czwartek, 24 grudnia 2009

Życzenia wigilijne

Wchodzimy dziś w świętowanie Bożego Narodzenia. Rodzinne święta, w naszej polskiej tradycji kojarzące się ze śniegiem, mrozem i choinką obwieszoną bombkami, ale przecież na drugiej, południowej półkuli żadnej z tych rzeczy się nie znajdzie. Nie ma mrozu ani śniegu, nie ma choinek. Jest ciepło, dni są długie… Środek lata. Boże Narodzenie jest przecież także w Australii.

To rodzinne święta. Dni, gdy staramy się być razem, przebaczamy sobie nawzajem winy, składamy życzenia. Życzenia są różne. Z reguły jakoś sztampowe: zdrowia, pomyślności, sukcesów, pieniędzy… Czasem bardziej a czasem mniej wyszukane, z rzadka jednak odnoszące się do tego, co jest u źródeł tych dni: tajemnicy obecności Boga w życiu człowieka. Rzadko życzymy sobie łaski nawrócenia (bo to brzmi jak oskarżenie), zbawienia (bo to jak życzenie rychłej śmierci) czy wytrwałości w znoszeniu cierpienia (bo to tak, jakbyśmy nie chcieli poprawy). Mało Boga jest w życzeniach, a gdy się już pojawia, brzmi to sztucznie i jakby wstydliwie.

Nie chodzi mi o to, że życząc zdrowia czy sukcesu wykluczamy Pana z naszego życia, ale zachowujemy się niekiedy, tak jakby to nie były Jego urodziny. Świętujemy obecność Boga, nie wspominając o Nim. Niezbyt to miłe. Tak sobie myślę, że gdy padają kolejne życzenia, to może Mu być przykro, iż jest jakby ignorowany, bo choć przecież nie życzymy sobie rzeczy złych, jednocześnie nie są to sprawy najważniejsze. A może są? Może właśnie pokazują, że najważniejsze dla nas wygoda, sukces, kasa… Boże sprawy mamy „w domyśle”, niejako „w tle”, jakby mogły poczekać, lub na zasadzie, że „wiadomo, że tego też sobie życzymy”…

Tegoroczne Boże Narodzenie jest dla mnie zaproszeniem do nawrócenia i wyciszenia. Trzeba mi na nowo zaprosić Chrystusa do domu. To lekcja z Betlejem. Błogosławieństwo Narodzin przychodzi przecież w wyjątkowo mało widowiskowy sposób (jeśli nie liczyć zastępów chórów anielskich, które zbudziły pasterzy). Co więcej, związane jest z sytuacją odrzucenia i ucisku. Rodzinna atmosfera pojawia się tam zatem niejako na przekór wszystkiemu. Błogosławieństwo pokoju ludziom dobrej woli spoczywa na niewielu, bo większość była zbyt zajęta, by je przyjąć. Był wół i osioł, bo – jak mówi prorok – Izrael na niczym się nie zna, i lud Boży niczego nie pojmuje. Stąd wezwanie do nawrócenia, boć przecież tym nie znającym się na niczym Izraelem jest i moje serce.

Życzę więc wszystkim, moim przyjaciołom i wrogom, moim bliskim i dalekim, słuchaczom i czytelnikom, no i sobie, byśmy przyjmowali Boże dary tak, jak są nam dawane. Byśmy w Bogu szukali źródła życia i pokoju. Byśmy pozwolili się prowadzić Jego łasce. Niech dobry Bóg otwiera nasze serca i uzdalnia je do radości i przebaczenia, do wierności w miłości i wytrwałości w cierpieniu.

Dziś Wigilia. Dzień, gdy łamiąc się chlebem, dzieląc wspólny stół, staramy się przyjąć łaskę pojednania, jaką przynosi Wcielony Syn Boży. Dziś mówimy do siebie ludzkim głosem – głosem miłości. Przynajmniej taką mam nadzieję.

wtorek, 22 grudnia 2009

Madryt - Family Day

Święto Świętej Rodziny z Nazaretu ma w tym roku szczególny wymiar. Zgodnie z wypowiedzianymi przez Jana Pawła II słowami: "Przyszłość ludzkości przychodzi przez rodzinę", 27 grudnia w Madrycie, na placu Lima spotkają się chrześcijańskie rodziny Starego Kontynentu.
Spotkanie rodzin zorganizowane przez kard. Antonio María Rouco Varela, arcybiskupa Madrytu, oraz inicjatorów drogi neokatechumenalnej: Kiko Arguello i Carmen Hernandez, odbędzie się z udziałem wielu kardynałów i biskupów. Swój udział potwierdził Abp Józef Michalik, Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Spośród kardynałów obecni będą: kard. Ennio Antonelli, prefekt Papieskiej Rady do spraw Rodziny, kard. Antonio Canizares, prefekt Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, kard.Christoph Schonborn z Wiednia, Georg Sterzinski z Berlina i wielu innych. Z Polski udaje się na tę uroczystość grupa 600 osób ze wspólnot neokatechumenalnych, z tego ok. 30 osób z Lubelszczyzny.
Spotkanie w Święto Świętej Rodziny odbywa się w kontekście bardzo silnej kontestacji obrazu rodziny chrześcijańskiej w prawodawstwie europejskim i w mediach (zgoda na ekspresowe rozwody, legalizacja związków homoseksualnych, aborcja). Europa znajduje się dziś w poważnym kryzysie swojej tożsamości kulturowej i chrześcijańskiej. W krajach o najsilniejszych tradycjach katolickich (Włochy, Hiszpania, Polska) rodzi się dziś najmniej dzieci (ok. 1,2 % na małżeństwo), natomiast najsilniejszy rozwój wykazują muzułmanie (8,1%).
Ojciec Święty Benedykt XVI podczas modlitwy Anioł Pański skieruje z Watykanu swoje słowo do wszystkich uczestniczących w spotkaniu i oglądających je w telewizji. Dlatego serdecznie zapraszamy tych, którzy nie będą mogli pojechać do Madrytu, do włączenia się w tę modlitwę 27 grudnia o godzinie 12:00 – Telewizja Polska Program Pierwszy.

środa, 9 grudnia 2009

Komisja mydlenia oczu

Że na hazardzie zarabia bank wiedzą wszyscy. Zawsze tak było. Bank nie może przegrać. Zarabia balansując ryzyko i tak ustawia kursy, by nie przegrać. Poza tym, trzeba z czegoś żyć, więc nie przegrać to za mało – trzeba zarobić. Problem w tym, że choć wygrać chcą wszyscy, to przegrani zawsze mają pretensje i podejrzewają oszustwo.

Jest rzeczą dla mnie oczywistą, że kasyna są świetnym biznesem. Gdyby nie były, to by ich tyle nie powstawało. Wszyscy są z ich istnienia zadowoleni – gracze, bo mogą przeżyć dreszczyk emocji podczas obstawiania zakładów, i kasyno, bo na tym zarabia. Od czasu do czasu ktoś wygra, dzięki czemu popyt jest na grę utrzymany na odpowiednim poziomie, nie na tyle jednak wygrywa dużo, by kasyno wypadło z interesu. I koło się kręci.

Jak powiedziałem wszyscy z istnienia kasyn są zadowoleni. Nawet państwo, bo podatki płyną wartkim strumieniem. Problem w tym, że dla niektórych za mało wartkim, więc usiłują dojną krowę wydoić bardziej. Kasyna się bronią, lobbując za swoimi sprawami w mniej lub bardziej elegancki sposób. W Polsce w mało elegancki, bo lobbing jest niemal tożsamy z korupcją, a przynajmniej da się go tak odmalować.

Więc odmalowano, i oczywiście wybuchł skandal. Politycy (zwłaszcza opozycyjni, ale to nie dziwi, bo taka ich rola w tym spektaklu, rozdzierali szaty nad totalnym upadkiem moralności rządzących. Powołano komisję śledczą, nikt jednak nie miał i nie ma chyba wątpliwości, że nikomu nie zależało na wyświetleniu całej prawdy o hazardowym lobbingu w polskiej polityce. Opozycja chciała ograniczyć śledztwo do ostatnich dwóch lat (to tak, jakby opisywać przestępstwo na podstawie ostatnich 2 minut napadu na bank), a rządzący – rzekomo, by odsłonić wszystko – zapowiedzieli zamknięcie śledztwa za ostatnie lat piętnaście w cztery miesiące – pomysł równie absurdalny, co realizacja 6 letnich studiów medycznych w ciągu jednego semestru. Nie tarczy czasu na przejrzenie dokumentów, o przesłuchaniu świadków nie wspominając.

Działania Komisji dowiodły, że jej głównym celem istnienia jest pozorowanie pracy, nade wszystko przez stronę rządową. Wiarygodność jej jest żadna: zarówno zamieszanie wokół wyboru przewodniczącego (zresztą z partii rządzącej), jak i wykluczenie dwóch członków ugrupowania opozycyjnego zakwestionowały moralne prawo do jakiegokolwiek śledztwa. Nie można być sędzią we własnej sprawie. Zresztą, w sytuacji, gdy umoczeni są wszyscy, sejm powinien zrezygnować z prób wyjaśniania czegokolwiek i poczekać, aż prokuratura i Najwyższa Izba Kontroli same przeprowadzą śledztwo. Od tego są. A Parlament jest od uchwalania prawa, byle mądrego (co ostatnio nieczęsto ma miejsce, niestety).

A skoro już o uchwalaniu prawa mowa, to ruch Premiera delegalizujący tzw. „mały hazard” i reglamentujący w ogóle zakłady do kasyn może i nie jest zły, jednak sposób przeprowadzenia sprawy jest mocno nieszczęśliwy. Hazard nie jest najmądrzejszym sposobem wydawania pieniędzy. Łatwo się od niego uzależnić i doprowadzić siebie i rodzinę do bankructwa. Szkodliwość hazardu jest potwierdzona przez liczne badania naukowe. Ciekawe jednak, że ochronę przed zgubnymi skutkami hazardu zaczęto od błyskawicznego przeprowadzenia ustawy, bez żadnych działań edukacyjnych, informacyjnych czy propagandowych. Jakoś to dziwne wszystko. Tak jakby nowym prawem miano załatwić problem. Jedyna rzecz, że nie do końca jestem przekonany, czy chodzi o problem hazardu, czy coś innego: utrącenie pana Schetyny, albo zamydlenie komuś czymś oczu. Nie wiem co, ale jakoś to wszystko śmierdzi. Nie pierwszy raz, zresztą.

czwartek, 3 grudnia 2009

Owoce drzewa pokoju Baracka Obamy

Przez ostatnie kilka lat po świecie krążyły opowieści o Najmądrzejszym Prezydencie Najpotężniejszego Państwa na świecie, czyli o Georgu W. Bushu. Rzeczywiście, jego gafy budziły – z różnym natężeniem i częstotliwością – na zmianę wesołość i zażenowanie. Bush się nie obrażał, że ktoś z niego żartuje (żartownisiów chroniła zresztą amerykańska konstytucja i zagwarantowane w niej prawo do swobody wypowiedzi). Mówiono o nim, że jest zbyt gruboskórny, by do niego docierały prześmiewcze uwagi. Trochę żałuję, że inni politycy (zwłaszcza ci, którzy są znani z gaf, przerostu ambicji i kompleksów) nie są równie gruboskórni – życie byłoby zdecydowanie prostsze i spokojniejsze. Jaki Bush był, widzieli wszyscy. Osobiście ceniłem go za jednoznaczną postawę wobec poczętego życia, które usiłował chronić i promować. To, że nie udało się mu obalić wyroku Roe vs. Wade z 1973 roku wynikało (jak myślę) głównie ze struktur demokracji amerykańskiej i mechanizmów nią rządzących. Jak by nie było – może nie był najbłyskotliwszym i najinteligentniejszym mężem stanu, ale był w moim przekonaniu uczciwy, a nie o każdym polityku da się to powiedzieć. Może właśnie przez tę swoją wewnętrzną uczciwość dał się wkręcić w wojnę w Iraku waszyngtońskim jastrzębiom.

Jego następca zdobył prezydencki fotel głównie dzięki błyskotliwej retoryce, obietnicom z kapelusza o nowej jakości polityki zagranicznej i społecznej oraz szerokiemu poparciu biznesu i klasy średniej. Obiecywał pokój na świecie i dobrobyt dla wszystkich (znaczy się, dla wszystkich Amerykanów głównie). Na fali zachwytu nad rzucanymi w kampanii obietnicami został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Trudno powiedzieć za co, bo prezydentem był od roku, niczego nie zdziałał (choć wiele obiecywał), ani jako prezydent, ani jako senator (którym zresztą był niewiele dłużej).

Wyraziłem smutne zadowolenie wówczas, że Pokojowego Nobla nie otrzymał Jan Paweł II. Swoista „wpadka” z przyznaniem nagrody Matce Teresie z Kalkuty jest wyjątkiem w serii decyzji, w których wyróżnienie otrzymywały osoby o mocno kontrowersyjnym życiorysie. Pierwszym spektakularnym znakiem, że coś jest nie tak było przyznanie Nobla Jaserowi Arafatowi w 1994 roku. Razem z nim nagrodę otrzymali Premier Izraela Yitzhak Rabin i Minister Spraw Zagranicznych tego państwa Shimon Peres. Jako podstawę podano wysiłki dla pokoju na Środkowym Wschodzie. Problem w tym, że jeszcze rok wcześniej Arafat był nazywany terrorystą, zaś polityka Izraela względem Palestyny była daleka od jakichkolwiek działań o charakterze pokojowym. Innymi słowy, wspomniani panowie otrzymali nagrodę za to, że przestali się bić między sobą, przynajmniej na chwilę.

