Wczorajszy dzień miał jeszcze jeden punkt, o którym nikt nie wiedział (zwłaszcza media) - poinformowano o nim dopiero po jego zakończeniu. Otóż po Mszy św. na Nationals Park Papież spotkał się z pięciorgiem ludzi z Bostonu, dorosłymi ofiarami aktów molestowania seksualnego przez księży. Rozmawiał z nimi i modlił się zarówno indywidualnie jak i w grupie, zapewniając o swojej modlitwie i nadziei, która ma swoje źródło w Chrystusie.
Komentatorzy zgodnie twierdzą, że to jeden z najbardziej znaczących momentów całej wizyty w Stanach Zjednoczonych. Być może. Być może ta wizyta ma służyć temu jednemu celowi: uzdrowieniu ran zadanych przez księży, którzy poprzez pedofilię sprzeniewierzyli się zarówno swojemu powołaniu jak i misji Kościoła. Jeśli ten jeden cel byłby spełniony, przyjazd Benedykta XVI należałoby uznać za owocny i potrzebny.
Wydaje mi się jednak, że Ojciec święty chce Ameryce zostawić znacznie więcej - chce ją skłonić do powrotu do korzeni amerykańskiej państwowości, by rzeczywiście był to kraj, w którym wszyscy ludzie - niezależnie od wieku, pochodzenia czy stanu - są sobie równi. Papież chce, by na nowo odkryta została wartość ludzkiego życia (także nienarodzonego, albo zmierzającego nieuchronnie ku śmierci) , by na prawdzie o ludzkiej godności budowane było dobro rzeczywiście wspólne.
Obawiam się, że zatrzymanie się na kwestii skandali seksualnych może zdominować i przesłonić ten wymiar papieskiego orędzia nadziei.
Każdy dzień przynosi nowe znaki obecności Boga w moim życiu - nie tylko w modlitwie, ale w zwykłych szarych sprawach. W polityce, gospodarce, w mediach... W każdym z tych obszarów chce być obecny, chce zbawiać. I dlatego codziennie szukam znaków Jego miłości, znajduję i potwierdzam - On jest po naszej stronie, nawet wtedy, gdy my nie chcemy być po Jego stronie...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz