W sobotę prowadziłem w Filadelfii pogrzeb. Czterdziestokilkuletni mężczyzna, Afro-Amerykanin... Na pogrzebie wielu ludzi, praktycznie sami czarni. Białych jest czworo: jakieś małżeństwo, organistka i ja. Większość uczestniczących to niekatolicy, jeden z nich - dopóki mu nie zwróciłem uwagi - siedział w kapeluszu na głowie.
Dziwny pogrzeb i jakoś trudny, bo nie mogłem nie myśleć o innym pogrzebie, który kilka godzin wcześniej miał miejsce w Bornem Sulinowie w Polsce. Wykręcić się z prowadzenia uzgodnionego w środę pogrzebu nie mogłem, bo na parafii byłem sam: proboszcz wyjechał a ks. Crystal (miły człowiek, z Indii) był na swoim cotygodniowym kapelańskim dyżurze w szpitalu. No i nie uniknąłem problemów - wspomniałem o tym drugim pogrzebie raz czy drugi i matka zmarłego dziś zadzwoniła z pretensjami, że zlekceważyłem jej syna. Zadzwoniłem do niej, wyjaśniłem, przeprosiłem. Przeprosiny przyjęte, sprawa niby zamknięta, ale jakoś siedzi we mnie...
Zapewne nie powinienem był wspominać swojej Matki chrzestnej, ale jakoś tak wyszło. Starałem się mówić o Chrystusie, o jego miłości, o przebaczeniu. Chciałem z miłością Chrystusa być blisko tych ludzi. Wyszło jak wyszło. Teraz można tylko gdybać, co można było zrobić inaczej. Powtarzam sobie, że zrobiłem wszystko tak, jak umiałem wtedy najlepiej, ale nie bardzo pomaga.
Dziwnymi drogami Bóg prowadzi człowieka. Nie rozumiem tej historii z pogrzebem. Nie wiem, co Bóg chce mi przez nią powiedzieć. Ale pewnie któregoś dnia mi powie.
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...
2 komentarze:
ktoś mi kiedyś powiedział,że wchodząc do kościoła nie zdejmujemy butów i nie ubieramy kapci.tak samo też wchodząc do niego nie zapominamy kim jesteśmy i co przeżywamy.
idąc do ludzi nie wyrzekamy się siebie i nie przestaje boleć to co boli i raduje, to co raduje.dlatego też nie można zapomnieć o kimś bliskim,kto odszedł mówiąc o kimś innym.to naturalne,tak samo jak łza w deszczu,bo pomimo dużej ilości wody,to tylko ona pozostaje łzą.rozumiem tę kobietę,bo straciła syna i wtedy cały świat jest niesprawiedliwy,bo podobno największym bólem jest żegnanie dziecka na tym świecie...jej ból jest ogromny i dlatego szuka winnych tej śmierci nawet tu.jej cierpienie jest uzasadnione,bo najsprawiedliwsza śmierć,która zabiera wszystkich zdaje się być najbardziej niesprawiedliwa.Rozumiem też Księdza,bo nawet kapłan nie może na tyle zmienić siebie wśród innych by się siebie samego wyrzec.Ksiądz też odczuwa ból.nigdy nie wiadomo,dlaczego Pan tak prowadzi,być może chce pokazać,że jesteśmy tylko ludźmi,którzy są ludźmi(wrażliwymi i ciepłymi,kochającymi)a nie herosami bez serca,którzy ze wszystkim potrafią sobie poradzić.Wszyscy cierpimy po stracie kogoś bliskiego a gdy cierpienie spotka się z cierpieniem ukazuje trud miłości drugiego człowieka.I tylko Pan wie którędy iść.nasz Drogowskaz.Cierpienie takie jest świadectwem miłości i tęsknoty...więc "spieszmy się kochać ludzi,tak szybko odchodzą..."
Miałem jeszcze jeden telefon, od szwagra żony zmarłego. I okazuje się, że on z kolei odczytał moje intencje tak, jak one były: by dzielić wzajemne cierpienie i zaprosić w nie Chrystusa. I dodał rzecz ważną, na którą nie zwracałem uwagi. Ci którzy nie akceptowali tego, co mówiłem, należą do owej niekatolickiej części obecnych w Kościele. A w tle historia wewnątrzrodzinnych sporów o miejsce pogrzebu - w kościele katolickim czy u baptystów.
Ten drugi telefon jakoś mi pomógł, że może jednak nie do końca źle myślałem, nie do końca źle mówiłem. Bo byli tacy, którzy usłyszeli Ewangelię Nadziei.
Prześlij komentarz