czwartek, 11 lutego 2010

Konferencja

Kilka dni temu odbyła się w Lubelskim Uniwersytecie Medycznym konferencja bioetyczna, poświęcona zasadniczo początkom ludzkiego życia. Trudno przecenić rangę takiego wydarzenia. Etyczny wymiar medycyny cały czas wydawał się mocno nieoszacowany i poważna dyskusja był niezwykle potrzebna. Liczne referaty, spotkania, rozmowy w kuluarach… Działo się.

Miałem w tej konferencji swoje 5, a właściwie 20 minut. Mówiłem o formacji ludzkiej jako fundamencie dla pracy medyków. Mówiłem o tym, by traktować ludzi z szacunkiem, także jeśli nie są profesorami medycyny; by rozwijające się w łonach matek dzieci nie zamykać w zimnej technicznej terminologii medycznej. Zamiast zarodek, embrion czy płód, można przecież powiedzieć: człowiek, dziecko, dodając – jeśli jest taka potrzeba – że chodzi o określony etap rozwoju. Nic się wówczas nie straci z precyzji wypowiedzi, a jednocześnie uszanuje się człowieka. Mówiłem też o braku szacunku dla dzieci, które umierają zanim się urodzą i dla ich matek, którym utrudnia się pochowania ich dzieci.

Mówiłem również o tym, że pacjent ma prawo wiedzieć, co się z nim będzie działo i dlaczego, że ma prawo na to się zgodzić, lub nie. A skoro ma prawo wiedzieć, to trzeba mu wytłumaczyć tak, aby zrozumiał. W końcu po to medycy tyle studiują, by sami rozumiejąc, mogli wytłumaczyć innym. A ci inni – niewykształceni medycznie, bez tytułów i zdrowia – nie są wcale mniej warci szacunku od swoich lekarzy. Problem w tym, że młodzi adepci medycyny, przychodząc na studia, są traktowani często jako gorsi i niewarci szacunku właśnie z powodu swej – niezawinionej przecież – niewiedzy. Są poniżani przez mędrców, niestety przesiąkając tą atmosferą przez lata studiów. Jeśli zabraknie mocnego fundamentu moralnego wyniesionego z domu, grozi im, że stopniowo utrwali się w nich przekonanie, że tylko wiedza (najlepiej medyczna) i tytuł czynią człowieka wartym szacunku i zainteresowania.

Sala była niemal pusta, lekarzy praktycznie nie było, tylko trochę pielęgniarek i studentów medycyny. I prelegenci, a ci nie wszyscy. Równolegle toczyła się druga sesja i mam nadzieję, że druga aula była wypełniona. Jeśli jednak i tam było podobnie, trudno oprzeć się wrażeniu, że bioetyka, że etyka medyczna z medycyną się rozeszła, że nie cieszy się zainteresowaniem.

Jakby na potwierdzenie tej smutnej konstatacji nałożyło się podsumowanie mojej wypowiedzi przez prowadzącego profesora, który ją publicznie i dosłownie wyśmiał. Fachowość terminologii i aura medycznej profesury nie znalazła miejsca ani dla uznania człowieczeństwa nienarodzonych dzieci, ani dla elementarnego szacunku dla wypowiedzi prelegenta. W kilku zdaniach moderator sesji dowiódł niemal wszystkich postawionych w moim wystąpieniu tez. I zrobiło mi się smutno. Nie dlatego tylko, że potraktowano mnie w ten sposób. Znacznie bardziej smutno zrobiło mi się dlatego, że rozwiała się nadzieja, iż może nie miałem racji.

czwartek, 28 stycznia 2010

Próba sumienia

Wczoraj po południu zadzwoniła do mnie dziennikarka „Naszego Dziennika” z pytaniem o komentarz do najnowszych decyzji Marszałka Sejmu – chodziło o decyzję o wprowadzeniu pod obrady Sejmu lewicowego projektu ustawy bioetycznej. Nie wiem, skąd ND tę informację uzyskał, bo nie udało mi się jej nijak potwierdzić, a doniesienia prasowe, nade wszystko odnoszące się do bioetyki, staram się uważnie śledzić. Jak by nie było, polityczny zwrot w lewo najsilniejszego ugrupowania parlamentarnego zdziwił mnie i zaniepokoił.

