czwartek, 6 marca 2008

Twarze kampanii

Kampania wyborcza w USA wchodzi w ostatnią fazę wyłaniania kandydatów. Republikanie wyłonili Johna McCaina, a Demokraci cały czas mają dylemat, kogo wybrać: Baracka Obamę czy Hilary Clinton. Obserwacja przebiegu kampanii jako żywo nasuwa skojarzenia z polską sceną polityczną i skłania do refleksji o przyczynach politycznej popularności. Otóż wygląda na to, że polityk, nawet ten kandydujący do najwyższych urzędów w państwie, wcale nie musi mówić prawdy, nie musi mówić mądrze, sensownie i na temat. Ważne jest jedynie, by to, co mówi, ludziom się po prostu podobało. Innymi słowy, wśród kompetencji najważniejszy jest tzw. PR, czyli umiejętność kształtowania swojego wizerunku.

Konkluzja może równie oczywista, co w konsekwencjach groźna. Oznacza bowiem, jeśli tak jest rzeczywiście, że programy polityczne, opinie i zapowiedzi takich czy innych reform nie mają w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Cały show kampanii wyborczej obliczony jest na zdobycie władzy dla niej samej, zaś realizacja mandatu podlega już zupełnie innym prawidłom: wybrany polityk będzie robił, na co mu pozwoli otoczenie albo granice prawa, ale raczej nie ma żadnych szans na realizację obietnic przedstawianych w czasie przedwyborczym kampanii.

Niedawno p. Joanna Senyszyn, której serdecznie zresztą nie cierpię, stwierdziła, że ludzie kochają Donalda Tuska tylko za to, że nie jest Jarosławem Kaczyńskim. Ma niestety rację. Ludziom bardziej się podoba ktoś spokojny, niż oskarżający innych. Wolą kogoś, kto brzmi merytorycznie, od kogoś, kto cały czas brzmi jak ideolog. Proszę jednak zwrócić uwagę, że jeśli zacznie się analizować merytoryczne znaczenie wypowiedzi obu polityków (zresztą innych liderów polskiej sceny politycznej również), zwłaszcza z okresu kampanii wyborczej, niezbyt się one od siebie różniły. Także programy rywalizujących w USA o nominację Partii Demokratycznej Senatorów Clinton i Obamy nie różnią się praktycznie niczym, choć zwolennicy obojga kandydatów są dosyć radykalnie podzieleni. Zresztą programy Demokratów i Republikanów również nie są bardzo od siebie odległe, tak jak programy partii politycznych w Polsce.

Ten brak różnic nie powinien zbytnio dziwić. Ostatecznie, zasady gospodarowania są wspólne dla wszystkich i możliwości zmian są mocno ograniczone. Nie znaczy to jednak, że nieważne jest, kto zostanie wybrany. W moim przekonaniu ma znaczenie, czy nominację dostanie p. Hilary Clinton, czy p. Barack Obama, bo w przekonaniu wielu Republikański kandydat może wygrać tylko z żoną byłego prezydenta. Swoją drogą, niezwykle błyskotliwego senatora Obamy się boję, choć w USA jestem tylko gościem. Boję się (zresztą nie ja jeden), bo w gruncie rzeczy nikt nie wie, jakim prezydentem byłby Obama, gdyby wygrał. Nikt nie wie, czego się spodziewać, poza tym, że Barack Obama to kandydat, który jest giętki w słowach, choć się ze słowami nie liczy. I z ludzkim życiem nie liczy się również – jest jednym z najbardziej pro-aborcyjnie nastawionych kandydatów do fotela prezydenckiego w USA w ostatnich latach.

Mówią o polityce, że brudna i o mętnej wodzie, że jest ulubionym łowiskiem diabła. I mają rację. Zarówno amerykańska jak i polska scena polityczna są tego mocnym przykładem, niestety. Im człowiek starszy, tym mniej entuzjazmu podczas wyborów i coraz częściej zdarza się, że głosuje się nie za kimś, a przeciwko komuś, modląc się po cichu, by zło było rzeczywiście mniejsze. Nie zazdroszczę Amerykanom tej kampanii wyborczej. I nam nie zazdroszczę wyborów, już od kilku kampanii wstecz. Bo wygląda na to, że polityka nie ma sensu, tylko twarz. Tylko jak zmienić politykę, by oprócz twarzy miała jeszcze sens?

2 komentarze:

Joanna pisze...

Kilka dni temu na jednym z toruńskich murów przeczytałam zdanie: "Gdyby wybory coś rzeczywiście zmieniały, od dawna byłyby zakazane". Wyolbrzymiona, ale jednak prawdziwa to teza. Wybory są ewolucją (o ile rzeczywiście są maksymalnie demokratyczne) - prawidziwe zmiany historyczne dokonują się jednak w drodze rewolucji. Właśnie dlatego twarze kampanii na całym świecie są tak bardzo do siebie podobne. Chodzi o to, by coś zmienić nic jednakże niezmieniając.

Kienio pisze...

Ciekawe, że najczęstszym chyba hasłem wyborczym jest "Czas na zmiany". A swoją drogą, to perspektywa nie-zmieniania stanu rzeczy zupełnie mi nie odpowiada...