszej chwili pomyślałem, że to równie trudna do przyjęcia, niewiarygodna w swoim koszmarze wiadomość, co zamach z 11 września na World Trade Center w Nowym Jorku. "Takie rzeczy się nie zdarzają..." A jednak...

A potem, nie ukrywam - zwłaszcza po pewnej rozmowie - przyszła refleksja, że takie myślenie w zasadzie niczym nie różni się od myślenia tych, którzy w Chrystusa i Jego zmartwychwstanie nie wierzą. Nie uwzględnia ani perspektywy życia wiecznego, ani tajemnicy, jak by nie było obecnie świętowanej, Jego miłosierdzia.

Czy to oznacza, że żałoba narodowa w katolickim kraju jest nie na miejscu? Nie, bo przecież i sam Pan płakał nad grobem Łazarza. To jest trudny czas, czas bólu dla tych, których bliscy zginęli, czas żałoby dla narodu, który stracił swoich przedstawicieli. Jednocześnie jednak trzeba nam wprost mówić, że Chrystus zmartwychwstał, i że śmierć nie jest ostatnim wydarzeniem, jakie ma miejsce w życiu człowieka.

I jeszcze jedno. To wydarzenie ma nas, mnie samego, wezwać do nawrócenia. Nie znamy czasu, w którym przyjdzie nam przekroczyć Bramę Życia. 8 kwietnia Chrystus wezwał nagle br. Stanisława Bednarza, ekonoma domu seminaryjnego w Lublinie. Nagle i niespodziewanie. Dziś lub jutro może tak samo wezwać mnie. Czy jestem gotowy?

czwartek, 18 marca 2010

Antykoncepcja

Jednym z najbardziej dotkliwie zakłamujących akt małżeński działań jest jego obezpłodnienie. Kłamstwo, jakie wówczas zachodzi, jest niejako podwójnie: z jednej strony przez wewnętrzne, intencjonalne odrzucenie perspektywy prokreacyjnej, z drugiej poprzez wprowadzenie działań i środków, które uniemożliwić mają poczęcie dziecka. Oba wymiary są niezwykle istotne. Zazwyczaj w środowiskach katolickich mówienie o antykoncepcji ogranicza się tylko do krytyki stosowania środków uniemożliwiających poczęcie – prezerwatyw i środków hormonalnych. Szkody przez nie wyrządzane mają miejsce zarówno w sferze relacji między małżonkami, jak i wprost w ciele kobiety.

Był czas, gdy przekonany byłem, iż wystarczy poczytać o niepożądanych, acz występujących skutkach ubocznych stosowania antykoncepcji hormonalnej, by każdemu myślącemu człowiekowi odechciało się ich stosowania. Niektóre z tych skutków stanowią poważne zagrożenie dla kobiety i zaakceptować by je można wyłącznie podczas leczenia najbardziej poważnych chorób. Poczęcie dziecka nie jest jednak wejściem w chorobę. Dziecko nie jest chorobą. Tu jednak nie tylko się je dopuszcza, ale wręcz zachęca i propaguje jako przejaw oświecenia, roztropności i odpowiedzialności. Powód jest prosty: przyjęto założenie o odrzuceniu płodności i rodzicielstwa i temu założeniu podporządkowano wszystkie następne decyzje i wybory.

Bywa, że informacje o niebezpieczeństwach wynikających z zastosowania antykoncepcji hormonalnej trafią do przekonania. Nie oznacza to wcale, że zrezygnują z myślenia antykoncepcyjnego. Pojawi się ono zawsze, gdy zabraknie miłości rozumianej jako bezwarunkowe i pełne dawanie siebie. Wtedy człowiek sam wyznacza sobie i Bogu ilość i czas pojawienia się potomstwa. Wiedząc o zagrożeniach płynących ze stosowania antykoncepcji hormonalnej, sięgnie po ekologiczną. Logika jednak postępowania będzie w gruncie rzeczy taka sama. Zastosowanie tzw. naturalnych metod planowania rodziny nie jest zatem gwarancją godziwości postępowania. Nawet najuczciwiej, najsolidniej stosowane pozostaną one w sprzeczności z wewnętrzną naturą małżeństwa, jeśli u podstaw działań małżonków pozostaje ich podjęta a priori decyzja o unikaniu poczęcia.