Trudno mi – jeśli to doniesienie się potwierdzi – interpretować rozwój sytuacji inaczej jak jako kolejną ofensywę „cywilizacji śmierci”. Znowu będą dyskusje czy człowiek jest człowiekiem, i czy należy mu się szacunek zawsze, czy tylko w niektórych sytuacjach. A ponieważ płachta działa na byka, zwłaszcza czerwona, tak sobie myślę, że atak na godność człowieka powinna pobudzić nas, chrześcijan, do zdecydowanego sprzeciwu i radykalizacji stanowiska.

A więc koniec z debatą, czy dziecko na najwcześniejszym, embrionalnym etapie rozwoju, jest człowiekiem, czy też nie. Skoro liberałowie negują to człowieczeństwo, to my możemy równie jednoznacznie odrzucić ich poglądy. Oczywiście, jeśli będą pytać o powody, można im po raz kolejny opowiedzieć, jak rozwija się człowiek, ale – obawiam się – pytać nie będą. Skoro mają się rozpocząć prace nad ustawą bioetyczną w jej najbardziej niegodziwej wersji, chrześcijanie powinni stanąć murem w sprzeciwie i złożyć formalny wniosek o odrzucenie projektu w pierwszym czytaniu. I głosować, bez dyskusji.

Stosunek do drugiego człowieka jest miarą własnego człowieczeństwa, nade wszystko zaś stosunek do człowieka bezbronnego. Pokrętne argumenty kwestionujące człowieczeństwo dzieci rozwijających się w łonach matek skutkują wypaczeniem sumień. A wypaczone sumienie przestaje szukać prawdy, przestaje wierzyć w jej istnienie i zobowiązujący charakter. I to nie tylko na płaszczyźnie bioetycznej, ale każdej innej również.

Współczesny człowiek stara się być rozsądny, racjonalny w swoich decyzjach, rzec by można roztropny. Tyle że roztropność, jako cnota związana z postawą długomyślności, w sposób konieczny odnosi się do świata wartości obiektywnych, nade wszystko do prawdy. Roztropność pyta się: „czy stać mnie na to, by porzucić ścieżkę prawdy?” i owo „czy stać mnie” odnosi do dobra ostatecznego, a więc zbawienia. Porzucenie dróg prawdy nie jest zatem roztropne, niezależnie od tego jak bardzo przemyślnym i rozsądnym się wydawało.

Prawda jest prosta, jak nóż obosieczny odcinając dobro od zła i światło od ciemności, wyznacza ścieżkę życia. Znieprawione sumienie usiłuje natomiast wykazać, że rzeczywistość można różnie tłumaczyć i interpretować, mącąc jednocześnie zarówno klarowność opisu sytuacji, jak i jednoznaczność oceny moralnej. Zgodnie ze starym przysłowiem, „w mętnej wodzie diabeł ryby łowi”. I tak pokrętne słowa prowadzą stopniowo, acz nieuchronnie do wewnętrznego znieprawienia.

Po raz kolejny parlamentarzyści chrześcijańscy, a my wszyscy razem z nimi, staniemy przed próbą jakości naszej wiary i wierności prawdzie: prawdzie o naszej wierze, prawdzie o naszym własnym człowieczeństwie i o gotowości do obrony godności tych, którzy o własne życie, godność i prawa z niej wynikające zatroszczyć się nie są w stanie. To próba jakości naszych sumień.

czwartek, 21 stycznia 2010

Haiti i niezawinione cierpienie

Zawsze, kiedy zdarza się katastrofa taka jak ta na Haiti, pada pytanie, gdzie jest Bóg. I zawsze znajdzie się wielu takich, którzy z satysfakcją stwierdzą, że skoro śmierć poniosło tylu niewinnych, to Bóg albo nie jest wszechmocny (a więc nie jest Bogiem), albo nie jest dobry (i wtedy nie warto w Niego wierzyć). Ja wierzę jednak, że Bóg jest na Haiti, z tymi, którzy cierpią, z tymi, którzy im pomagają, i z tymi, którzy tam zakończyli swoją ziemską drogę nade wszystko.
Są też inni interpretatorzy katastrof – naturalnych i wywołanych przez człowieka. Ci dopatrują się w nich kary za grzechy. W sumie, trudno się dziwić. Apostołowie też pytali Jezusa, czyj grzech jest przyczyną ślepoty żebraka; dla nich związek pomiędzy grzechem a cierpieniem był oczywisty.