Pan Jezus mówił, by drzewo oceniać po owocach, a nie nasionach. Na razie nie widzę owoców pokoju Laureata Obamy. Przeciwnie, raz po raz słychać, jak pokojowe obietnice są odwoływane. Pierwotne terminy wycofania wojsk z Iraku dawno już minęły (miała to być wiosna 2009, jeśli ktoś zapomniał). Do Afganistanu wysłanych będzie kolejnych 30 000 żołnierzy, jeśli wierzyć informacjom prasowym. I choć zapowiedział Pan Prezydent, że za półtora roku Stany Zjednoczone wycofają się z tego kraju, od razu dodał, że może się zdarzyć, iż się nie wycofają. Uczy się Pan Obama na swoich błędach. Tak sobie myślę, że po zakończeniu prezydentury Obama powinien otrzymać propozycję zagrania siebie w jakimś filmie, rolę nagrodzoną Oskarem, zanim film wejdzie do dystrybucji. I jeszcze nagrodę Pulitzera za niewydane jeszcze wspomnienia. I złoty medal olimpijski za całokształt twórczości.

piątek, 27 listopada 2009

Bóg jest po naszej stronie także w czasie ciemności

Różne są cierpienia. Jeden choruje, drugi się chorym opiekuje. Jeden kocha bez wzajemności, inny tęskni za osobą ukochaną, z która się nie może spotkać. Jeden pracuje w skandalicznych warunkach, drugi nie ma wcale pracy. Jedni widzą w cierpieniu karę za grzechy (należną lub nie) inni – dopust Boży. Dla jednych cierpienie jest rzeczywistością nie do zniesienia, niszczącą i pozbawioną sensu, dla drugich jest szansą, by ujawniła się – jak to ujął Jan Paweł II – „moralna wielkość człowieka”. Wszystkie cierpienia łączy to, że dotkliwie naznaczają człowiecze życie.

Rzeczywistością cierpienia zajmowali się ludzie od niepamiętnych czasów, starając się rozgryźć jego wewnętrzną naturę i sens. Nie zamierzam na łamach tego felietonu rozgryźć ukrytą od zawsze tajemnicę. Chcę natomiast powiedzieć kilka słów o mojej wierze w Boga, w kontekście cierpienia właśnie. Bo ja wierzę, że Bóg jest dobry, że stoi po stronie człowieka i że w człowieczym cierpieniu jest obecny w sposób szczególny i wyjątkowy.

Dla niektórych ze spotkanych przeze mnie ludzi cierpienie jawi się jako kara za grzechy. Jakoś nie bardzo mi się to widzi. Karą za grzechy jest śmierć, mówi Święta Księga, śmierć wieczna, a więc piekło. Jednocześnie ta sama Święta Księga pokazuje nam Jezusa, Syna Bożego, który bierze na siebie moje, nas wszystkich grzechy i sam umiera na krzyżu. On umiera, aby grzeszny człowiek już nie musiał umierać! A potem zmartwychwstaje, aby nie utracił nadziei. Więc nie wierzę, by Bóg, który bierze na siebie ludzkie grzechy karał potem za nie grzeszników. Natomiast mam świadomość, że zaoferowanej grzesznikowi łaski przebaczenia, ten może nie przyjąć. Człowiek może odrzucić nadzieję wiecznego zbawienia. Człowiek może wybrać śmierć! I Bóg człowiekowi na ten wybór pozwala właśnie dlatego, że go kocha, bo szanuje jego wolność i jego wybory. Pozwala odejść, ale do końca woła, aby wrócił. I płacze, gdy syn marnotrawny nie wraca.

Problem w tym, że gdy ktoś wybiera śmierć, konsekwencji tego wyboru doświadcza nie tylko on sam, ale i wielu ludzi z jego otoczenia. Konsekwencją odrzucenia Boga było Auschwitz, konsekwencją był Katyń. Taką samą konsekwencją są połamane serca wielu ludzi, którym ich bliscy wyrządzili krzywdę. I tak, jak Bóg idzie za odchodzącym grzesznikiem i woła go do powrotu, tak krzywdzonym ludziom również towarzyszy – tym razem jako jeden z nich: Sprawiedliwy, zabity za niewinność, bo był niewygodny.

Towarzyszy tym, których dotykają choroby i klęski żywiołowe. Im też mówi o swojej miłości. Ich też zaprasza, by uwierzyli, że jest z nimi, że ich chce przeprowadzić przez Dolinę Cienia. Zazwyczaj Jego obecność nie usunie bólu i cierpienia z życia. Zazwyczaj podążanie za Bogiem nie rozprasza panujących ciemności. Bóg, w którego wierzę, nie czyni życia łatwiejszym. Sam stając się jednym z nas, przyjął na siebie wszystkie trudy codzienności. Nie zdejmie więc z nas innego ciężaru, jak tylko ciężar grzechów. Nie ulży brzemieniu, ale wzmocni siły. Nie rozjaśni mroku, ale przezeń przeprowadzi. Nie cofnie śmierci, ale zaprosi do życia wiecznego – jeśli Mu zawierzymy i damy Mu się poprowadzić.

A jeśli nie uwierzymy? A jeśli nie pozwolimy, by był naszym przewodnikiem? Z bólem rozdartego miłością serca pozwoli nam ponieść konsekwencje naszych wolnych, acz głupich wyborów.

środa, 18 listopada 2009

Krzyż i wrogowie

"Zgorszenie dla Żydów i głupota dla pogan" – tak o recepcji przesłania Krzyża pisał św. Paweł. Jak widać, po kilkunastu wiekach, gdy krzyż w sposób oczywisty wiązany był z kulturą i tożsamością ludów Europy, przyszedł czas, gdy słowa Apostoła Narodów odzyskały swoją aktualność. Wyrok Trybunału Sprawiedliwości – swoją drogą, po raz kolejny Trybunał sprawiedliwości stał się narzędziem niesprawiedliwości – wywołał histerię wśród lewicowych, antykatolicko nastawionych polityków. Prym w tym gronie wiedzie pani Joanna Senyszyn, która nie jest w stanie przepuścić jakiejkolwiek okazji zadania ciosu wspólnocie chrześcijańskiej.

Ciekawa rzecz, że ten sam przepis, w oparciu o który orzeczono wyrok Trybunału, może być podstawą przeciwnego wyroku – gdyby znalazł się ktoś, kto domagałby się obecności krzyża w klasie, wiedziony przywołaną w sentencji wyroku logiką sąd musiałby przyznać skarżącej osobie rację.

Musiałby?

Obawiam się, że znalazłyby się wówczas inne przepisy, które by uniemożliwiły wydanie takiego, korzystnego dla chrześcijan, orzeczenia. Zarówno bowiem władza ustawodawcza, jak i sądownicza w zjednoczonej Europie zdają się służyć propagowaniu niemoralności i swoistych prześladowań na tle przekonań religijnych. Piszę „swoistych”, ponieważ – póki co – nikt jeszcze z powodu wyznawanej wiary do więzienia nie trafił, ale wiele wskazuje na to, iż zmierzamy w tym kierunku. W niektórych państwach pewne precedensy miały już miejsce: wprowadzono zakaz noszenia symboli religijnych czy strojów odnoszących się do wyznawanej wiary; nieprzestrzeganie tych praw spowodowało utratę pracy przez całkiem sporą grupę osób.

Obecność krzyża w miejscach publicznych narusza rzekomo zasadę świeckości państwa. Pomijam fakt, że do niedawna mówiono o „neutralności światopoglądowej”; zmiana wskazuje na zawężanie obszaru akceptowalnej obecności chrześcijan w życiu publicznym. Oczywiście, wolno chrześcijanom mieć swoje przekonania i sprawować praktyki religijne, ale tylko w ten sposób, by w żaden sposób nie naruszało to spokoju tych, którzy z chrześcijaństwem nie mają nic wspólnego.

Jest rzeczą ciekawą, że pani Senyszyn et consortes walczy o usunięcie krzyży z każdej szkoły i urzędu, choć do żadnej szkoły już chodzić raczej nie będzie. Jakoś bym rozumiał jej zaangażowanie, gdyby chodziło o usunięcie krzyży z jej osobistego otoczenia (o co zresztą całkiem aktywnie z pewnością zabiegała i zabiega). Krzyż ją drażni i irytuje. Dlaczego? Bo jest znakiem miłości większej niż grzech? Bo jest znakiem wiary, której nie rozumie i której się sprzeciwia?

Mam nadzieję, że krzyże na ścianach polskich szkół i urzędów pozostaną, tak jak mam nadzieję, że pozostaną w polskich domach i – co najważniejsze – w polskich sercach. A jeśli nam je pozdejmują – mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy powieszą nowe (jak za starych, smutnych czasów). A jeśli nawet się nie uda (choć cóż miałoby sprawić, by się nie udało?), to mam nadzieję, że chrześcijanom wystarczy odwagi, by nosić krzyże na piersiach, w klapach marynarek, by czynić znak krzyża publicznie i pozdrawiać się w imię Jezusa Chrystusa. I mam nadzieję, że gdy będą nas prześladować za krzyż, nie zabraknie nam miłości wobec naszych nieprzyjaciół.

czwartek, 12 listopada 2009

5 minut Wałęsy

Rocznica obalenia berlińskiego muru pewnie by przeszła bez większego echa, jeśli chodzi o mnie, gdyby nie dwie wypowiedzi: Lecha Wałęsy, który jednoznacznie powiedział, że zjednoczenia Niemiec nie byłoby bez Papieża-Polaka, oraz rosyjskiego prezydenta Miedwiediewa, który domagał się docenienia roli Związku Radzieckiego w tym procesie. Te dwa głosy chyba najlepiej pokazują, jak różne perspektywy można mieć na jedno wydarzenie.

Niewątpliwie Związek Radziecki odegrał w procesie zjednoczenia Niemiec rolę kluczową, i to wielokrotnie. Najpierw doprowadził bowiem do ich podziału, będąc jednocześnie głównym inicjatorem wzniesienia muru oddzielającego strefę tzw. Berlina Zachodniego od reszty miasta. Warto też pamiętać, że głównym celem istnienia znacznych sił militarnych ZSRR w sowieckiej strefie okupacyjnej (nazwanej później Niemiecką Republiką Demokratyczną) było przygotowanie przyczółka do ekspansji socjalistycznego raju na Zachód. W tym kontekście opiewane pochwałami przyzwolenie Sowietów na zjednoczenie Niemiec przypomina chwalenie porywacza, że dobry z niego człowiek, skoro nie zabił, a jedynie poturbował i po otrzymaniu stosownego okupu – wypuścił, nie ponosząc żadnych konsekwencji swojej zbrodni.

Sowieci nie ponieśli bowiem żadnych konsekwencji dokonanych zbrodni przeciw ludzkości, w tym tej nas najmocniej dotyczącej – katyńskiej. Demontaż systemu trudno uznać za ich porażkę. Przeciwnie, była to klasyczna „ucieczka do przodu”, w której następcy (czyli federacja rosyjska) zachowała wszystkie aktywa, pozbywając się jednocześnie wszystkich wierzytelności. W podobny sposób na rodzimym rynku przebiegł demontaż PZPR, przekształconego w Sojusz Lewicy Demokratycznej.

Podział Niemiec był skutkiem istnienia i działania dwóch systemów totalitarnych i jednoczesnej próby ocalenia normalności, na ile jest to możliwe. Z jednej strony przecież nazistowskie Niemcy doprowadziły do wojny, więc – po doświadczeniach po I wojnie światowej – okupacja przez aliantów była zrozumiałą konsekwencją zwycięstwa, była działaniem obliczonym na demilitaryzację agresywnego sąsiada. Z drugiej strony Zachód był zbyt słaby, by przeciwstawić się do końca wielkomocarstwowym dążeniom Stalina i oddał mu Europę Środkową i Wschodnią w podobny sposób, jak w 1938 roku podpisał porozumienie z Hitlerem w Monachium.

Dziś o Stalinie nadal się nie mówi w Europie źle, by nie drażnić Moskwy. Jeżeli padają krytyczne słowa, to w takim ujęciu, by nie było żadnego odniesienia do teraźniejszości. Głosy z Warszawy, by nazwać zbrodnie po imieniu opatrywane są mianem rewizjonistycznego awanturnictwa.

Moskwa najchętniej by nas zakneblowała, czego wyrazem był komentarz ambasadora Rosji przy NATO, który stwierdził, że 5 minut dla Wałęsy podczas ceremonii rocznicy obalenia berlińskiego muru to za dużo, skoro inni dostali tylko po dwie minuty. Pewnie za te pięć minut przyjdzie nam słono zapłacić, ale moja krnąbrna polska dusza zawsze się uśmiecha, gdy moskiewskiemu niedźwiedziowi ktoś przyciera nosa, nawet jeśli robi to nie za mocno, symbolicznie.

piątek, 6 listopada 2009

Niespodzianka

Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że w czymkolwiek zgodzę się z SLD, a tu masz - niespodzianka. Ich pomysł na finansowanie mediów publicznych wypisz-wymaluj jak to, co mnie chodziło po głowie. Pytanie tylko, czy to powód niepokoju dla mnie, czy dla nich...

czwartek, 5 listopada 2009

Emerytura

Politycy PO mnie zaskoczyli krótkowzrocznością - pomysł, by przesunąć część składki z OFE do ZUS jest w moim przekonaniu skandalem. Podwójny skandalem. Z jednej strony oznacza powrót (jeszcze niepełny) do starego niewydolnego układu, w którym emerytura jest wyznaczana decyzją rządzących, a środki na nią pochodzą z pensji aktualnie pracujących. Innymi słowy mamy powrót do układu, którego niewydolność jest przysłowiowa. Po drugie skandal polega na tym, że część emerytury z OFE ma charakter kapitałowy i jest owocem oszczędności z moich zarobków. Czyli najpierw mi obiecano, że mogę oszczędzić, by moja emerytura była wyższa (gdy czas nadejdzie), bo oszczędności będą inwestowane, a teraz chce mi się to oszczędzanie uniemożliwić, lub poważnie ograniczyć, by zapełnić dziurę budżetową wynikającą z wad systemowych systemu, który się chce utrzymać.
Innymi słowy mamy przykład pomysłu wynikającego z niekompetencji i pazerności - niech będzie jak jest, a czego brakuje, należy zabrać tym, którzy mają, a nie mogą się bronić. Złodziejstwem mi to pachnie.

Mam nadzieję, że państwo politycy się obudzą i pomyślą trochę, bo inaczej zniknie ostatni powód, dla którego byłem gotowy mieć o nich trochę dobre zdanie: rozsądek w polityce gospodarczej. Przy takich pomysłach, co zarobili stracą. A na pewno stracą w moich oczach, cokolwiek jest to warte.