Bóg umożliwił rozpoznanie faz cyklu płodności kobiety nie po to, by unikać poczęcia, ale przede wszystkim po to, by małżonkowie mogli rozpoznać stan zdrowia tej, która ma być nosicielką życia. Jej ciało zostało stworzone tak, by począć i ochronić życie.

Podobnie samo współżycie męża i żony, jakkolwiek z natury swojej przyjemne, nie dla przyjemności zostało wpisane w naturę małżeństwa. Przyjemność jest niejako wartością dodaną. Tym, co rzeczywiście istotne w pożyciu intymnym małżonków jest umacnianie ich wzajemnej relacji przez całkowite otwarcie się na drugiego w bezwarunkowym i bezinteresownym obdarowaniu, które jednocześnie tworzy środowisko, miejsce na nowe życie.

Bywa, że z jakiegoś istotnego powodu trzeba poczęcie odsunąć w przyszłość, niekiedy definitywnie, jak pisze Paweł VI. Papież, podając kryteria: zdrowotne, psychiczne, ekonomiczne i społeczne, ale też religijne i moralne, wyraźnie zaznacza, że u fundamentu rozeznania musi panować wspaniałomyślność, a więc zaufanie wobec Boga i Jego prowadzenia. Problem w tym, że jeśli brakuje żywej, osobistej z Nim relacji, człowiek – także żyjąc w małżeństwie – nie będzie szukał wypełnienia woli Bożej, ale realizacji własnych pomysłów, pragnień, potrzeb i aspiracji, przed własnymi się zabezpieczając lękami.

Domyślam się, że nie wszyscy się z takim widzeniem płodności aktu małżeńskiego zgadzają, bo jest to wizja trudna. Oczywiście, mniejszym (przynajmniej zdrowotnie) złem jest unikanie antykoncepcji sztucznej, ale prawdziwe zło leży nie w przyjętej metodzie czy środkach, ale w sposobie myślenia. Jak długo obserwacja cyklu płodności nazywa się metodą planowaniem rodziny, zaś skuteczność tej metody ocenia się wskaźnikiem Pearla (porównującym do metod sztucznej antykoncepcji), tak długo kołacze się we mnie podejrzenie o antykoncepcji naturalnej, czy – jak kto woli – ekologicznej. Ta zaś z katolicką wizją małżeństwa niewiele ma wspólnego.

środa, 10 marca 2010

Wychowanie

Na czym ma polegać wychowanie? Niektórzy mówią, że na uczeniu dzieci, co jest dobre, a co jest złe. Wydaje mi się, że ci niektórzy się mylą. Dzieci nie trzeba uczyć odróżniania dobra. Umieją to doskonale, przynajmniej tak długo, jak długo nie popsujemy ich sumień.

Dziecko postrzega świat jako czarno-biały. Rzeczy są dobre albo złe. Autorytety są klarowne i nie podlegają dyskusji, i to nie dlatego, że da się ich istnienie uzasadnić sensownością wydawanych poleceń i opinii, ale ponieważ opierają się na fundamentalnej relacji miłości dziecka do jego rodziców. Co sprawia, że wraz z upływem lat zanika zdolność klarownego odróżniania dobra od zła i zaczyna kwestionować nieomylne dotąd autorytety?

My, dorośli, przywykliśmy do świata pełnego szarości, niejednoznacznych sytuacji i skomplikowanych wyborów. Wielowymiarowość i komplikacja uniezdalniają nas do zdecydowanego opowiedzenia się po stronie prawdy i dobra. Jak Piłat pytamy: „cóż to jest prawda?” Wzruszając ramionami rezygnujemy z moralnej stanowczości, tłumacząc się koniecznością podjęcia „bardzo trudnych, skomplikowanych, niemożliwych do ostatecznego rozstrzygnięcia wyborów”.

Rozmiękczamy prawdę, choć w gruncie rzeczy dobrze wiemy, gdzie jest. Znamy jej zobowiązujący charakter, nawet jeśli jej nie jesteśmy posłuszni. Nie lubimy jednak jej wymogów, dlatego wybieramy na pozór łatwiejsze, pokręcone uzasadnienia własnej bylejakości. Właśnie dlatego Jezus mówi: „Jeśli się nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego”. Jeśli nie zaczniemy słuchać Prawdy jak dzieci, Królestwo pozostanie dla nas zamknięte.