Ja widzę takie wydarzenia w nieco innej perspektywie. Jak powiedziałem, wierzę w Boga, który kocha człowieka. Bywa, że daje temu człowiekowi cierpienie, jako szanse na wewnętrzny wzrost i dojrzewanie. Bóg stworzył człowieka przecież nie po to, by temu się wygodnie żyło, ale by przygotowane dlań szczęście trwało wiecznie. Dary Boże ukierunkowane są na wieczność, a nie w miarę pogodne przeżycie kilkudziesięciu lat ziemskiej egzystencji.

Wydarzenia takie jak trzęsienie ziemi na Haiti staram się widzieć przez pryzmat Wcielenia i Zbawienia w Chrystusie, obecności Syna Bożego pomiędzy ludźmi jako jednego z nas. I On cierpiał niedostatek, trudy codzienności. I On także doświadczył niezawinionego cierpienia, tyle że z ręki innych ludzi, a nie kataklizmu przyrodniczego.

Ta teologiczna, zbawcza perspektywa w żadnym stopniu nie umniejsza trudu i dramatyzmu wydarzeń na Haiti. Wręcz przeciwnie! Wstrząsy, które zrównały niemal cały kraj z ziemią, trzeba, by wstrząsnęły i nami, którzy stąpamy po stabilnym gruncie. I by otworzyły nasze serca.
Nie chodzi tylko o sięgnięcie do portfeli. To też. Haitańczykom potrzebne jest wsparcie finansowe. Ale też nam samym potrzebna jest głębsza, solidna refleksja nad ludzką kondycją. Bo choć trzęsienia ziemi w Polsce się zdarzają tylko w okolicach kopalń, to różnego rodzaju katastrofy i kataklizmy mają miejsce. Wielu ludzi i w Polsce ginie nieprzygotowanych na śmierć – choćby w wypadkach drogowych. I to nieprzygotowanie, lekceważenie relacji z Bogiem i ludźmi, to jest prawdziwe nieszczęście. Śmierć co prawda nas zawsze dopadnie z zaskoczenia, nas i naszych bliskich. W tym sensie jakoś zawsze będziemy nieprzygotowani. Ale jeśli ponadto będziemy z dala od Boga, może nam zabraknąć sił i chęci, by w tym ostatnim momencie do Niego powrócić.

Bóg jest po naszej stronie. Jest po stronie nas, pielgrzymów przez ziemskie padoły. Na różne sposoby do nas mówi, starając się zwrócić naszą uwagę na rzeczy najważniejsze. Dobrze by było, gdybyśmy dali się zainteresować wiecznością. Oj dobrze! Bo wtedy, gdyby nawet przyszło umierać niespodziewanie, odchodzilibyśmy przygotowani na spotkanie z Bogiem.

czwartek, 14 stycznia 2010

Cios w plecy

Bywa, że „życzliwi” ludzie uśmiechają się i prawią grzeczności, gdy spotykamy ich twarzą w twarz, ale za plecami opowiadają niestworzone historie. Plotki, oszczerstwa i sądy są wówczas jak sztylety wbijane w serce.

Wiadomo, od nikogo cios nie boli tak, jak od przyjaciela. Nikt tak nie zrani, jak najbliżsi, ci, od których spodziewamy się wsparcia, miłości i dobrego słowa. Jeśli zamiast dobra doświadczamy obojętności czy wręcz wrogości, odczuwane cierpienie trudno z czymkolwiek porównać. Zwłaszcza, jeśli cios przychodzi znienacka, zza pleców.

I co wtedy? Co zrobić, gdy rzekoma miłość i życzliwość otoczenia okazują się być nic nie wartym złudzeniem? Odpowiedzieć gniewem, zerwać kontakty?

Święta Księga mówi: „Jeśli twój brat zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha – pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik!” (Mt 18,15-17).

A więc najpierw dyskretne i delikatne (co nie znaczy, że mało stanowcze) upomnienie. Chodzi o to, by ten, który naruszył prawo miłości miał miejsce na nawrócenie, by pomóc mu wycofać się i zmienić postępowanie. Świadkowie – w przypadku niepowodzenia pierwszego upomnienia – służyć mają przypomnieniu, że grzechy przeciw miłości bliźniego należą do spraw ważnych i nie wolno lekko ich traktować.