Media publiczne i koniec świata

Wczorajsza decyzja trybunału konstytucyjnego, potwierdzająca, że zwolnienie emerytów i bezrobotnych z opłat abonamentowych za radio i telewizję jest zgodne z Konstytucją, wywołało w mediach publicznych prawdziwą histerię. Komentarz jest w zasadzie jeden – decyzja Trybunału oznacza, że będzie mniej pieniędzy na media publiczne i że radio upadnie. Koniec z misją publicznego radia. Ktoś z „wierchuszki” stwierdził, że w obecnej sytuacji będzie pewnie trzeba zamknąć dwie rozgłośnie. Innymi słowy – koniec świata.

Usłyszałem w całej tej burzy w zasadzie jeden rozsądniejszy głos, stwierdzający, że Trybunał nic nie jest winien, a jedynie prawodawcy, którzy uchwalili nowe prawo. Trybunał jedynie stwierdził, że w przedstawionej do oceny formie jest ono zgodne z Konstytucją.

Dziennikarze i publicyści związani z publicznymi mediami mocno sprzeciwiają się finansowaniu radia i telewizji z budżetu państwa, zwłaszcza jeśli miałoby to oznaczać coroczne wyznaczanie kwoty na nie przeznaczonej. Dopatrują się w tym zamachu na swoją niezależność. Może i byłaby w tym racja, gdyby nie fakt, że wszystkie instytucje kontroli wewnętrznej w Polsce, co przytomnie zauważył marszałek Senatu, Bogdan Borusewicz, są właśnie tak finansowane i nikt nie kwestionuje ich niezależności. Co więcej, postulat zagwarantowania odgórnie minimalnej kwoty przeznaczonej na finansowanie radia i telewizji oznaczałoby w praktyce brak związku pomiędzy sytuacją gospodarczą Państwa a sytuacją ekonomiczną mediów. Czyli w dobie najgorszego kryzysu miałyby gwarancję, że jest im ciepło, miło i przyjemnie. Trudno sobie wyobrazić bardziej demoralizującą i gorszącą społecznie sytuację.

Całym sercem jestem za utrzymaniem publicznych mediów i finansowaniem ich misji kulturowej. Abonament uważam jednak za formę dodatkowego opodatkowania, w dodatku nakładanego – jeśli chodzi o wysokość – w drodze rozporządzenia a nie ustawy. Obecna sytuacja domaga się zatem zmiany. Najprostszym rozwiązaniem byłoby związanie finansowania mediów publicznych z procedurami podatkowymi na zasadzie przekazania jakiejś części podatku dochodowego na rzecz radia i telewizji, dokładnie tak samo, jak ma to miejsce z przekazywaniem części daniny na rzecz instytucji pożytku publicznego. Trzeba by było, oczywiście, ustalić odpowiednie procedury i wyliczyć odpowiedni procenty, ale sam mechanizm jest banalnie prosty i – co ważne – jest już sprawdzony w praktyce.

I jeszcze słowo na temat misji publicznych mediów. Odnoszę czasem wrażenie, że – nade wszystko w odniesieniu do telewizji – nieco jest to termin nadużywany. Zbyt często miejsce „misyjnych” emisji emitowane są programy, służące nade wszystko nawiązaniu konkurencji ze stacjami komercyjnymi. Ambitne programy kulturalne są przesuwane na całkowicie niekulturalne pory, transmisje sportowe są coraz rzadsze (wykupują je stacje komercyjne). Brakuje ambitnej publicystyki, programów popularnonaukowych. Jest natomiast mnóstwo tasiemcowych seriali o mocno wątpliwym wymiarze kulturotwórczym czy edukacyjnym oraz taniej, płaskiej rozrywki. W zasadzie najbardziej charakterystycznym elementem wyróżniającym publiczną telewizję od stacji komercyjnych jest to, że filmy nie są przerywane reklamami. Z mojego punktu widzenia to nie jest zbyt wielka różnica. Tęsknię za wzorcem brytyjskim, gdzie reklam w BBC nie ma wcale. I tam praktycznie cały program jest „misyjny”, bo taki być musi. A u nas jest niewiadomoco. Może cała ta sytuacja wymusi zmiany. Zapewne wymusi. Pytanie tylko, czy na lepsze…

czwartek, 29 października 2009

Sprawiedliwa zapłata

Znane dobrze odniesienia biblijne, jak choćby „nie zawiążesz pyska wołowi młócącemu”, czy inne, w tym uwaga św. Pawła odnośnie do prawa do utrzymania ze strony tych, którym posługiwał, wskazują, iż związek pracy i wynagrodzenia za nią jest całkowicie oczywisty i płynie bardziej z prawa naturalnego, niż z Objawienia. Jednocześnie jednak trzeba zauważyć, iż Słowo Boże mocno podkreśla wymóg spełnienia zobowiązania zaciągniętego przez stosunek pracy i traktuje zatrzymanie należnej zapłaty jako jedną z najcięższych niegodziwości.

W nauczaniu Kościoła można znaleźć pięć podstawowych kryteriów wysokości wynagrodzenia, od których spełnienia uzależniona zostaje moralna akceptacja płacy. Cztery pierwsze odnoszą się do samej pracy, piąta – płynie z szacunku wobec pracownika, dlatego można by ją odnieść do zasady solidarności społecznej, choć słuszniej – zdaniem autora – będzie podporządkować ją zasadzie sprawiedliwości.

Pierwszym kryterium sprawiedliwej zapłaty jest skorelowanie jej ze stopniem wysiłku i uciążliwości, jaki pracownik musi włożyć, by spełnić stawiane mu wymagania. Im więcej trudu domaga się wykonywana praca, tym wyższe powinno być wynagrodzenie. Ważne jest jednak, by uwzględnić tutaj jakość wykonywanej pracy. Sam fakt, że pracownik się napracuje, namęczy, nie daje mu prawa do wynagrodzenia, tym bardziej wyższego wynagrodzenia, jeśli owoce tego wysiłku są mizerne lub żadne. Co więcej, bywa, że właśnie zdolność do sprawnego wypełnienia nałożonych obowiązków – powodująca wrażenie braku wysiłku w pracy – jest swoistym znakiem jakości pracownika i dowodem jego wysokich kompetencji.

Dlatego drugie kryterium sprawiedliwości płacy wynika z uzależnienia jej od kompetencji pracownika – zarówno merytorycznych jak i formalnych, przy czym istotniejsze powinny być rzeczywiste umiejętności osoby wykonującej daną pracę niż certyfikaty poświadczające wykształcenie zawodowe (choć i one powinny być w ustalaniu wysokości wynagrodzenia uwzględniane). Im lepszym się jest pracownikiem, tym więcej powinno się zarabiać.
Trzecim kryterium wyznaczającym sprawiedliwą zapłatę jest odniesienie do stopnia odpowiedzialności, jaką ponosi pracownik – zarówno w wymiarze organizacyjnym jak i wprost materialnym. Podobnie jak dwa poprzednie kryteria, także i to jest wyczuwane przez ludzi niejako intuicyjnie, choć jednocześnie najłatwiej tu o konflikty, zazdrość, niezrozumienie i nadużycia.

W mocno stechnicyzowanym i zglobalizowanym świecie coraz więcej ludzi ponosi ogromną odpowiedzialność zarówno za dobra materialne znacznej wielkości, jak i za ludzi. Trzeba wprost powiedzieć, że często są to dobra nieporównywalne. Nie sposób zestawić ze sobą odpowiedzialności lekarza, który ratuje życie chorego, z odpowiedzialnością dyrektora banku. Trudno także porównywać odpowiedzialność głowy państwa i prezesa koncernu paliwowego.

Trzeba zaznaczyć, że niesprawiedliwą byłaby płaca poważnie odbiegająca od wynagrodzenia osób pełniących podobne stanowiska w innych przedsiębiorstwach lub działach danej firmy lub też – płaca nieproporcjonalna do sytuacji finansowej przedsiębiorstwa. Zasada sprawiedliwości rozdzielczej nakazuje partycypację w zyskach (ale i stratach) przedsiębiorstwa przez wszystkich jej pracowników. Niegodziwością jest zatem domaganie się i wypłacanie podwyżek i premii w sytuacji, gdy przedsiębiorstwo ponosi straty, a tym bardziej, gdy dosłownie tonie w długach. Także nie można zaakceptować wysokich odpraw w sytuacji, gdy zwalniana osoba ponosi odpowiedzialność za złą sytuację ekonomiczną przedsiębiorstwa.

Na koniec jeszcze jeden wątek. Nauczanie Kościoła wielokrotnie wskazywało na konieczność „urodzinnienia” wynagrodzenia, które powinno pozwolić na utrzymanie całej rodziny. Praca nad utrzymaniem domu i wychowaniem dzieci będąc niezwykle wartościowym wkładem w życie społeczne, jest jednocześnie drogą realizacji własnego powołania kobiety-żony-matki do pracy. Z drugiej strony wiadomo, że pracownik, który chętnie i z radością wraca do domu, który jest w tym domu szczęśliwy obecnością i miłością swojej żony, zazwyczaj jest lepszym pracownikiem. I w to warto zainwestować.

czwartek, 22 października 2009

Szczególny dzień

Wczoraj był szczególny dzień. Nie dlatego, że wiceprezydent Biden przyjechał porozmawiać z naszymi o nowym systemie antyrakietowym – notabene istniejącym wyłącznie na deskach kreślarskich i z perspektywą uruchomienia w 2015-2018 roku, jeśli dobrze pójdzie i następna administracja amerykańska, wzorem obecnej, nie zmieni zdania. We współczesnej polityce zasada „pacta sunt servanda” nie obowiązuje, albo obowiązuje rzadko. Zresztą, Biden nic konkretnego nie powiedział, bo powiedzieć nie mógł. Innymi słowy, wbrew oświadczeniom amerykańskiego gościa, trzeba powiedzieć jasno, że Polska nie jest jednym z najważniejszych sojuszników Ameryki. Nie jest i nie była. I raczej nie będzie, bo niewiele ma Ameryce do zaoferowania w obecnej sytuacji geopolitycznej. Oczywiście, czasem jest sojusznikiem przydatnym, zwłaszcza, gdy nadskakuje i zdaje się wyprzedzać życzenia USA, ale o mit o znaczącej roli Polski w polityce międzynarodowej USA nie ma żadnych podstaw.
Także kolejny dzień zmagań o kształt uchwały powołującej komisję do zbadania kolejnej afery nie nadał wczorajszemu dniowi szczególnego charakteru. Ot, kolejny epizod kłótni między partyjnymi ugrupowaniami, gotowymi iść na noże o każde słowo i posyłać do więzienia z powodu odbytej rozmowy telefonicznej. I choć w mediach mówi się i pisze o kolejnych agentach – już nie Bolkach, ale Tomkach – żadnych szczególności w tym nie dostrzegłem.
Wszystko przesłoniło inne, bardzo osobiste dla mnie, ale znaczące dla Kościoła, wydarzenie. Wczoraj, w archikatedrze św. Jana Chrzciciela na warszawskiej Starówce, mój Ojciec otrzymał święcenia diakonatu. Wraz z pięcioma innymi kandydatami do święceń z Archidiecezjalnego Seminarium Misyjnego Redemptoris Mater, stanął przed ks. abpem Kazimierzem Nyczem, by wypowiedzieć „jestem” i by podjąć urząd i posługiwanie diakońskie.
Trudno opisać moje uczucia, gdy wkładałem na niego stułę i dalmatykę. Ja, ksiądz od lat z górą szesnastu, ubierałem w diakońskie szaty własnego ojca. Wiem, że to tylko etap do święceń kapłańskich, wyznaczonych na 22 maja, ale w niczym to nie zmniejsza doniosłości i powagi wydarzenia. Powiedzieć, że byłem wzruszony i przejęty, to za mało, zdecydowanie za mało. Miałem i mam pełną świadomość, że oto stałem się uczestnikiem Tajemnicy: powołania do kapłaństwa Chrystusowego, udzielonego mojemu Ojcu.
Powiedziałem, że to ważne wydarzenie także dla całego Kościoła. Tak uważam. Pokazuje bowiem, że Bóg udziela swoich darów na przeróżne sposoby i nawet późny wiek (Tata ma 68 lat) nie jest dla Niego przeszkodą – jedyne, czego potrzebuje do działania, jest kochające, wierzące i pełne nadziei życia wiecznego serce. Dopóki zatem śmierć nie zamknie ludzkiego pielgrzymowania, słowo jest do takiego serca kierowane, by mogły się dokonać wielkie dzieła Boże.
Przepraszam, jeśli ktoś ma mi za złe nazbyt osobisty wydźwięk dzisiejszego felietonu. Z mojego punktu widzenia, te wczorajsze święcenia były najważniejszym wydarzeniem na świecie. Bardzo dziękuję moim przyjaciołom za modlitwę, a niektórym z nich za obecność podczas liturgii święceń w Warszawie, a ks. Arcybiskupowi Józefowi Życińskiemu za dobre słowo i modlitwę w intencji mojego Ojca. Proszę zaś Was wszystkich, drodzy Przyjaciele Radia eR, byście otoczyli diakona Antoniego – ale i wszystkich, którzy w ostatnim czasie otrzymali święcenia diakonatu i kapłaństwa – gorącą modlitwą. Niech Duch Święty prowadzi ich, i nas wszystkich, drogami Bożymi.

czwartek, 15 października 2009

Cyrk

W Polsce wszystko jest polityką, od kwestii budowy drogi w gminie poprzez dyskusje nad aborcją i in vitro, aż po wyborcze przepychanki. A może raczej – wszystko do niedawna polityką było. Było, ale już nie jest. Dziś jest to zwykłe partyjniactwo, w którym pieniacze ze wszystkich możliwych stron usiłują zwrócić na siebie uwagę poprzez ustawiczną krytykę swoich oponentów.