Łatwość rozpoznania prawdy i dobra to nie jedyna umiejętność, którą tracimy na skutek działań wychowawczych ze strony dorosłych. Drugą taką zdolnością jest posłuszeństwo oparte na miłości. Zazwyczaj skutecznie jest ono wyparte przez przymus siły, polegający na próbie nagięcia dziecka do wyobrażeń, aspiracji i wygody rodziców.

Dorośli dyktują kształt postępowania młodym ludziom tak, jakby przynależała im nieomylność większa niż papieżowi, który – nota bene – korzysta z daru nieomylności tylko w niektórych sprawach i w konkretnych okolicznościach. Dorośli natomiast wobec dzieci zachowują się jakby nieomylność towarzyszyła im nieustannie. Siłą rzeczy nie słuchają tego, co dzieci do nich mówią. Nie rozmawiają z nimi, jak z równymi sobie. Nie pytają ich o zgodę (w sytuacjach, w których prosiliby o to innych dorosłych), nie przepraszają za popełnione błędy, nie dziękują za okazaną pomoc czy spełnione prośby. Trudno się dziwić, że tak traktowani młodzi ludzie, gdy tylko poczują siłę i powiew niezależności, stają w radykalnej opozycji do wydających im polecenia dorosłych. Niemal każdy z nas by tak zrobił, gdyby był tak traktowany, co może nie byłoby wyborem najmądrzejszym, ale przecież wyborem zrozumiałym.

Są tacy, którzy zarówno wychowanie, jak i w ogóle zarządzanie – jak to się dziś niekiedy mówi – zasobami ludzkimi (swoją drogą, cóż to za zdepersonalizowane określenie) realizują metodą permanentnej kontroli, odbierając tym samym podwładnym i wychowankom niemal jakąkolwiek inicjatywę. Unikają oni przy tym, zapewne, wielu błędów, bo ciężar podejmowania decyzji spoczywa na władzy zwierzchniej. Nie dojrzewają jednak, nie uczą się, nie rosną. Taka jest cena bycia nieustannie prowadzonym za rękę, sytuacji, gdy mi się stale zagląda przez ramię, braku zaufania i zgody na samodzielność, choćby za cenę błędów i pomyłek.

wtorek, 2 marca 2010

Protest

Przez Polskę przetacza się protest rodziców przeciw projektowi ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. I od razu powiem, że go popieram i zachęcam do poparcia. Nie dlatego, jakobym popierał przemoc w rodzinie, bo ta jest koszmarem będącym udziałem zbyt wielu rodzin. Przemoc jest porażką, ale poziom i tryb ingerencji Państwa w życie rodzin wedle projektu ustawy przekracza nawet wizje orwellowskiego "Roku 1984". Pod słusznym pomysłem ochrony najsłabszych usiłuje się przeprowadzić projekt permanentnej inwigilacji, kontroli, nadzoru i ingerencji urzędników w niezbywalne i nienaruszalne prawa rodziców do wychowania dzieci.

Urzędnicy będą mogli dokonywać daleko idących interwencji. Będą mieli prawo BEZ WYROKU SĄDU odebrać rodzicom ich dzieci. Skandal!

Ciekawe, ze projektowana ustawa pomija całkowitym milczeniem problem przemocy ostatecznej - mordów dokonywanych w majestacie prawa na niewinnych, nienarodzonych jeszcze dzieciach.

Pamiętam, że kiedyś czytałem jakąś powieść sci-fi o społeczeństwie, w którym na posiadanie dzieci trzeba było mieć zezwolenie władz. Zresztą, wspomniany "Rok 1984" też - chyba - tę kwestię podejmuje. Potem ze zdziwieniem i smutkiem dowiedziałem się, że są takie kraje, gdzie ta koszmarna wizja jest rzeczywistością. Nie spodziewałem się jednak, że w wolnej, demokratycznej Polsce zaproponowane zostanie prawo, które totalitarnie spróbuje rozwiązać problem "patologii wychowawczych".

Ciekaw jestem, kto zaproponował, by jakikolwiek nacisk wychowawczy (na przykład poważne rozmowy ukierunkowane na kształtowanie postawy prawdomówności, uczciwości, albo pilności w nauce lub modlitwie) można było zakwalifikować jako formę przemocy.