Najbardziej zastanawiające jest ostatnie zdanie w cytowanym fragmencie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, jakby chodziło o odrzucenie grzesznika. Wydaje mi się jednak, że możliwa jest odmienna interpretacja. Bo jak Bóg traktuje celników, grzeszników i pogan? Pochyla się nad nimi, tak jak nad każdym z nas. Nie mając względu na osobę, kocha każdego najbardziej na świecie. Stwierdzenie „niech ci będzie jak poganin i celnik” można zatem zinterpretować jako wezwanie do bezwarunkowej miłości przebaczającej, która bierze na siebie grzechy innych.

Uderzony podczas sądu Jezus nie broni się, a jedynie pyta o przyczynę agresji ze strony świątynnego sługi. Nie dochodzi swoich praw. Nie walczy. Bierze na siebie grzechy moje, nasze, świata. Przyjmuje krzyż, który Mu podaje ojciec. Zgadza się, by miłość nie była kochana, ale sam nie przestaje kochać.

Tę samą logikę miłości odnajdujemy w Liście do Rzymian (12:17-21): „Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi. Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi. Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście Bożej. Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę - mówi Pan - ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód - nakarm go. Jeżeli pragnie - napój go. Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”.

Czy mam zatem się zgodzić, by o mnie plotkowano, by mnie oczerniano, osądzano, chociaż czuję, że mnie to boli, że cierpię i jakby umieram z tego powodu? Czy mamy pozwolić, by dać się zabić plotkami, oszczerstwami i sądami otoczenia? Odpowiedź Ewangelii jest jednoznaczna. Oczywiście, każdy może zrobić po swojemu i Bóg ten wybór uszanuje, ale czyż nie wzywa nas On, byśmy – my Jego uczniowie – szli Jego śladami?

czwartek, 7 stycznia 2010

Kolęda

Christus mansionem benedicat. C+M+B 2010. Co prawda niektórzy piszą K+M+B, od imion trzech mędrców, za królów niekiedy uważanych, ale – jak by nie było – chrześcijanie wyznają wiarę w Chrystusa, a nie Kacpra, Melchiora i Baltazara. Więc skrót powinien być z literką „C” i być wyrazem modlitwy o błogosławieństwo dla domu.

Dziś ten znak zapisany kredą na drzwiach ma znaczenie szczególne. Coraz częściej media donoszą o inicjatywach obywatelskich ukierunkowanych na usuwanie znaków wiary chrześcijańskiej ze szkolnych klas, urzędów administracji publicznej, tudzież wszelkich innych miejsc nie będących ściśle rzecz ujmując miejscami kultu. Niezależnie od tego, na ile tak powstały obraz jest efektem inicjatywy działających w mediach środowisk antychrześcijańskich, a na ile rzeczywiście odzwierciedla nastawienie społeczne, świadectwo wyznawców Chrystusa o wierze w Boga Wcielonego staje się sprzeciwem wobec usuwania Boga z życia człowieka. Jest głosem współczesnych proroków – niechętnie słuchanych, wyśmiewanych, a tak bardzo potrzebnych. Świadkowie Słowa są znakiem, że Bóg nie odwraca się od człowieka, nawet wtedy, gdy ów człowiek odrzuca swego Stwórcę i Zbawiciela.

Jak co roku pojawiają się artykuły i komentarze na temat kolędy. Oczywiście, zazwyczaj niechętne czy wręcz wrogie. Fakt, wizyty zazwyczaj trwają krótko i częściej służą uzupełnieniu kartoteki parafialnej niż rozmowie duszpasterskiej, jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by się z duszpasterzem umówić na termin pokolędowy na spotkanie dłuższe, spokojniejsze, na porozmawianie o życiu i wierze… Znam wielu księży, którzy taką możliwość oferują. Ludzie zazwyczaj wówczas potwierdzają chęć spotkania, ale z niego później nie korzystają. Jakby im nie zależało, jakby utyskiwanie na krótkość wizyty było w istocie ucieczką od jakiejkolwiek sensownej rozmowy.

Niekiedy ludzie nie tyle przyjmują księdza, co wpuszczają go do domu. Ale nie są gotowi ani na rozmowę, ani na modlitwę. Bywa, że nie gaszą telewizora lub komputera, że wyznaczają swoistego „dyżurnego”, by zajął się księdzem, gdy ten „robi swoje”. To są smutne wizyty. Czasem bez słowa po prostu dają kopertę z przygotowaną ofiarą, jakby to była najważniejsza rzecz podczas kolędy. Nic nie rozumieją…

Spada liczba tych, którzy przyjmują księdza po kolędzie. Nie jest miło spotykać się z obojętnością i odrzuceniem. A jednak wielu duszpasterzy puka do wszystkich drzwi, także tych, które w poprzednich latach pozostały zamknięte. Idą za wzorem swego Mistrza, który od nikogo się nie odwraca, nikogo nie przekreśla.