Pan Prezydent za punkt honoru (wątpliwy niewątpliwie) postawił sobie blokowanie poczynań rządu, z którym ma konstytucyjny obowiązek współpracować. Jak echo wciąż pobrzmiewa wygłoszone zaraz po wyborach oświadczenie Lecha Kaczyńskiego wobec jego brata – Jarosława: „Panie Prezesie, zadanie wykonane”. Z kolei Premier i jego otoczenie nie omijają żadnej okazji, by wbić przysłowiową szpilę gospodarzowi Pałacu Namiestnikowskiego – ot, chociażby poprzez manifestacyjną zmianę sposobu odwołania ministrów. Jak to ktoś powiedział: najwyraźniej ktoś nie chciał podać prezydentowi ręki – w ten złośliwy nieco komentarz jestem skłonny uwierzyć, bo wpisuje się w całokształt polskiej sceny politycznej. Zresztą i prezydent nie pozostał dłużnym, składając podczas zaprzysiężenia nowych ministrów życzenia… nauczycielom i pomijając fakt rekonstrukcji rządu niemal całkowitym milczeniem. Innymi słowy smutny cyrk trwa nadal.

Obawiam się, że jedną z konsekwencji będzie podobny bojkot kolejnej odsłony przedstawienia, jak miało to miejsce wczoraj na stadionie w Chorzowie. I podobnie jak tam, „nasi” strzelą sobie samobója, po czym w dobrych nastrojach – bo przecież zagrali dobry mecz, tylko im „nie wyszło” – będą spektakl ciągnąć dalej. I tak jak z piłką nożną kibice – pozbawieni alternatywy wyborcy będą zmuszeni ścierpieć kolejną kompromitację.

Myślę, że niewielu jest w Polsce ludzi, którzy nie lubią historii o Kargulu i Pawlaku, wojnie rodzin tak długiej, że nikt już nie wie, o co poszło i kiedy. Śmiejemy się z ich zacietrzewienia, z pobłażaniem traktując swary i kłótnie. Widzimy, jak głupie są to postawy. I jak bardzo nasze. Śmiejemy się jednak, chcąc ukryć własne zmieszanie, boć przecież na co dzień jesteśmy świadkami, ba – uczestnikami – podobnych relacji. Nie ma się co łudzić: spory pomiędzy prezydentem i premierem różnią się od naszych kłótni i sporów tylko blaskiem telewizyjnych kamer i reporterskich fleszy.

Ostatnimi czasy zauważyłem jednak pewne światełko w tunelu. Oto Telewizja Polska zrezygnowała z transmisji obrad sejmu, oczywiście przy jednogłośnym sprzeciwie aktorów Teatru na Wiejskiej. Jeśliby konsekwentnie zrezygnowała z robienia wywiadów z posłami i senatorami, z członkami rządu i prezydentem – nie tylko telewizja publiczna, ale wszystkie stacje – relacjonując wyłącznie efekty prac rządu, parlamentu i prezydenta, jestem przekonany, że standardy w polityce znacznie by się poprawiły. Nie byłoby wtedy sensu zajmować się biciem piany, obrzucać przeciwników błotem ani przechwalać się pomysłami nie do zrealizowania – społeczeństwo patrzyłoby na owoce i po owocach oceniałoby rządzących.

Na razie ocenia po kłótniach i wygląda na to, że niespecjalnie lubi to, co widzi. Przynajmniej ja nie lubię. Bardzo!

czwartek, 8 października 2009

Wojna na górze

Zamieszanie w rządzie niektórzy przywitali z radością – bo nie lubią platformy, inni z żalem, bo ich faworytom powinęła się noga. Mnie kolejna afera z jednej strony nie zaskoczyła, ale z drugiej zasmuciła, choć z nieco innego powodu. Nie jestem zaskoczony, bo historia z ustawą hazardową wpisuje się w kontekst całości życia politycznego w naszym kraju: po pierwsze, że ludzie się chcą szybko dorobić i pieniądze „już”, są dla nich ważniejsze od dobrej reputacji; po drugie, że brak „klasy” przekłada się na brak oporów moralnych przed łamaniem i naciąganiem prawa; po trzecie – że opozycja nieustannie szuka „haków” i „haków na haki” w przekonaniu, że na pewno coś musi znaleźć, bo nikt z definicji nie może być uczciwy.
Jak powiedziałem afera zasmuciła mnie, ale nie dlatego, że Platforma jest moją ulubioną partią, bo nie jest. Mój smutek wzbudziła nade wszystko reakcja tzw. „elit politycznych” (co – swoją drogą – oznacza redefinicję terminu „elita”). Spór kompetencyjny pomiędzy prezydentem a premierem, jak się zdawało załagodzony i wyciszony kilka miesięcy temu, przerodził się w otwartą wojnę.
Dziś nikt nie udaje, że troszczy się o dobro kraju. Dziś już chodzi tylko o pokonanie przeciwnika. Zarówno premier jak i prezydent usiłują wykazać niekompetencję i partyjne zaklinczowanie swojego przeciwnika. Problem w tym, że głównym przegranym w takim konflikcie może być tylko państwo i jego obywatele. Jeśli dwie najważniejsze osoby w państwie wzajemnie się zwalczają, stratni jesteśmy wszyscy. Jeśli polska racja stanu zostaje odsunięta na dalszy plan – a jest to jedyna racja dla której obaj panowie rzekomo starali się o swoje urzędy – należałoby zakwestionować ich moralne prawo do rządzenia.
Proszę mnie dobrze rozumieć. Nie kwestionuję prawa wybranego demokratycznie prezydenta do bycia prezydentem, ani premiera, którego wyłoniły wybory parlamentarne. Chcę powiedzieć, że toczona przez obu panów walka jest niegodziwa, bo niszczy dobro wspólne, któremu na imię Polska.
Swoją drogą, odnosząc się do zarzutów upartyjnienia władzy, o ile prezydentowi nie wolno być członkiem ani działaczem żadnej partii, o ile jego obowiązuje apolityczność w sprawowaniu urzędu, o tyle premier takiego obowiązku nie ma. Premier jest i może być członkiem ugrupowania partyjnego; siłą rzeczy może tak prowadzić politykę państwa, by zrealizować program wyborczy swojego ugrupowania. Urząd premiera z natury rzeczy jest upartyjniony, więc czynić z tego zarzut jest co najmniej nie na miejscu – zwłaszcza jeśli wcześniej robiło się to samemu.Nie podoba mi się to, co robią wybrani do rządzenia ludzie. Nie podoba mi się prowadzona przez nich polityka niszczenia oponentów politycznych. I jakkolwiek nie podoba mi się narastający wstręt ludzi do uczestnictwa w życiu politycznym (poprzez wybory), o tyle coraz mniej znajduję argumentów i siły, by ich (i siebie) do tego uczestnictwa nakłaniać. Bo jak tu się troszczyć o dobro wspólne na dole, gdy góra ma to dobro w najgłębszym poważaniu?

środa, 30 września 2009

Absurdy codzienności

Nie mam żadnych wątpliwości, że nowoczesne państwo powinno troszczyć się o bezpieczeństwo swoich obywateli, szczególną troską otaczając najsłabszych. Jak się to ma do kwestii In vitro – mówiłem wielokrotnie, więc dziś sobie i Państwu odpuszczę; dziś chciałbym podjąć temat nieco inny. Chodzi mianowicie o troskę o dzieci i stopień ingerencji Państwa w życie prywatne obywateli.
Kiedy moi przyjaciele zaczęli starać się o możliwość adopcji dziecka, ze zdumieniem dowiedzieli się, że nie mają na to większych szans, ponieważ nie spełniają standardów socjalnych. Dla wyjaśnienia: oboje pracują w państwowych instytucjach, bynajmniej nie na szeregowych stanowiskach, zarabiają jednak tyle, że nie ma mowy o uzyskaniu zdolności kredytowej wymaganej do zakupu dużego mieszkania. A mieszkanie duże musi być, jeśli by mieli adoptować dziecko, bo dziecko musi mieć swój osobny pokój. Czyli, jeśliby chcieli mieć dwoje dzieci (wiadomo, że tak lepiej przynajmniej z wychowawczego punktu widzenia, o innych nie wspominając) – muszą im przeznaczyć dwa pokoje. Uświadomiłem sobie, że najlepsze środowisko wychowawcze dla adoptowanego dziecka – rodzina wielodzietna – nie ma zazwyczaj żadnych szans na adopcję, bo z reguły nie ma możliwości, by wydzielić osobny pokój. Pomijam tu kwestię testu na minimalny dochód na głowę – zapewne też nie byłoby możliwe spełnienie stawianych wymogów. Być może to tylko nadgorliwy urzędnik (urzędnicy), ale mam niejasne wrażenie, że sytuacja jest poważniejsza. Po prostu nowoczesne państwo chce wszystko kontrolować, koncesjonując prawo do wychowania. Mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie w cywilizowanym świecie do sytuacji, w której normalne małżeństwo będzie musiało uzyskać zgodę jakiegoś urzędu na posiadanie potomstwa; takie praktyki są obecne na przykład w Chinach, które historię swej cywilizacji datują co prawda ponad 3000 lat wstecz, jednak z drugiej strony władza traktuje obywateli jako niewolników w podobny sposób, jak w Europie czyniono to za czasów Cesarstwa Rzymskiego.
Być może jednak chińskie podejście znajdzie liczniejszych naśladowców w świecie demokratycznym. Oto we wtorkowych serwisach informacyjnych znalazłem wiadomość, iż Wydział Spraw Społecznych (Department of Human Services) w stanie Michigan w USA zakazał pewnej kobiecie opiekowania się dziećmi jej przyjaciół, co rzeczona niewiasta robiła nota bene bez wynagrodzenia. Przyjacielską pomoc uznano za nielicencjonowaną działalność opiekuńczą. W innym miejscu (bodaj w Wielkiej Brytanii, ale teraz już nie pomnę gdzie) urząd decyzją administracyjną uniemożliwił młodym (acz pełnoletnim) ludziom zawarcie małżeństwa, uznając ich za psychicznie do tego niezdolnych; nie przeszkadzało to w niczym, by zachowali wszystkie (no, prawie wszystkie) prawa obywatelskie. U nas z kolei – pamiętamy to wszyscy, bo niedawna to historia – sąd odebrał matce dziecko zaraz po narodzinach i dopiero nacisk opinii społecznej doprowadził do powrotu dziewczynki do domu.
Nadzór nadzorem i kontrole kontrolami, ale – jak to mawia jeden z moich kolegów z czasów liceum – nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Państwo w swojej trosce o obywateli nie musi pilnować wszystkiego i wściubiać nos do prywatnego życia obywateli. Ma interweniować, gdy dzieje się źle, ale nie może zakładać, że każdy jest potencjalnym kryminalistą, którego na wszelki wypadek trzeba zakuć w kajdanki i objąć kuratelą. Ludziom trzeba pozwolić żyć, dorastać, zmagać się, i pomagać dopiero wtedy, gdy naprawdę już sobie nie radzą.

niedziela, 27 września 2009

Polański i równość wobec prawa

Nigdy nie lubiłem jego filmów. Nie podobały mi się - nie ten gatunek, nie te klimaty. Dostawał nagrody, które - miałem wrażenie - pochodziły bardziej z klucza, niż z podziwu dla jego sztuki reżyserskiej. Przyznaję jednak - nie byłem w tych ocenach obiektywny. Nie byłem i nie jestem.
Faktem jednak jest, że ściga go kalifornijski wymiar sprawiedliwości za współżycie z 13-letnim dzieckiem. Nie ma znaczenia, czy dziewczynka wyglądała na starszą, bo R. Polański wiedział ile ma lat. Popełnił przestępstwo, złamał prawo, ale - co znacznie gorsze - złamał delikatną strukturę psychiczną tego dziecka. List gończy i aresztowanie nie są żadną formą znęcania się nad nim - to raczej smutna i bolesna konsekwencja wyborów i działań podjętych przez niego przed laty. Polański ponosi odpowiedzialność za to, co zrobił jako dorosły wobec dziecka.
Politycy i artyści domagają się wycofania aktu oskarżenia, dopominają się o prawo łaski - wszystko w imię zasług dla kultury. Co się stało z bezwzględnym dążeniem do sprawiedliwości, które cechuje współczesne życie publiczne? Nie mam żadnych złudzeń, że gdyby na miejscu Polańskiego był ktokolwiek inny, zwłaszcza katolicki duchowny, media i politycy z równie wielką gorliwością dopominaliby się surowych kar i wysokich odszkodowań dla ofiary molestowania seksualnego. Ale - jak to Orwell napisał - "wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są bardziej równe, niż inne".
Nie dopominam się kary dla reż. R. Polańskiego, ale zwracam uwagę na tę faryzejską moralność publiczną, która gładko przebacza celebrytom i pastwi się na "zwykłych śmiertelnikach". Jeśli słowo "sprawiedliwość" ma oznaczać cokolwiek sensownego, trzeba zrewidować albo jej zastosowanie w stosunku do celebrytów, albo w stosunku do reszty ludzi. Bardzo jestem ciekaw, co orędownicy praw dzieci będą mówili w tej sytuacji, zwłaszcza z trybun sejmowych.

czwartek, 24 września 2009

Była konferencja, był list, ale teraz o tym cisza...

Poniższy list w zasadzie nie wymaga komentarza. W kontekście medialnych zawieruch wokół problemów bioetycznych cisza po jego publikacji jest wielce wymowna. Niestety...

List otwarty do Posłów i Senatorów Rzeczypospolitej Polskiej

Jako lekarze zajmujący się leczeniem niepłodności, obradujący na Międzynarodowej Konferencji "NaProTechnology - Lublin 2009", zawiadamiamy: istnieje i rozwija się metoda diagnostyczno-terapuetyczna ukierunkowana na zdrowie prokreacyjne kobiety, znana jako NaProTechnologia.

NaProTechnologia umożliwia dogłębne rozpoznanie przyczyn niepłodności i skuteczne ich leczenie. Daje szanse na poczęcie poprzez naturalne współżycie i urodzenie zdrowego, donoszonego dziecka. Korzysta przy tym z najnowszych osiągnięć wielu gałęzi medycyny, w tym chirurgii, ginekologii, farmakologii i andrologii, we współpracy z naturalnymi funkcjami prokreacyjnymi kobiety.