Ciekaw jestem, kto zaproponował możliwość gromadzenia i przetwarzania danych osobowych oraz informacji ze sfery prywatności, z pominięciem wymogów stawianych przez ustawę o ochronie danych osobowych.

Ciekaw jestem, kto wymyślił ten prawniczy bubel, pomijający zarówno zasadę domniemania niewinności (do prawomocnego wyroku sądu), jak i obowiązujący w Polsce konstytucyjny porządek prawny, uznający priorytet wychowawczy rodziców.

Ciekaw jestem w końcu, kto będzie kontrolował kontrolujących rodziny, by pozostali bezstronni.

niedziela, 28 lutego 2010

Olimpiada i medale, czyli zależy kto liczy...

Amerykanie nie mogą być gorsi niż inni, jeśli tylko inna metoda liczenia zapewnia im zwycięstwo. Na całym świecie przyjęta metoda klasyfikacji medalowej organizowana jest wedle układu: złote, srebrne, brązowe. Problem w tym, że zarówno w Pekinie, jak i w Vancouver sportowcy z USA zajmują wówczas nie-pierwsze miejsce. Na szczęście da się poklasyfikować zwycięzców inaczej: kto ma ile medali (niezależnie od koloru). I już, wystarczy. Amerykanie górą!

Klasyfikacja wg CNN

1. United States 36 medali (9 złotych, 14 srebrnych, 13 brązowych)
2. Germany 29 (10, 12, 7)
3. Canada 25 (13, 7, 5)
4. Norway 22 (8, 8, 6)
5. Austria 16 (4, 6, 6)
6. Russian Federation 15 (3, 5, 7)
7. Korea 14 (6, 6, 2)
8. China 11 (5, 2, 4)
9. France 11 (2, 3, 6)
10. Sweden 10 (5, 2, 3)
11. Switzerland 9 (6, 0, 3)
12. Netherlands 8 (4, 1, 3)
13. Czech Republic 6 (2, 0, 4)
14. Poland 6 (1, 3, 2)
15. Italy 5 (1, 1, 3)
16. Japan 5 (0, 3, 2)
17. Finland 5 (0, 1, 4)
18. Australia 3 (2, 1, 0)
19. Belarus 3 (1, 1, 1)
19. Slovakia 3 (1, 1, 1)
21. Croatia 3 (0, 2, 1)
21. Slovenia 3 (0, 2, 1)
23. Latvia 2 (0, 2, 0)
24. Great Britain 1 (1, 0, 0)
25. Estonia 1 (0, 1, 0)
25. Kazakhstan 1 (0, 1, 0)

Klasyfikacja "normalna" jest mniej korzystna zarówno dla Amerykanów, jak dla nas... W nawiasach miejsca z klasyfikacji "amerykańskiej".

1. (3.) Canada 25 (13 złotych, 7 srebrnych, 5 brązowych)
2. (2.) Germany 29 (10, 12, 7)
3. (1.) United States 36 medali (9, 14, 13)
4. (4.) Norway 22 (8, 8, 6)
5. (7.) Korea 14 (6, 6, 2)
6. (11.) Switzerland 9 (6, 0, 3)
7. (8.) China 11 (5, 2, 4)
8. (10.) Sweden 10 (5, 2, 3)
9. (5.) Austria 16 (4, 6, 6)
10. (12.) Netherlands 8 (4, 1, 3)
11. (6.) Russian Federation 15 (3, 5, 7)
12. (9.) France 11 (2, 3, 6)
13. (18.) Australia 3 (2, 1, 0)
14. (13.) Czech Republic 6 (2, 0, 4)
15. (14.) Poland 6 (1, 3, 2)
16. (15.) Italy 5 (1, 1, 3)
17. (19.) Belarus 3 (1, 1, 1)
17. (19.) Slovakia 3 (1, 1, 1)
18. (24.) Great Britain 1 (1, 0, 0)
19. (16.) Japan 5 (0, 3, 2)
20. (21.) Croatia 3 (0, 2, 1)
20. (21.) Slovenia 3 (0, 2, 1)
22. (23.) Latvia 2 (0, 2, 0)
23. (17.) Finland 5 (0, 1, 4)
25 (25.) Estonia 1 (0, 1, 0)
25. (25.) Kazakhstan 1 (0, 1, 0)

Po raz kolejny potwierdziła się prawda, że nie jest ważne jak się głosuje, tylko to, kto i jak liczy głosy.