Christus mansionem benedicat. Niech Chrystus błogosławi ten dom. Znak na drzwiach wypisany kredą ma odzwierciedlić spotkanie, które ma miejsce w Eucharystii, gdy warg człowieka dotyka Ciało Pana. Zewnętrzny ślad wiary ma potwierdzać jej wewnętrzne istnienie, jej moc, i wolę trwania przy Bogu mieszkańców domostwa.

niedziela, 3 stycznia 2010

Trawka

No i Czesi zalegalizowali "miękkie" i "ciut twardsze" (byle nie za dużo) narkotyki. I automatycznie stali się "rajem" dla narko-entuzjastów, którzy argumentują, że środki te działają w zasadzie podobnie do alkoholu, więc ich nielegalność można porównać do prohibicji. Myślę, że argument ten stawia problem na opak.
Faktem jest, że stosowanie alkoholu i narkotyków powoduje zagrożenie dla samego zażywającego, jak i jego otoczenia. I mimo braku prohibicji, wykonywanie pracy, czy prowadzenie samochodu, pod wpływem alkoholu jest postrzegane jako działanie społecznie nieakceptowalne. Rzecz w tym, że alkohol znacznie łatwiej wykryć niż narkotyki. Pewnie dlatego samo posiadanie narkotyków traktowane jest tak surowo w większości krajów. Problem pogłębia też fakt, że narkotyki znacznie szybciej uzależniają, pozbawiając człowieka możliwości kontroli swojego zachowania.
W gruncie rzeczy rozumiem jeden powód: nie ma wystarczającej liczby miejsc w więzieniach i możliwości przerobowych w aparacie sprawiedliwości. Zamiast zatem walczyć z narkotykami i narkomanią, proponuje się ich depenalizację lub ograniczoną legalizację. Tak jest łatwiej, taniej... Tak, ten argument rozumiem, ale się z nim nie zgadzam.
Za tą samą logiką idą zwolennicy aborcji, domagając się legalizacji zabijania nienarodzonych dzieci, argumentując to faktem istnienia rozwiniętego podziemia aborcyjnego i aborcyjnej "turystyki". Skoro ludzie i tak coś robią, to łatwiej jest im "przyklepać" coś złego, niż ich wychowywać ku nawróceniu.
Tu dochodzimy do sedna prawy: czy stosowanie narkotyków jest rzeczą dobrą, czy nie? W moim przekonaniu dobre to nie jest. I nie wolno poprzez prawo tworzyć wrażenia, że jest inaczej. Tak jak nie wolno (w perspektywie moralnej) zabijać dzieci , chorych, słabych, bezbronnych, tak też nie wolno, by prawo w imię rozładowania systemu sprawiedliwości dokonało depenalizacji tych działań czy wręcz ich legalizacji. Rozpoznanie niegodziwości czynu wobec poważnej skali jego konsekwencji (indywidualnych i społecznych) powinno skutkować prawem chroniącym interesy tych, którym zagraża wolność działania niektórych, choć niekoniecznie prowadząc sprawcę do więzienia.
Już słyszę jęk oburzenia z powodu porównania legalizacji posiadania narkotyków do legalizacji aborcji czy eutanazji. Niewątpliwie są to sprawy zypełnie odmienne, ale łączy je wewnętrzna niegodziwość czynów, które zwracają się przeciw życiu. W moim przekonaniu, decyzja władz czeskich jest moralnie zła, społecznie szkodliwa i po prostu krótkowzroczna i głupia. Oczywiście, Czesi mieli prawo taką decyzję podjąć; niestety skutki ich decyzji nie ograniczą się do terenu Republiki Czeskiej. Źle się stało.
I obawiam się, że to początek kolejnej pochyłej równi. Że za legalizacją narkotyków, podążą kolejne ruchy legislacyjne - tak jak w Holandii i nie tylko. Po raz kolejny okazuje się, jak wiele racji miał bł. Jan XXIII pisząc w "Mater et Magistra": "żaden chyba przejaw głupoty nie wydaje się bardziej znamienny dla naszych czasów, jak dążenie do utworzenia trwałego i dostatniego porządku życia doczesnego, nie opartego na nieodzownym fundamencie, to znaczy pomijającego Majestat Boga. W ten sposób usiłuje się podkreślić dostojeństwo człowieka, wysuszywszy źródło, z którego to dostojeństwo wypływa i jest zasilane" (MeM 3,4,1).