Doświadczenia naszych kolegów ze Stanów Zjednoczonych i Irlandii dowodzą, że NaProTechnologia jest skuteczniejsza niż zapłodnienie in vitro, oferuje rozwiązania w sytuacjach kiedy in vitro pozostaje bezradne lub szczególnie ryzykowne, potrafi pokonywać problem niepłodności męskiej i niedrożności jajowodów.

NaProTechnologia proponuje kompleksowe podejście do zdrowia reprodukcyjnego kobiety. Praktyka kliniczna w ośrodkach które stosują NaProTechnologię wskazuje, że może przewidywać problemy z płodnością, np. zagrożenie poronieniem oraz ryzyko innych chorób, w tym np. raka piersi. Może skutecznie leczyć endometriozę, zespół napięcia przedmiesiączkowego, nawracające torbiele jajnikowe, depresję poporodową i inne nieprawidłowości, nie narażając organizmu na skutki uboczne innych, niszczących fizjologię terapii farmakologicznych.

Proponowana przez NaProTechnologię obserwacja biomarkerów według Modelu Creightona umożliwia ponadto w pełni skuteczne planowanie rodziny, bez ryzyka niebezpieczeństw związanych z antykoncepcją hormonalną i użyciem wkładek wewnątrzmacicznych.

NaProTechnologia jako metoda diagnostyczno-terapeutyczna, będąca tanią, realną, zdrową i w pełni etyczną alternatywą dla programu sztucznego rozrodu, rozwija się w wielu krajach świata, także w Polsce. Konferencja "NaProTechnology - Lublin 2009" pokazała rosnące zainteresowanie branży medycznej oraz pacjentów. Kilkuset uczestników z Polski i zagranicy słuchało prelekcji naukowców m. in. z USA, Irlandii i Kanady, szkolenia przeszli kolejni praktycy, lekarze i instruktorzy Modelu Creightona.

Chcemy zwrócić Państwa szczególną uwagę na fakt, że w przeciwieństwie do NaProTechnologii, sztucznie wspomagany rozród (ART) metodą in vitro (IVF) niesie ze sobą ryzyko śmierci zarodków, poronień, ciąż wielopłodowych zakończonych porodami przedwczesnymi. Wiąże się ze zwiększoną częstością wad wrodzonych, stwarza ryzyko dla zdrowia kobiety poddającej się hiperstymulacji jajników, pomija i lekceważy godność mężczyzny, kobiety i dzieci.

In vitro jest metodą drogą, mało skuteczną, kontrowersyjną i ryzykowną dla zdrowia. Nie bez powodu na całym świecie poddaje się jej tylko nieznaczny procent par (0,5%) zmagających się z dramatem niepłodności. NaProTechnologia przynosi wszystkim nowe możliwości.

Prosimy o uwzględnienie powyższych faktów w debacie na temat niepłodności, o niewypieranie NaProTechnologii z dyskursu publicznego. Namawiamy też do odrzucenia w głosowaniu projektów ustaw, które przez legalizację lub dofinansowanie wymuszają społeczną akceptację in vitro i w sposób nieuzasadniony promują tę metodę jako jedyną lub najbardziej skuteczną odpowiedź na problem niepłodności.

Prof. Thomas Hilgers, twórca NaProTechnologii, członek Papieskiej Akademii Pro Vita (Nebraska, USA)
Dr Phil C. Boyle, dyrektor Fertility Care Centers of Europe (Galway, Irlandia)
Prof. Joseph B. Stanford, specjalista zdrowia publicznego, Uniwersytet w Utah (USA)
Dr Mark F. Stegman, ginekolog położnik, Center for Women's Health (Pensylwania, USA)
Dr Maciej Barczentewicz, ginekolog położnik, Prezes Zarządu Fundacji Instytut Niepłodności Małżeńskiej im. Jana Pawła II (Lublin)
Dr Maria Szczawińska, ginekolog położnik, Przewodnicząca Sekcji Ginekologii Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich (Kraków)
Dr Tadeusz Wasilewski, ginekolog położnik, były praktyk in vitro, Klinika NaProMedica (Białystok)
Pozostałe podpisy na stronie www.leczenie-nieplodnosci.pl
List ukazał się w "Rzeczpospolitej" z dnia 21.09.2009r.

Jeszcze raz o procesie

Piszę o tym procesie jeszcze razże o komentarz do wydarzenia zwrócił się do mnie "Nasz Dziennik". Poniżej mój tekst przygotowany dla tego tytułu.

Ks. dr Piotr Kieniewicz MIC, Katedra Teologii Życia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II


Wyrok sądu był motywowany ideologicznie


Wyrok sądu w sprawie Alicji Tysiąc przeciw „Gościowi Niedzielnemu” jest niezwykle znaczący, zarówno ze względu na swoje ideologiczne podłoże, jak i możliwe konsekwencje. Chociaż bowiem w Polsce nie obowiązuje prawo precedensu, ten wyrok może mieć taki charakter.



Po pierwsze uderza on w wolność wypowiedzi, zwłaszcza w odniesieniu do dziennikarzy. Chociaż bowiem sąd mówi, iż wolno powiedzieć, ze aborcja jest zabójstwem, ale nie pozwala tego powiedzieć w odniesieniu do konkretnej osoby. Powiedzmy to wprost: to jest absolutny absurd. Jeżeli mogę powiedzieć, że ludobójstwo jest złe, a nie wolno mi powiedzieć, że ktoś w nim uczestniczy, to brak w tym logiki. Przecież cała rzecz, na przykład jeśli chodzi o sprawę Katynia, dotyczy tego, że chcemy ujawnić konkretne nazwiska, czyli wskazać, kto jest za to odpowiedzialny. Papież Jan Paweł II niejednokrotnie mówił, iż prawdziwie odpowiedzialnymi za grzech są tylko konkretne osoby. Zatem jeśli mówimy, że aborcja jest zabójstwem, to znaczy, że ktoś się jej dopuścił. Oczywiście pani Alicja Tysiąc się jej nie dopuściła, ponieważ nie zabiła swego dziecka, ale usiłowała to zrobić. Nasz kodeks karny przewiduje karę dla osób usiłujących dokonać zabójstwa. Dlatego uważam, że pozew Alicji Tysiąc był niesłuszny, a wyrok jest motywowany nie merytorycznie a ideologiczne.



Po drugie, trzeba zaznaczyć, że autorem artykułu w „Gościu Niedzielnym” był ksiądz, zaś tezy postawione w artykule są wyrazem nauczania Kościoła katolickiego. Wobec tego takie orzeczenie sądu odbieram jako próbę zakneblowania ust Kościołowi: nie wolno nauczać tego, czego naucza od zawsze (nauczanie w kwestii aborcji sięga przełomu I i II wieku n. e., czyli początków Kościoła). Dlatego w moim przekonaniu wyrok stanowi próbę wejścia władzy sądowniczej w kompetencje Kościoła, co moim zdaniem narusza konstytucyjny rozdział Kościoła od Państwa. Struktura państwa demokratycznego zakłada, że istnieje wolność wypowiedzi i że Kościół ma prawo przekazywać swoje nauczania w odniesieniu do wiary i moralności. Kwestia aborcji należy do jednego i do drugiego. Co dalej? Jeżeli sąd wyższej instancji nie oddali wyroku i nie uda się kasacja, to wydaje mi się, że najsłuszniejszym wyborem byłaby odmowa wykonania wyroku, nawet za cenę więzienia. Co doprowadziłoby do tego, że w wolnej rzekomo Polsce wróciłaby kategoria więźniów sumienia.



Kościół kieruje się pewnymi zasadami, od których nie odstąpi, bo odstąpić nie może. Są dwa dogmaty, które obligują nas do tego, byśmy szanowali życie od poczęcia, czyli Dogmat o Wcieleniu (Bóg stał się człowiekiem, przyjął ludzkie ciało w momencie poczęcia), oraz dogmat o Niepokalanym Poczęciu – Maryja otrzymuje łaskę, którą może otrzymać tylko osoba. Dlatego Kościół nie odróżnia zarodka od dziecka, tak jak nie odróżnia zarodka od starca, a starca od dziecka. Po prostu człowiek jest człowiekiem.



Na marginesie pragnę zauważyć, że Alicja Tysiąc ma pretensje do „Gościa Niedzielnego” o opublikowanie jej wizerunku i wymienienie jej z nazwiska. Ale przecież ta pani pozwała do sądu całe państwo polskie. Zastanawia, że jak długo media ją chwaliły, wszystko było w porządku. Problem pojawił się wtedy, gdy głos zajął GN.
Opr. Anna Ambroziak

środa, 23 września 2009

Proces kneblowania ust

Z mniejszym lub większym triumfem opublikowano w mediach informację o zwycięstwie p. Alicji Tysiąc w procesie przeciw ks. Markowi Gancarczykowi, redaktorowi naczelnemu "Gościa Niedzielnego". Proces toczył się o znieważenie, naruszenie dobrego imienia i prywatności poprzez publikację wizerunku. Przegrany musi przeprosić p. Tysiąc i wypłacić jej 30 tys. zł odszkodowania.
Myślę, że - choć w Polsce nie istnieje prawo precedensu w orzecznictwie - możemy mieć do czynienia z precedensem, a to z kilku powodów.
Po pierwsze, oskarżony jest dziennikarzem, zaś materiał, będący podstawą do sporządzenia powództwa opierał się na faktach, nade wszystko na fakcie zasądzenia odszkodowania powódce za naruszenie rzekomego prawa do aborcji (rzekomego moralnie, bo w prawie stosowne zapisy istnieją). Wyrok skazujący oznacza, że dziennikarz nie może komentować procesów sądowych, bo jeśli komentarz nie spodoba się którejś ze stron, to może mieć kłopoty za nazywanie rzeczy po imieniu. Czyżby zatem wyrok był próbą kneblowania ust niewygodnym dziennikarzom, zamachem na konstytucyjną wolność słowa?
Po drugie, oskarżony jest księdzem i w swoim komentarzu opiera się na nauczaniu Kościoła na temat grzechu aborcji. Wyrok można zatem interpretować jako próbę kneblowania ust Kościołowi. Jednocześnie byłby to zamach na światopoglądową neutralność Państwa, które narusza prawo wspólnoty katolickiej do swobodnego praktykowania wyznawanej wiary.
Jak się wydaje, ostatnimi czasy coraz częściej mamy do czynienia z ograniczaniem prawa chrześcijan do publicznego wyrażania swojej wiary i wypowiadania swoich poglądów, nie tylko w Polsce zresztą. Oto w imię rozdzielania życia społecznego od religii, dokonuje się prób eliminacji wszelkich znaków i symboli religijnych z życia, czego przykładem może być raz po raz podejmowana inicjatywa usunięcie znaku krzyża z pomieszczeń instytucji publicznych, nawet jeśli pracowaliby tam sami chrześcijanie.
Problem jednak leży głębiej. Chrystus usuwany jest z naszego życia na poziomie relacji międzyludzkich, głównie dlatego, że na to pozwalamy. Zachowujemy się, my chrześcijanie, jakbyśmy się naszego chrześcijaństwa wstydzili: coraz rzadziej modlimy się przed posiłkami (na myśl o modlitwie przed posiłkiem w restauracji wiele osób pewnie się wzdrygnie). Podczas Mszy św. w kościele zresztą też odpowiedzi są wypowiadane (lub śpiewane) cicho, zdawkowo. W rozmowach rodzinnych, z przyjaciółmi i znajomymi o Panu Bogu zazwyczaj się milczy.
Trudno zatem oczekiwać, byśmy aktywnie - jako społeczeństwo - bronili nauczania Kościoła, skoro nie bardzo znajdujemy w sobie siłę do jasnego, jednoznacznego, publicznego wyznawania wiary chrześcijańskiej. Trudno byśmy Kościoła bronili, jeśli się z nim nie utożsamiamy. I chyba dlatego nasi przeciwnicy skwapliwie korzystają z okazji, by przeforsować swoje.
A wracając do procesu p. Alicji Tysiąc, mam kilka uwag. Opublikowanie jej nazwiska i zdjęcia nie jest w moim przekonaniu naruszeniem prawa do prywatności, skoro przy okazji procesu w Strasburgu jej osoba i cała sprawa nabrały publicznego charakteru. Upublicznienie wizerunku i danych jest konsekwencją podjętych przez p. Tysiąc działań i decyzji, w tym wystąpienia na drogę sądową przeciwko całemu państwu polskiemu. Z tymi konsekwencjami trzeba się było liczyć.
Jakkolwiek mam nadzieję odwrócenia sentencji w drugiej istancji, może się zdarzyć, że wyrok zostanie utrzymany nawet podczas kasacji (w moim przekonaniu narusza on konstytucję, zatem podstawy do kasacji by były). Kto wie, czy nie lepiej byłoby wówczas nie zapłacić zasądzonego dszkodowania i być więźniem sumienia - czego oczywiście nikomu, nade wszystko ks. Markowi, nie życzę. Byłby to pierwszy przypadek uwięzienia za przekonania w wolnej Polsce, tylko że wtedy Polska pokazały swoje totalitarne na nowo oblicze. To niezbyt wesoła perspektywa i mam nadzieję, że się nie ziści.

wtorek, 15 września 2009

Teraz my

Wczoraj miałem spotkanie z posłem J. Palikotem na antenie TVN/TVN24 w ramach "Teraz my". Było uprzejmie, ciekawie, merytorycznie - choć relacja na stronie TVN24 nie oddaje tego, co działo się w studiu - zdecydowanie staje po stronie zwolenników in vitro, przekręcając i wyrywając przytaczane przeze mnie argumenty z kontekstu. Wbrew moim obawom okazało się, że można prowadzić merytoryczną, opartą na racjonalnych argumentach dyskusję, w której strony się różnią diametralnie poglądami, a jednocześnie odnoszą się do siebie z szacunkiem.

Dobrze, że był to program na żywo. Udało się powiedzieć kilka ważnych rzeczy, zwłaszcza odnośnie do powikłań związanych ze stosowaniem zapłodnienia pozaustrojowego. Może ktoś to usłyszał, może w kimś to zmieniło nastawienie i podjęte już decyzje.