środa, 24 lutego 2010

Karcenie

Od czasu do czasu pojawiają się na różnych gremiach – od rozmów przy stole po przemówienia z trybuny sejmowej - dyskusje nad metodami wychowywania dzieci. Media oczywiście nie śpią. Zarówno prasa jak i telewizja temat chętnie podejmują. Raz, że ważny, dwa, że chwytliwy. Trzy kontrowersyjny, a przynajmniej budzący takie emocje, że nierzadko uczestnicy dyskusji gotowi sobie skoczyć do gardeł; nawet ci, którzy sprzeciwiają się użyciu siły jako argumentu wychowawczego.

Zazwyczaj najbardziej burzliwa dyskusja toczy się wokół wątku karania dzieci przy pomocy uderzenia: czy wolno dać dziecku klapsa (wersja light) lub czy wolno bić dzieci (wersja hardcorowa). Spór, jakkolwiek gorący, rzadko ma charakter merytoryczny. Zwolennicy dopuszczalności stosowania kar cielesnych zarzucają swoim adwersarzom propagowanie wychowania bezstresowego; ci z kolei zrównują swoich przeciwników z bezdusznymi katami. Oba zarzuty niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, podobnie jak bicie z wychowywaniem.

Czym bowiem jest wychowanie? Jest prowadzeniem ku dorosłości, ku sztuce rozpoznawania tego co dobre i powinne, wybierania ich i konsekwentnego w ich kierunku podążania. Swoją drogą, dzieci zazwyczaj znacznie lepiej od nas, dorosłych, wiedzą, co jest dobre. Wychowanie w takim razie jest bardziej utrwaleniem tej naturalnej, wszczepionej przez Boga w nasze sumienia zdolności rozpoznawania dobra i trwania przy nim, mimo iż oznacza to niekiedy poniesienie trudu ofiary czy niezrozumienia ze strony otoczenia. Być dobrym kosztuje, bo gdy człowiek dzieli się z kimś czekoladą, to już nie ma całej tabliczki dla siebie. Nosi w sercu jednak poczucie, że uczynił coś dobrego.

Nie chodzi zatem w wychowaniu o bezmyślną tresurę wedle wzorców bodziec-reakcja, jakkolwiek krótkoterminowo takie działanie wydawać by się mogło bardziej skuteczne. Tresura ma bowiem to do siebie, że wytresowany obiekt, gdy tylko zorientuje się, że treser nie ma nad nim już władzy, obraca się przeciwko niemu – chyba, że z jakiegoś powodu uzna to za niepotrzebne czy wręcz szkodliwe. Wychowanie natomiast prowadzi do sytuacji, w której człowiek tak nasiąka ukazywanymi mu postawami i wzorcami, że stają się częścią jego tożsamości. Nie jest ich uczony, jak aktor roli, ale nasiąka nimi, podobnie jak mięso przesiąka aromatem zastosowanej marynaty.

Nie jest rzeczą łatwą wychować młodego człowieka, otworzyć przed nim drogę do samodzielnej dorosłości. Bywa, że w procesie wychowywania nie raz i drugi popełni się błąd, czasem błąd bardzo poważny. Warto wówczas przyznać się do niego, dokonać stosownej korekty i próbować dalej, a nie iść „w zaparte” i usprawiedliwiać własną małość i słabość jakimiś pseudo-racjami.

Cóż zatem? Czy można zastosować sankcje fizyczne wobec dziecka? Myślę, że nie. Przemoc wielkich wobec małych nie ma racji bytu. Nawet najszczytniejsze powody nie usprawiedliwią wykorzystania przewagi siły wobec Najmniejszych. Za każdym razem będą znakiem naszej – Dużych Ludzi – porażki. Pan Bóg wobec nas - grzeszników, nas – swoich dzieci, nie stosuje przemocy, choć mógłby, wedle słów samego Jezusa. Karci i upomina, ale nie zmusza do niczego, a tym bardziej nie karze brutalną siłą za popełnione grzechy. Niekiedy tylko pozwala nam doświadczyć ich nieuniknionych konsekwencji – ale to konsekwencje naszych głupich i złych czynów, a nie Jego zemsta czy kara. Dla mnie najbardziej bolesnym doświadczeniem jest w takiej sytuacji świadomość własnej podłości, małości, grzeszności; choć mam świadomość, że tę zdolność odczuwania moralnego wielu ludzi skutecznie w sobie zdezaktywowało. Szkoda, równocześnie bowiem stracili szansę na odczucie radości z czynienia dobra.

Porozmawiajmy o dzieciach

Filip Kwiatek ("Nasz Krąg"): Zaciekawiła mnie pod koniec zeszłego roku wypowiedź Jonathana Sacksa, głównego rabina Wielkiej Brytanii, który powiedział: „Rdzenni Europejczycy skazani są na wymarcie, bo we współczesnej kulturze nie ma miejsca na ofiarę. A bez ofiar nie da się wychować dzieci. Jedyne poważne pytanie filozofii brzmi: „Dlaczego mam mieć dzieci?”. A na nie współczesna kultura nie odpowiada. Toczymy wielkie debaty o zmianach klimatycznych, a nawet nie wspominamy o rodzicielstwie”. Czy ksiądz podziela taką opinię?

xpk: Po pierwsze, dzieci się nie ma, nie są one niczyją własnością. Bóg powierza rodzicom dzieci, aby ci je wychowali, umożliwili wejść w dorosłość, a w końcu pozwolili im odejść. Jeżeli ktoś inaczej mówi o rodzicielstwie, to po prostu nie do końca je rozumie. Poza tym nawet jeżeli ominiemy problem tego niewłaściwego sformułowania, to decyzja czy mamy mieć dzieci nie należy do rodziców tylko do Pana Boga. Rodzice mają rozeznawać, jaka jest wola Boża i w niej uczestniczyć. Nie polega to na samodzielnym podejmowaniu decyzji, a na współpracy z Tym, który jest Dawcą Życia.

FK: Ale przed taki wyborem ludzie stają...

xpk: Najczęściej takie pytania stawiają osoby, które gdzieś „zgubiły” Boga w swoim życiu („zgubiły” w sensie żywej, intymnej relacji). Jeżeli nie mają relacji z Bogiem, to jest niebezpieczeństwo,że innych ludzi będą traktować posesywnie, jak własność. Jeśli nie czuję się dzieckiem Bożym, to nie traktuję innych jak braci, ale jak poddanych. Ma to także przeniesienie na potomstwo. Proszę zwrócić uwagę, że obecnie dominuje model wychowania dzieci na swój obraz i podobieństwo. Tymczasem rodzic ma wychować swoje pociechy ku odkryciu przez nie prawdziwego człowieczeństwa, które jest obrazem miłującego Boga-Stwórcy. Nie może być tu mowy o tym, co widzi się tak często: spełnianie wygórowanych oczekiwań rodziców, stawiane przez nich wymagań odnośnie wykształcenia, przyszłej kariery itd.

FK: A co w przypadkach, które spotyka się coraz częściej, kiedy młodzi małżonkowie mówią: mamy kredyt na mieszkanie i samochód, musimy oboje pracować, nie ma żłobków, nie stać nas na nianię, nasi rodzice mieszkają poza Warszawą itp., itd? Nie możemy mieć teraz dziecka (pierwszego lub kolejnego)…