czwartek, 24 grudnia 2009

Życzenia wigilijne

Wchodzimy dziś w świętowanie Bożego Narodzenia. Rodzinne święta, w naszej polskiej tradycji kojarzące się ze śniegiem, mrozem i choinką obwieszoną bombkami, ale przecież na drugiej, południowej półkuli żadnej z tych rzeczy się nie znajdzie. Nie ma mrozu ani śniegu, nie ma choinek. Jest ciepło, dni są długie… Środek lata. Boże Narodzenie jest przecież także w Australii.

To rodzinne święta. Dni, gdy staramy się być razem, przebaczamy sobie nawzajem winy, składamy życzenia. Życzenia są różne. Z reguły jakoś sztampowe: zdrowia, pomyślności, sukcesów, pieniędzy… Czasem bardziej a czasem mniej wyszukane, z rzadka jednak odnoszące się do tego, co jest u źródeł tych dni: tajemnicy obecności Boga w życiu człowieka. Rzadko życzymy sobie łaski nawrócenia (bo to brzmi jak oskarżenie), zbawienia (bo to jak życzenie rychłej śmierci) czy wytrwałości w znoszeniu cierpienia (bo to tak, jakbyśmy nie chcieli poprawy). Mało Boga jest w życzeniach, a gdy się już pojawia, brzmi to sztucznie i jakby wstydliwie.

Nie chodzi mi o to, że życząc zdrowia czy sukcesu wykluczamy Pana z naszego życia, ale zachowujemy się niekiedy, tak jakby to nie były Jego urodziny. Świętujemy obecność Boga, nie wspominając o Nim. Niezbyt to miłe. Tak sobie myślę, że gdy padają kolejne życzenia, to może Mu być przykro, iż jest jakby ignorowany, bo choć przecież nie życzymy sobie rzeczy złych, jednocześnie nie są to sprawy najważniejsze. A może są? Może właśnie pokazują, że najważniejsze dla nas wygoda, sukces, kasa… Boże sprawy mamy „w domyśle”, niejako „w tle”, jakby mogły poczekać, lub na zasadzie, że „wiadomo, że tego też sobie życzymy”…

Tegoroczne Boże Narodzenie jest dla mnie zaproszeniem do nawrócenia i wyciszenia. Trzeba mi na nowo zaprosić Chrystusa do domu. To lekcja z Betlejem. Błogosławieństwo Narodzin przychodzi przecież w wyjątkowo mało widowiskowy sposób (jeśli nie liczyć zastępów chórów anielskich, które zbudziły pasterzy). Co więcej, związane jest z sytuacją odrzucenia i ucisku. Rodzinna atmosfera pojawia się tam zatem niejako na przekór wszystkiemu. Błogosławieństwo pokoju ludziom dobrej woli spoczywa na niewielu, bo większość była zbyt zajęta, by je przyjąć. Był wół i osioł, bo – jak mówi prorok – Izrael na niczym się nie zna, i lud Boży niczego nie pojmuje. Stąd wezwanie do nawrócenia, boć przecież tym nie znającym się na niczym Izraelem jest i moje serce.

Życzę więc wszystkim, moim przyjaciołom i wrogom, moim bliskim i dalekim, słuchaczom i czytelnikom, no i sobie, byśmy przyjmowali Boże dary tak, jak są nam dawane. Byśmy w Bogu szukali źródła życia i pokoju. Byśmy pozwolili się prowadzić Jego łasce. Niech dobry Bóg otwiera nasze serca i uzdalnia je do radości i przebaczenia, do wierności w miłości i wytrwałości w cierpieniu.

Dziś Wigilia. Dzień, gdy łamiąc się chlebem, dzieląc wspólny stół, staramy się przyjąć łaskę pojednania, jaką przynosi Wcielony Syn Boży. Dziś mówimy do siebie ludzkim głosem – głosem miłości. Przynajmniej taką mam nadzieję.