Na marginesie dyskusji nad in vitro wyszła kwestia praw obywatelskich dla ludzi wierzących. Według posła J. Palikota (swoją drogą polubiłem go...) chrześcijańscy politycy mają prawo do swoich poglądów, ale nie wolno im wprowadzać zapisów to odzwierciedlających w życie. PRzy całym szacunku dla liberałów, brak w tym rozumowaniu logiki.

Chciałem bardzo podziękować tym wszystkim, którzy się modlili w mojej intencji w związku z tym programem, o spokój serca, trzeźwość umysłu i klarowność wypowiadanych argumentów. Jestem bardzo Wam wdzięczny.

środa, 9 września 2009

Lublin - miasto inspiracji

Dzieci wróciły do szkoły, parlament na Wiejską, za 3 tygodnie studenci wrócą na uczelnie i Lublin nabierze swojego normalnego rytmu, naznaczonego korkami rano i po południu oraz permanentnymi kłopotami w znalezieniu miejsca na zaparkowanie samochodu. Będzie jak zwykle, a my – zagonieni codziennymi sprawami – w bałaganie szarej codzienności będziemy odnajdywać komfort dobrze znanych kłopotów.

Lublin się zmienia. Kolejne miejsca pięknieją, kolejne drogi są remontowane… Ale niektóre obszary naszego codziennego lubelskiego życia zdają się wymykać tym usprawniającym tendencjom. Od ponad roku w eterze panuje cisza na temat obwodnicy miasta. Od ponad dwóch lat nie ma mowy o usprawnieniu komunikacji północ-południe (chociażby przez tunel pod Alejami Racławickimi). Podobne milczenie otula kwestię „Teatru we-w-budowie” i pomysł szybkiego tramwaju. O parkingach (zwłaszcza wokół lubelskich uczelni) lepiej nie mówić. Dobrze chociaż, że nieco miejsc parkingowych dodano dodano, legalizując dzikie parkowisko na trawnikach na ul Radziszewskiego, ale realnie rzecz ujmując, jest to przysłowiowa kropla w morzu potrzeb.

Bardzo jestem ciekaw, co się w Lublinie zmieni podczas nadchodzących miesięcy. Akcja promocyjna miasta – „Lublin: miasto inspiracji”, jakkolwiek hasło brzmi ciekawie – nie bardzo mnie do siebie przekonuje. Bo jakkolwiek projekty kulturalne są potrzebne, jeśli miasto aspiruje do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury, jednak kolejne wystawy wobec trudności wywołanych ciągnących się od kilku–nastu czy kilku–dziesięciu lat zaległości skutecznie odstrasza od siebie. To trochę tak, jakby super perfumy ktoś nosił na nieumytym ciele. Chyba lepiej się najpierw umyć i czysto poubierać, by jakoś przyjemniej uczestniczyć w imprezach kulturalnych; ale też, by w Lublinie chciało się żyć, mogło się żyć.

Żeby nie było żadnych wątpliwości: pokochałem Lublin od pierwszego z nim spotkania w 1987 roku i z dwuletnią przerwą mieszkam tu całe dorosłe życie. To piękne miasto, tętniące życiem i entuzjazmem, w znacznej mierze dzięki istnieniu tylu uczelni i dziesiątek tysięcy studentów. Chciałbym jednak, by było to miasto jeszcze piękniejsze, jeszcze bliższe człowiekowi – przyjazne dla mieszkańców i turystów, dla pracujących zawodowo i uczących się, kierowców i pieszych. I dlatego niecierpliwie czekam na realizację obiecanych przed laty usprawnień i dokończenie zaczętych przed 30 laty inwestycji. Czekam na przepływ informacji od Ratusza do mieszkańców i od mieszkańców do Ratusza. I na realne działania stąd płynące.

poniedziałek, 7 września 2009

Między ziemią a niebem

W niedzielę znowu byłem na wizji - tym razem "Między ziemią a niebem", w dwóch dyskusjach. Ciekawe, że zapowiadając gości Marek Zając wymienił wszystkich, poza mną. Czyżby zaczął mnie traktować jako współprowadzącego? Dziwne to wszystko.
Dyskusje poświęcne były najpierw kwestii ekologicznej (na ile odpowiadamy za zmiany klimatyczne) a potem kwestii predestynacji i ślepego losu. O ile z pierwszej niewiele wynikało, o tyle druga była znacznie ważniejsza, niż może się na pierwszy rzut oka wydawać. Chodzi mi o kwestię korzystania z usług wróżek.

Pismo św. wielokrotnie zwraca uwagę, że nie da się pogodzić wierności Bogu z korzystaniem z praktyk określanych dziś jako okultystyczne: wróżbiarstwa, czarów, czy wywoływania duchów. Są one "obrzydliwością w oczach Boga". Dlaczego?
- bo są odmową zaufania wobec Boga, który jest Panem historii.
- bo są próbą zapanowania nad historią
- bo są próbą wykorzystania świata duchów do własnych celów
- bo są odrzuceniem własnej wolnej woli
i co najgorsze
- są otwarciem się na działanie demonów

Można potraktować te obiekcje uśmiechem pobłażania. Można to odrzucić jako próbę zastraszania w stylu "ciemnego średniowiecza". Tak samo można odrzucić samo istnienie Boga, zmartwychwstanie Chrystusa i misję Kościoła. Moje doświadczenie kilkunastu lat posługi kapłańskiej dowodzi jednak, że zagrożenie jest jak najbardziej realne. Filmowa wizja z "Egzorcysty" nie jest wydumana czy wzięta z powietrza. Takie historie się - niestety zdarzają. Magia, czary czy wróżby nie zawsze są przejawem szarlatanerii (choć także wówczas są niebezpieczne dla życia duchowego osób uczestniczących). Demon ma władzę - ograniczoną, ale jednak - nad materią, ma znajomość naszych słabości. I on się nie bawi - jeśli daje człowiekowi korzystać ze swej mocy, to po to, by go zagarnąć dla siebie. I zagarnąwszy - łatwo nie puści.

Na marginesie całego programu zrodziła się we mnie pewna refleksja. Otóż dosyć często zdarza mi się słyszeć frazy, w których następuje pewna zbitka: Najpierw pada deklaracja w stylu "jestem wierzący (jestem katolikiem itd.)" a potem "ALE" i stwierdzenie, że robi się coś albo uznaje się coś, co pozostaje w sprzeczności z Pismem świętym i nauczaniem Kościoła. Zastanawia mnie sam fakt pojawienia się tej deklaracji, ale i to przeciwstawienie. Oznaczałoby to - zazwyczaj chyba nie do końca uświadomione - uznanie fundamentalnej sprzeczności owej deklaracji i czynu. Innymi słowy, człowiek wie, że postępuje źle, a jednocześnie sam przed sobą chce (przez zagadanie) udowodnić, że wszystko jest w porządku.

piątek, 28 sierpnia 2009

Wioleta i Róża

Matka i córka. Kobieta, której odebrano płodność i córka, której odebrano matkę. I szpital, który twierdzi, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Rzeczywiście, jeśli życie pacjenta jest zagrożone bezpośrednio, trzeba go ratować. Problem leży w słowie "bezpośrednio". Jeśli zastosowana metoda sterylizacji polegała na przecięciu i podwiązaniu jajowodów, to działanie miało charakter prewencyjny a nie stricte terapeutyczny. Innymi słowy, salpingectomia nie może być traktowana jako odpowiedź na bezpośrednie zagrożenie życia - w takich sytuacjach stosuje się usunięcie jajników i/lub macicy. Samo przecięcie jajowodów niczego nie zmienia poza odebraniem płodności. Innymi słowy skandal. Jeśli dokonało się to bez wiedzy i zgody kobiety - skandal podwójny. Nawet jeśli jej podpis widnieje pod tekstem zgody na zabieg sterylizacji, to wcale nie przesądza o jej świadomej zgodzie - wielokrotnie widziałem i słyszałem o przypadkach, w których pacjentom daje się do podpisania plik papierów z zaznaczeniem: "tu proszę podpisać, i tu.... i tu". Na pytanie o zawartość papierów, pada odpowiedź, że to rutynowy dokument o zgodę na operację. Więc specjalnie mnie nieświadpomość p. Wioletty co do treści podpisanych dokumentów nie dziwi.
No i kwestia jej córki. Odebranie matce dziecka i dziecku prawa do bycia wychowanym i KARMIONYM przez matkę to wystawianie dziecka na bezpośrednie niebezpieczeństwo, a jeśli nie niebezpieczeństwo - to na szkodę. I wszystko w majestacie prawa. Skandal.
A to Polska właśnie.

Radzę dobrze zapamiętać szpital w Szamotułach. I omijać, jak długo jego władze uznają, że wszystko jest w porządku. I mówić głośno o takich wypadkach, w Szamotułach i i w innych miejscach. I wymieniać z nazwiska lekarza, który dokonał sterylizacji. I sędziego, który rozdzielił matkę i dziecko. Nie chodzi o zemstę, ale o jasne nazwanie po imieniu zła, za które odpowiadają konkretne osoby.Bo jak musi istnieć cywilna kontrola nad armią, tak też musi istnieć społeczna kontrola nad służbą zdrowia, politykami, mediami, sądami... Nad tymi wszystkimi, którzy uważają się za nietykalnych. Bo nie można mówić, że wszystko jest w porządku, gdy niszczy się ludzi.

Na szczęście są lekarze, którzy szanują ludzi chorych. I mam głęboką nadzieję, że jest ich większość. Jak choćby ci, z Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej. I nich też trzeba mówić głośno. I docenić ich trud i wysiłek. I pełną oddania postawę służby.

Wakacje, za rok...

Nie ma jak się wybyczyć nad morzem. Słoneczko, tupot białych mew... Bez przesady, tego tupotu nie słyszałem. Morze to zdecydowanie dobry pomysł. Pływanie w falach jest niezwykle przyjemne, choć - jak mówią znawcy - bywa groźne. Niestety, po kilku dniach zrobiło się zimne, bo przyszedł jakiś dziwny prąd i temperatura spadła poniżej 10 st.C. Niefajnie. Dodatkowo się człowiek przypiekł jak kebab i musiałem "opalać" się w koszulce... Hihihihihi. Tjaaa. To nawet trochę śmieszne było. Ale też pozwalało zająć się obserwacjami plażowymi. A było co oglądać. Chłopaki grający w piłkę, by podewać opalające się dziewczyny. Nie zwracały na nich uwagi, bo... spały. :))). Latawce jak w kite-surfingu zataczające kręgi nad głową. I samolot ciągnący za sobą reklamę prezerwatywy... O, a tuż obok 3-letnie dziecko pojone piwem przez rodziców (bo gorąco). Tak mnie zatkało,.... że nie zareagowałem. Wstyd. A po drugiej stronie - rodzice sami siebie pojący piwem z tego samego powodu. W ciągu godziny każde skonsumowało przynajmniej 2 litry. No więc dzieci znudzone jak mopsy zajęły się (gdy dorośli posnęli) rzucaniem pustych butelek po piwie do morza... Na szczęście je zaraz wyciągały z wody (im temperatura nie przeszkadzała najwyraźniej). No i śmieci, nade wszystko pety po papierosach, obecne wszędzie w zastraszających ilościach. Paw w ustach pojawiał się samoistnie niezależnie od diety i pory dnia. Dobrze, że na psią kupę nie trafiłem, bo czworonogów po plaży kręciło się sporo. No i nocne kempingowe życie. Spokojne, anonimowe, bez stresu niemal. Jedynie okrzyki kibiców mojej ukochanej drużyny o 3.30 nad ranem, ogłaszające dominację zespołu w krajowej ekstraklasie (dominację, której niestety nie bardzo widać, prawdę mówiąc). Ot, folklor. I byłbym się poważnie wkurzył, gdyby nie to, że wakacyjny luz mnie do tego uniezdolnił. Więc się uśmiechnąłem i przewróciwszy się na drugi bok - zasnąłem ponownie.
Nie ma jak wakacje... Szkoda, że następne dopiero za rok.

sobota, 1 sierpnia 2009

RU-486 cd.

No i stało się, Włochy dopuściły do użycia RU-486. Poniżej przytaczam fragmenty tekstu wiadomości z agencji Associated Press, obecnej w internecie na stronach MSNBC.


ROME - Italy has approved the use of the abortion drug RU-486, capping years of debate and defying opposition from the Vatican, which warned of immediate excommunication for doctors prescribing the pill and for women who use it.
The pill is already available in a number of other European countries. Its approval by Italy's drug regulation authorities was praised by women's groups and pro-choice organizations, which say the pill will provide women with an additional, noninvasive procedure.
It drew the immediate protest of the Catholic Church, which opposes abortion and contraception.
"That's not how you alleviate human suffering, that's not how you help women, that's not how you help mankind," Monsignor Elio Sgreccia, a senior church bioethicist, said in an interview Friday with Associated Press Television News.
[...]
Archbishop Rino Fisichella, who heads the Vatican's Pontifical Academy for Life, issued a strong condemnation of abortion and the RU-486 pill in a front-page article in Vatican newspaper L'Osservatore Romano on Friday. He said the church cannot passively sit back, and insisted the ethical implications of the pill could not be overlooked.
"An embryo is not a bunch of cells," Fisichella wrote. "It's real and full human life. Suppressing it is a responsibility nobody can take without fully knowing the consequences."
Sgreccia, who called the RU-486 "not a drug, but poison," said that women taking the pill or doctors administering are automatically excommunicated under church law.
There were about 121,000 abortions on demand in Italy in 2008, according to figures provided by Italy's health authorities. That number was down 48 percent from 1982 — the year when the number peaked after the referendum upholding the abortion law — and down 4 percent compared to the previous year.
But critics of RU-486 say that taking a pill might reverse that trend because it would make interrupting a pregnancy easier. They also fear that it would be possible to avert a mandatory hospitalization policy and effectively go back to the pre-legislation days of clandestine abortions performed at home without medical supervision.
"The apparent ease of this pharmacological method will inevitably lower the level of caution and responsibility," Romano Colozzi, the only member of the agency to vote against the use of the pill, told the ANSA news agency.
Supporters say it has no significant side effects and is safe.
Gabriella Pacini, a doctor with the Woman's Life group that provides medical counseling to women, said that RU-486 "has been used for years in Europe, on millions of women and is considered safe and effective."
"Why not give Italian women a choice between pharmacological abortion and surgical abortion?" she said.
The RU-486 pill, first introduced in France two decades ago, is known chemically as mifepristone and causes an embryo to detach from the uterine wall. A second pill, misoprostol, is used afterward to cause contractions and push the embryo out of the uterus.
Doctors can declare themselves conscientious objectors and refuse to carry out abortions.
Since 2000, Italy also allows the so-called morning-after pill, which prevents a fertilized egg from implanting in the uterine wall and growing into an embryo.