xpk: No, jak podejmą taką decyzję, to rzeczywiście nie będą mieli dziecka. Natomiast takie argumenty pokazują, jakie ktoś ma priorytety w życiu. Jeżeli stabilizacja materialna i bezpieczeństwo socjalne są tym, ku czemu człowiek dąży, to temu podporządkuje także inne wybory i relacje, i również według tego sposobu myślenia usytuuje miejsce dzieci w swojej rodzinie. Małżeństwo jest ze swojej natury komunią życiodajną, czyli mąż swoją miłością obdarowuje żonę, żona podobnie odnosi się do męża i oboje dzięki temu tworzą przestrzeń dla nowego życia. Jeżeli tego wzajemnego obdarowywania się nie ma, tylko jest nastawienie, żeby mnie lub nam było dobrze, to dziecko staje się jedynie elementem wyposażenia, wprawdzie bardzo pięknym, czasem pożądanym, ale nigdy chcianym dla niego samego. Bo proszę spojrzeć: jeżeli muszę mieć dom w odpowiednim standardzie, samochód konkretnej marki, towarzystwo znajomych na wysokim poziomie, to nie będzie też miejsca na dziecko. Tak naprawdę priorytety takie oznaczają, że Bóg nie ma nic do powiedzenia w moim życiu, a szczególnie na temat wielkości mojej rodziny. Tymczasem chrześcijanin to taki człowiek, który najpierw pyta Boga o Jego wolę, a nie zabiega o to, jakim ma jeździć samochodem i ile ma zarabiać, żeby go było stać na rozmaite przyjemności. Chrześcijanin wierzy, że Bóg się zatroszczy o niego i jego rodzinę, nawet liczną. Spotkałem kiedyś rodzinę z ośmiorgiem dzieci (już sam rozmiar rodziny jest przez wielu traktowany jako patologia), a w której dzieci były zadbane i wykształcone, owszem nie przelewało się, ale były w niej widoczne przede wszystkim dwie rzeczy: głęboka wiara i wzajemna miłość. Było to prawdziwe świadectwo wsparcia i pomocy, jak również dowód na to, że nie wszystko w życiu musi być z najwyższej półki. Grunt, aby pełnić wolę Bożą! No, ale jeżeli kogoś taka argumentacja w ogóle nie dotyka, to oznacza, że znalazł sobie inny niż Bóg punkt odniesienia. W tej materii nie ma pustki. Każdy musi wierzyć w „coś”, co daje mu poczucie bezpieczeństwa, w czym może złożyć swoją nadzieję. Jeżeli to pierwsze miejsce nie należy do Boga, to jest ono zajęte przez coś innego, najczęściej są to pieniądze. Nie chcąc oceniać czy dezawuować niczyich postaw czy wyborów, chcę jasno powiedzieć, że dla chrześcijanina osobą, która jest życiowym drogowskazem jest Bóg.

FK: Jednak obserwując rzeczywistość daje się zauważyć, że odbiega ona od nakreślonego przez księdza obrazu. Co Kościół, co my, chrześcijanie, możemy zrobić, aby taki model małżeństwa i rodzicielstwa promować?

xpk: Zgadzam się, że kondycja Kościoła w Polsce w sensie poziomu wiary nie jest zbyt dobra, żeby nie powiedzieć wprost, że z naszą wiarą jest krucho. Jest ona często bardzo pobożna, ale nie jest pogłębiona, brakuje nam doświadczenia osobistej relacji z Bogiem, szczególnie w chwilach trudnych. W związku z tym również i kondycja rodziny pozostawia, w moim odczuciu, wiele do życzenia. Co można zrobić? Potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze, odważne działanie pasterzy Kościoła promujące rodzinę chrześcijańską, czyli ukazujące, jaka ta rodzina ma być. Po drugie, niezbędne jest świadectwo tych, którzy wiarę mają. Nie ma tu znaczenia, czy jest to osoba samotna czy wielodzietna rodzina – każdy kto odkrył Chrystusa w jego Bóstwie i Człowieczeństwie, kto doświadczył, że jest On Panem jego historii, jest wezwany, aby o tym świadczyć: w pracy, w szkole, w sklepie, w parafii, na ulicy – gdziekolwiek się znajdzie. Ten drugi element jest według mnie ważniejszy. Uważam, że odnowa Kościoła wyjdzie od dołu, od ludzi wiary, a nie z dokumentów kościelnych. Z drugiej strony, niestety,
dokumenty te są rzadko czytane przez wiernych. Która z rodzin przeczytała w swoim gronie np. adhortację Jana Pawła II Familiaris consortio lub jego List do rodzin? Znam takie, choć nie ma ich zbyt wiele. Z kolei, gdy z ambony padają słowa twarde, wymagające, wielu ludzi nie słucha, nawet wychodzi. Do nich może tylko trafić inny chrześcijanin: sąsiad, kolega z pracy, brat ze wspólnoty, który swoim życiem unaoczni mu, że można żyć inaczej, że warto się codziennie nawracać do Boga i żyć Jego Ewangelią.

FK: Dziękuję za rozmowę.

Powyższy tekst pochodzi z wydawanego przy parafii św. Zygmunta na Warszawskich Bielanach pisma"Nasz Krąg", numer 1/10 (123) ISSN 1505-0327 nasz.krag@interia.pl. Wywiad przeprowadził Filip Kwiatek, redaktor naczelny.