Słowo komentarza
Aborcja - ani chirurgiczna, ani farmakologiczna - nie jest bezpieczna, jak twierdzą jej propagatorzy. W tym cała rzecz, że jej istotą jest zadanie śmierci dziecku, którego z jakiegoś powodu nie chce przyjąć matka. Być może RU-486 prszynosi mniej powikłań dla zdrowia matki niż inne formy aborcji, ale o bezpieczeństwie nie może być mowy, bo ona musi być niebezpieczna - inaczej nie będzie skuteczna...

Nikt nie zmusi dziś kobiety do urodzenia dziecka. Jeśli chce je zabić - zrobi to, w ten, czy inny sposób, ale ciężko grzeszy ten, kto jej to ułatwia lub wręcz do zabójstwa neinarodzonego dziecka namawia. Nikogo się też do przynależności do Kościoła nie zmusi. Jeśli ktoś nie chce być w jedności ze wspólnotą Kościoła, jeśli ma swoją wizję wiary i życia moralnego - pójdzie swoją drogą. Ekskomunika związana z grzechem aborcji (obejmująca wszystkich, którzy doprowadzili do śmierci dziecka, czy to przez bezpośrednie wykonanie aborcji, nakłanianie do niej lub w inny sposób współuczestniczyli w tym grzechu) oznacza że drogi danego człowieka i wspólnoty Kościoła się rozeszły. Ktoś jest poza wspólnotą, bo wierzy inaczej, bo myśli inaczej, bo postępuje inaczej niż Kościół. Bo do wspólnoty nie można zmusić. Albo się w niej jest, albo nie...

To dziecko ma kilkoro rodziców

Dałem się namówić "Dziennikowi" na wypowiedź.

Beata Grzybowska za pieniądze urodziła dziecko obcej parze ludzi. Teraz zapowiedziała, że będzie w sądzie walczyć o prawo do chłopca. Ks. Piotr Kieniewicz ocenia ten spór z punktu widzenia etyki katolickiej.


Klara Klinger: Kto jest rodzicem dziecka z punktu widzenia etyki katolickiej? Czy ma do niego prawo kobieta, która nie jest jego genetyczną matką, a tylko je rodziła?

PK: Sytuacja jest skomplikowana. W tym przypadku dziecko ma czworo rodziców: dawcy materiału genetycznego - choć dawczyni komórki jajowej pozostaje anonimowa - są rodzicami biologicznymi, jest żona ojca biologicznego, która chce to dziecko wychować jako swoje i jest kobieta, która fizycznie to dziecko urodziła. I każda z tych osób może czuć się rodzicem. Jednocześnie w centrum tego dramatu znajduje się dziecko, które jest automatycznie postawione w sytuacji konfliktu tożsamości. Bo nie ma możliwości, żeby określiło, kto jest moim tatą, a kto jest moją matką. Ma kilkoro rodziców i będzie zagubione.

Nie jest tak, że ktoś jest ”bardziej” rodzicem?
Trudno tak stopniować. Małżonkowie, którzy wychowują dziecko, podobnie jak przy adopcji, mogą czuć się rodzicami, bo o rodzicielstwie w pierwszym rzędzie świadczy dar miłości, którym obdarzają dziecko wprowadzając je w świat dorosłości, a nie sam fakt biologicznego pokrewieństwa. Z drugiej strony dziecko, dojrzewając w łonie kobiety, nawiązuje z nią bardzo głęboką więź fizyczną i psychiczną i to do tego stopnia, że noworodek przytulony do matki i czujący jej zapach natychmiast się uspokaja, instynktownie czuje, że to jest jego matka. Dlatego amerykańskie piśmiennictwo bioetyczne mówi, że nie ma sposobu, aby w sytuacji, o której rozmawiamy, uniknąć problemu konfliktu tożsamości.

Problemem jest tożsamość dziecka?
Tak, bo ono nie wie, kim jest i ta niepewność jest źródłem ogromnych komplikacji rozwojowych i egzystencjalnych. Ale to nie jest jedyny problem moralny. W omawianej sytuacji doszło do instrumentalnego potraktowania kobiety i dziecka. Para, która wynajęła ją, by urodziła im dziecko, tak naprawdę wynajęła tylko jej macicę, ale przecież i dziecko potraktowane zostało jak zamawiany w sklepie towar, za który się płaci i czeka na dostawę. Jest to może bardziej skomplikowane w sensie logistycznym, ale nadal jest tak, że klient płaci i klient wymaga - oczywiście w odpowiedniej jakości. Kobieta jest traktowana przedmiotowo - przez nich, ale i przez siebie. Robi to niby na własne życzenie, za swoją zgodą, ponieważ jest wolna i może to zrobić, ale narusza w ten sposób swoją godność.

Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Co by było najbardziej moralne?
Jest takie starożytne powiedzenie mówiące, że umów należy dotrzymywać. W sytuacji, kiedy ta kobieta zgodziła się oddać dziecko drugiej rodzinie, wydawałoby się, że powinna umowy dotrzymać. Ale to nie jest takie proste, tym bardziej że w grę wchodzi dobro dziecka, a ono nie jest przedmiotem, który można dowolnie sobie przekazywać z rąk do rąk. W niedawno wydanym dokumencie Kongregacji Nauki Wiary ”Dignitas personae” jest napisane, że są sytuacje, w których nie ma dobrego rozwiązania. I myślę, że to jest jedna z takich sytuacji. Każde rozwiązanie będzie dokładaniem kolejnych ran, także w wymiarze moralnym. Jest bowiem ojciec dziecka, który pozostaje ojcem, jego żona, jest matka, która urodziła i wszyscy cierpią. A dziecko zostało zranione na całe życie niezależnie od tego, co się dalej będzie działo.

Ale jakoś się trzeba zachować.
To małżeństwo czuje się rodzicami, a kobieta - matką i te uczucia są zrozumiałe. Ale ja nie jestem w stanie powiedzieć, czy oni mają odpuścić, czy ona.

A gdyby pani Beata przyszła po radę do księdza?
Obawiam się, że bym jej powiedział, że w tej chwili nie ma dobrego rozwiązania, ale jest to konsekwencją wcześniejszych niemoralnych decyzji i działań. W ludziach jest często przekonanie, że zawsze coś się da zrobić. Kiedy jednak mówimy o moralności ludzkiego postępowania, są sytuacje uniemożliwiające wyjście z zaułka niegodziwości. Każde kolejne działanie będzie pociągało za sobą eskalację zła. W tej chwili jedyna wskazówka dla niej, która mi się nasuwa, to rozpoznanie, co jest dobre z punktu widzenia dziecka. Ten dramat zrodził się z grzechu i jest konsekwencją grzechu. Nie wolno o tym zapominać. Z czysto ludzkiego punktu widzenia wiem, że to dramatyczna sytuacja i szczerze współczuję wszystkim – począwszy od dziecka po wszystkich rodziców, którzy sami się zawikłali w ten gordyjski węzeł. Ale niestety dobrego rozwiązania z tej sytuacji nie ma.

piątek, 31 lipca 2009

RU 486

Wiadomość pochodzi z dzisiejszego anglojęzycznego serwisu ZENIT:


Ministerstwo Zdrowia Włoch: 29 zabitych przez RU-486

Rzym, Włochy, 40 lipca 2009 (Zenit.org).-
Włoskie Ministerstwo Zdrowia podało, że 29 kobiet zmarło z powodu zażycia "the morning after pill", znanej również jako antykoncepcja po stosunku, Plan B, RU-486. Eugenia Roccella, podsekretarz w ministerstwie zdrowia, wskazała na statystyki, odnośżac się do planów Włoskiej Agencji Farmaceutycznej (AIFA), która chce zaaprobować sprzedaż medykamentu. Deklaracja Roccelli opublikowało dzisiejsze L'Osservatore Romano. Urzędniczka ujawniła, w jaki sposób uboczne efekty działania RU-486 spowodowały te zgony. Niemniej jednak AIFA dąży do wprowadzenia środka na rynek. Ostateczna decyzja ma zostać podjęta - wedle oświadczenia Roccelli - w piątek, niezależnie od wciąż toczonych rozmów między AIFA a Ministerstwem Zdrowia. Środek (RU-486) nieustannie wzbudza kontrowersje na całym świecie, choiaż niektóre rządy udostępniają go w szerszym zakresie bez większego nadzoru. W Stanach Zjednoczonych Urząd Żywności i Leków zaaprobował w tym miesiącu sprzedaż "Plan B One-Step" bez recepty osobom w wieku od 17 roku życia.

czwartek, 30 lipca 2009

Wywiad z Rocco Butiglione


Dziś rano znalazłem w internecie wywiad z Rocco Butiglione, przeprowadzony przez "Friday Fax", internetowe "czasopismo" wydawane przez C-FAM Catholic Family & Human Rights Institute. Zaciekawił mnie i w napadzie twórczym postanowiłem go przetłumaczyć i udostępnić w języku polskim. Przepraszam za wszelkie niedoskonałości tłumaczenia, ale robiłem je na szybko. Oczywiście, można przeczytać ten wywiad w oryginale...

Friday Fax: Pana ostatnie wypowiedzi na temat aborcji wywołały wiele zainteresowania…

Rocco Butiglione: Rzeczywiście, zrobił się bałagan! Uporządkujmy to…

FF: Dobrze. Mówi się, że dzięki Panu przeszła przez włoski parlament 15 czerwca 2009 inicjatywa w kwestii przymusowej aborcji. Czy może Pan wyjaśnić o co w niej chodziło i jakie ma znaczenie?

RB: Proszę mi najpierw pozwolić powiedzieć kilka słów odnośnie życia nienarodzonego jako pewne tło. We Włoszech mieliśmy w 1981 roku referendum, i my, obrońcy życia, przegraliśmy 68 do 32%. To była ogromna porażka. Musi Pan zrozumieć, że sytuacja we Włoszech była zupełnie inna niż w USA. W Stanach Zjednoczonych aborcja została narzucona Amerykanom przez wyrok Sądu Najwyższego Roe vs. Wade. Ludzie nigdy nie głosowali za aborcją. We Włoszech ludzie wybrali aborcję w sposób wolny – ogromna porażka w sprawie życia.W następnych latach mieliśmy ogromne zmaganie i sytuacja się poprawiła. Papież Jan Paweł II miał wielki wpływ na kulturę. Mieliśmy referendum w sprawach bioetycznych kilka lat temu, dotyczące badań na embrionach, i wygraliśmy, choć nikt się tego nie spodziewał – tak naprawdę to nie my wygraliśmy, ale Duch Święty! Teraz wiemy jednak, że jeśli byłoby kolejne referendum w sprawie aborcji, moglibyśmy przegrać. Nie tak bardzo jak w 1981 roku, ale jednak przegrać.Z drugiej strony, chociaż nie ma większości opowiadającej się za zakazem aborcji we Włoszech, jest większość, która uważa, że aborcji jest zbyt wiele, i że coś powinno się uczynić dla jej ograniczenia.Podjęliśmy kilka inicjatyw. Jedna z nich dotyczy tego, jak późno można dokonać aborcji. Chociaż od strony filozoficznej wiemy, że embrion jest człowiekiem, nie ma zgody w kwestii zakazu aborcji we wczesnych stadiach ciąży. Ale ludzie uważają, że aborcja płodu starszego niż 20 tygodni jest nieakceptowana. Chcemy więc uchwalić zakaz aborcji po 20 tygodniu ciąży.Chcemy też wprowadzić w życie elementy istniejącego prawa, które mają znaczenie dla przeciwdziałania aborcji.

FF: A to, co się działo 15 czerwca w parlamencie?

RB: To było tło dla inicjatywy, która przeszła w parlamencie 15 czerwca. Będziemy dążyć do uchwalenia przez Zgromadzenie Ogólne ONZ rezolucji zakazującej aborcji jako instrumentu kontroli demograficznej. To ciąg dalszy walki Stolicy Apostolskiej na Międzynarodowej Konferencji Demograficznej w Kairze w 1994 i Pekińskiej Konferencji Kobiet w 1995.W niektórych częściach świata, szczególnie w Chinach, aborcja jest przymusowa i trzeba mieć pozwolenie na drugie dziecko. Ale także w innych częściach Azji, w Afryce, a nawet w Ameryce Łacińskiej, widzimy szantażowane matki. Programy, które mówią: „Day wam chleb, ale tylko jeśli zaakceptujecie aborcję”. I widzimy, że robią to agendy ONZ, które finansują te programy.Powstał więc pomysł, by dążyć do uchwalenia rezolucji ONZ zakazującej przymusowej aborcji. Toaka rezolucja powinna zjednoczyć zwolenników „pro-choice” i „pro-life”. To, co się dzieje w Chinach jest zarówno przeciwko wolnemu wyborowi jak i dziecku. Matka chce bronić życia dziecka, ale wolność wyboru jest zniszczona, tak jak życie dziecka.Więc spróbowaliśmy uchwalić rezolucję w parlamencie włoskim i wbrew wszelkim oczekiwaniom – udało się.

FF: Osiągnęliście consensus?

RB: W większości, zwolennicy „pro-choice” nie głosowali za naszą propozycją, chociaż niektórzy tak. Ale nie głosowali przeciwko nam. Większość się wstrzymała, co nie jest złe.A teraz rozpoczynamy światową kampanię, by wprowadzić tę inicjatywę na Zgromadzenie Ogólne ONZ. By to osiągnąć, chcemy zjednoczyć zwolenników wyboru i obrońców życia – chociaż, by być tu klarownym – nikt nie rezygnuje z wyznawanych zasad. Obie strony będą nadal walczyć ze sobą w innych kwestiach, ale przynajmniej w tej jednej będziemy zjednoczeni.

FF: Wspomniał Pan światową kampanię. Może Pan wyjaśnić, czego spodziewa się Pan w Parlamencie Europejskim, gdzie Carlo Casini wystąpił z podobną inicjatywą?

RB: Pracujemy w tej chwili nad projektem w Parlamencie Europejskim, pod przewodnictwem Carlo Casiniego, z udziałem Magdi Cristiano Allam. Także w Radzie Europy, gdzie prym wiedzie Luca Volontè, członek mojej partii. Byłem już w Polsce szukając poparcia społecznego i planuję podróże po całej Europie. Będziemy też szukać przynajmniej życzliwej neutralności Stanów Zjednoczonych.

FF: mówiąc o USA, co Pan osiągnie?

RB: Sam jeszcze nie wiem. Wiemy, że potrzebny jest pozytywny kontakt z administracją Obamy. Obama obiecał Ojcu świętemu, że coś zrobi dla redukcji aborcji.Z drugiej strony, wiem, że jest walka o życie w USA i nie chcę w żaden sposób zaszkodzić obrońcom życia w ich zmaganiu. Chcę z nimi rozmawiać i uzyskać ich poparcie. Chcę także zapewnić obrońców życia, że nie poddamy się w walce o życie choćby jednego dziecka. Nie poddajemy się, nie dokonujemy kompromisu, akceptując zabójstwo niektórych nienarodzonych dzieci, w zamian za ocalenie innych. Tego nie robimy, i nie odwracamy się od naszych zasad.

FF: Kiedy Pan przyjedzie do USA?

RB: Jeszcze nie wiem. Spotkam się w sierpniu we Włoszech z grupą przyjaciół, w tym z byłą ambasador USA przy Stolicy Świętej Mary Ann Glendon, i przedyskutujemy, jakie rozwiązanie jest najlepsze.

FF: Naprawdę jest możliwe jakieś porozumienie?

RB: Jest tylko niewielki obszar, w którym zwolennicy wolności wyboru i obrońcy życia mogą się zjednoczyć we wspólnej walce – tam, gdzie wolność kobiety jest zniszczona, podobnie jak życie dziecka. Nie sądzę, bym musiał prawdziwych zwolenników „pro-choice” jakoś przekupywać, by ich skłonić do wspólnej z nami walki. Jeśli rzeczywiście, jak twierdzą, są nie za aborcją, ale za wolnością wyboru, mają szansę by to udowodnić dołączywszy do nas.Jeśli nie, to znaczy, że nie są zwolennikami wolności wyboru ale ale zwolennikami aborcji. Lubią aborcję. Nie uważają, by ludzkie życie należało wspierać, ale że trzeba zmniejszyć rozmiary ludzkiej populacji wszelkimi dostępnymi metodami.Ta inicjatywa zmusza także ludzi do jednoznacznego opowiedzenia się po którejś ze stron. Dotąd określenie „pro-choice” mogło być przykrywką narodowosocjalistycznej ideologii „etyki łodzi ratunkowej”: Ponieważ jest zbyt wielu ludzi na ziemi, każdy środek redukujący populację można zaakceptować. Widzimy, że w krajach trzeciego świata aborcja jest znacznie bardziej okrutna i znacznie szerzej obecna, niż w krajach Zachodu.Tak więc teraz można będzie zobaczyć, czy jest szansa na jakieś porozumienie.

FF: Jak Pan wie, niektórzy obrońcy życia wyrazili obawy odnośnie do tego poszukiwania wspólnej płaszczyzny, jakoby mogło to być argumentem w dłoniach tych, którzy chcą podzielić ruch obrońców życia.

RB: Tak, popełniłem bluźnierstwo!

FF: Co Pan sądzi o tych niepokojach?

RB: Sądzę: „Dlaczego nie?” Mogę zrozumieć sprzeciw wobec kompromisu, gdzie jedni twierdzą, że aborcja jest zła, a inni, że jest dobra. Nie akceptuję tego w żadnym razie. Ale też tego nie robimy.To, o co chodzi, odnosi się do pewnej grupy aborcji – i tylko do niej – w tej kwestii obie strony będą zjednoczone w potępieniu ich jako złych. W odniesieniu do innych aborcji, nadal będziemy twierdzić, że są one złe, podczas gdy druga strona będzie mówić, że można je zaakceptować. Spieraliśmy się w przeszłości i będziemy to robić nadal.Ostatecznie, uważam, że nasza pozycja w krajach Zachodu uległa wzmocnieniu poprzez inicjatywę potępiającą wymuszoną aborcję, ponieważ w sposób jasny pokazała, iż płód nie jest częścią ciała kobiety, a także jednoznacznie pokazała, że aborcja jest złem moralnym. Nie jest ścigana, ale jest złem moralnym. W tym sensie, to wszystko wzmocniło naszą pozycję, chociaż od strony prawnej nic się nie zmieniło.

FF: Myśli Pan, że było „błędem” bronić życia nienarodzonego dziecka, nawet ta, gdzie matka chce dokonać aborcji, jak to doniosły środki przekazu?

RB: W tym jednym punkcie przekręcono moją wypowiedź, a raczej wyrwano ja z kontekstu, co zaowocowało błędnym wrażeniem. Powiedziałem, że należy bronić życia dziecka, nawet wbrew matce. Należy to robić, choć to bardzo trudne, być może niemożliwe. Musimy bronić prawa dziecka, ale także wzmacniać wolność matki, dając alternatywy kobietom, i wierząc, że im bardziej kobieta będzie wolna, tym mniej prawdopodobnym będzie akceptacja śmierci jej dziecka.

FF: Ale czy było „błędem” sprzeciwić się depenalizacji aborcji?

RB: Moje stanowisko uproszczono. Nie powiedziałem, że źle jest szukać obrony prawa dziecka przez użycie kodeksu karnego. Tego nie powiedziałem. Życie dziecka powinno być bronione na wszelki możliwy sposób. Czy łącznie z prawem karnym? Oczywiście, że tak – tam gdzie jest to możliwe. Ale nie jest to możliwe w dzisiejszych Włoszech, tak więc musimy polegać na innych środkach. Musimy zdać sobie sprawę, że nie ma zgody na całkowity zakaz aborcji.Inną sprawą jest, że zbyt mocno polegaliśmy w przeszłości na sankcjach karnych. To tylko jeden z elementów strategii obrony życia, ale nie element jedyny. I powtarzam, jeśli nie usuniemy przyczyn prowadzących tak wiele kobiet do aborcji, nie wygramy naszej bitwy przeciw aborcji. Nie wygramy naszej bitwy z aborcją opierając się tylko na sankcjach karnych.

FF: Co by Pan powiedział liderom politycznym z innych krajów, zwłaszcza z obu Ameryk, gdzie istnieje ogromny nacisk z agend ONZ, organizacji pozarządowych, by dokonać całkowitej depenalizacji aborcji. Ostatnio widzieliśmy, jak Amnesty International zaatakowała Nikaraguę za prawa chroniące życie…

RB: Powiedziałbym im Brońcie prawa przeciwnego aborcji i natychmiast uzupełniajcie je prawem broniącym macierzyństwa. W przeciwnym razie prędzej czy później nacisk będzie tak silny, że Was pokona. Jeśli jednak uzupełnicie je dobrym prawem dla matek, uda się Wam te prawa zachować. Nie można wsparcia matek przeciwstawiać prawno karnej ochronie życia dziecka. To są dwie części jednej strategii broniącej życia. Zawsze lepiej jest mieć dwie nogi. Oczywiście, jeśli ktoś ma tylko jedną nogę, musi się nauczyć chodzić z tą jedną. Nie jest to niemożliwe, ale też nie jest łatwe.

FF: Ale nawet jeśli odpowie się na potrzeby matek, czy to powstrzyma drugą stronę przed naciskiem w kierunku legalizacji aborcji? Przecież w Nikaragui, gdzie prawo chroniące życie nienarodzone zostało wzmocnione, zgodnie ze statystykami Ministerstwa Zdrowia odsetek śmiertelności wśród matek się zmniejszył. Tym niemniej ogromna presja jest wywierana na organy legislacyjne w kierunku depenalizacji aborcji.

RB: W pewnym stopniu zawsze będzie się atakowanym, ponieważ istnieje lobby proaborcyjne, które nie jest zainteresowane wyborem kobiet, które w gruncie rzeczy w ogóle nie jest zainteresowane kobietami. To ludzie fanatycznie przekonani, że światowa populacja powinna zostać zmniejszona wszelkimi dostępnymi metodami. Jeśli mogliby tego dokonać poprzez rzeź niemowląt, zgodziliby się i NATO. Zawsze trzeba być przygotowanym na atak.Trzeba jednocześnie myśleć pozytywnie. Każdy naród musi opracować strategię obrony życia, odpowiednią do potrzeb tego narodu. Nie stawiamy Włoch jako wzorca, bo wiemy, że nawet jeśli dana strategia może odnieść we Włoszech sukces, oparta jest na roztropnym osądzie dzisiejszej sytuacji politycznej w naszym kraju. Jutro sytuacja może się zmienić, tak samo mogą zaistnieć różnice pomiędzy różnymi krajami. Trzeba nam zrozumieć, że sposób, w jaki toczymy bitwę o życie musimy dostosować do różnorodnych kultur i sytuacji społeczno-politycznych. We Włoszech, mamy nadzieję za 10-15 lat będziemy mieli większość „pro-life”, której nie mamy dziś – jeśli dziś podejmiemy dobre decyzje.Tak więc, jeśli ktoś żyje w kraju, gdzie większość jest „pro-life”, przyjmie jedną strategię. Tam, gdzie się jest w mniejszości – trzeba zawierać sojusze.Ideałem jest mieć ochronę prawną życia dziecka i dobre prawo dla matek.

FF: Biorąc pod uwagę różnice w każdym kraju, czy ma sens budowanie sieci powiązań w celu „redukcji ilości aborcji”, skoro może to podciąć wysiłki obrony życia w niektórych krajach?

RB: Oczywiście, że potrzebujemy takiej sieci powiązań, chociaż to, co robimy w jej ramach może się różnić w poszczególnych krajach. Kiedy mówię o sieci powiązań, myślę o wysiłkach w celu zbudowania koalicji w Kairze i Pekinie, gdzie trzeba mieć sojuszników, by skutecznie walczyć na poziomie globalnym. Tak więc walczymy o życie na dwóch poziomach – lokalnie i globalnie. Z jednej strony trzeba opracować lokalną strategię, ale z drugiej trzeba pamiętać, że kwestia aborcji dotyczy całej ludzkości.

FF: Zmarły Jan Paweł II był Pana bliskim przyjacielem. Czy kiedykolwiek rozmawialiście o napięciu pomiędzy pragmatyzmem a zasadami w budowaniu Kultury Życia?

RB: Oczywiście. Nigdy nie wolno popierać stanowiska, która jest wewnętrznie niegodziwa. Nie wolno wspierać projektu prawa, które poświęca życie choćby jednego dziecka. Można poprzeć projekt, który chroni życie niektórych dzieci, nawet jeśli ta ochrona nie obejmuje wszystkich. Ocala się tych, które można ocalić, a jednocześnie nie wyraża się zgody na śmierć tych, których ocalić nie sposób. W naszej włoskiej sytuacji można podać konkretny przykład. Niektórzy przedstawiciele „pro-choice” byli gotowi głosować za uchwałą, jeśli byśmy ogłosili, że potępiamy przymusowe aborcje, ale popieramy dobrowolne. Odpowiedzieliśmy: nie możemy. I oni nie poparli projektu, a tylko się wstrzymali.

FF: Wracając do pytania o płaszczyznę porozumienia z administracją Obamy, czy uważa Pan, że zrobił wystarczająco wiele, by uspokoić obawy obrońców życia w USA, że ich Pan nie porzuci?

RB: Trzeba powiedzieć jasno, bo łatwo jest w prasie złamać jedność ruchu obrony życia, że oczywiście, chcę być w stanie w przyjazny sposób rozmawiać z administracją Obamy – wiem, że jest to bluźnierstwo dla wielu zwolenników „pro-life” w USA! Ale z drugiej strony chcę być dobrze przez amerykańskich obrońców życia zrozumiany i nie chcę burzyć łączącej nas jedności.Obrońcy życia w Ameryce powinni zrozumieć, że jako obywatele USA mogą mówić w sposób wolny w swoim kraju, i mogą powiedzieć rzeczy, których obcokrajowiec powiedzieć nie morze, zwłaszcza obcokrajowiec, który będąc politykiem w innym kraju, chce uzyskać poparcie rządu Stanów Zjednoczonych dla ważnej inicjatywy „pro-life” w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ.

FF: Jak rozumiem, nie chce Pan odpowiedzieć na pytanie, czy wierzy Pan, czy Prezydent Obama rzeczywiście chce zredukować liczbę aborcji…

RB: Mogę odpowiedzieć następująco: mogę tylko mieć taką nadzieję.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Stary dobry Rubik

Wiem, że Rubik nie ma w Polsce dobrej prasy, ale ja go lubię. Nadal mi żal rozpadu teamu z Książkiem, ale muzyka została i ma się dobrze. Tak przynajmniej zapowiada się nowy album Santo Subito - Cantobiografia Jana Pawła II. I nie obchodzi mnie, że malkontenci będą gadać. Zawsze gadają. W Polsce ludziom zawsze się rzuca kłody pod nogi albo wiatrem po oczach dmucha (najlepiej z piaskiem). Ta piosenka bardzo mi się podoba. Zwykłością, pogodą melodii i ładnym tekstem Jacka Cygana.

niedziela, 19 lipca 2009

Proces

Dostałem maila o pewnym procesie. Karnym, choć z prywatnego oskarżenia. A tak naprawdę jest to kolejny atak na chrześcijan i wszystkich, którzy bronią życia nienarodzonych dzieci. Poszło o zdanie, w którym Janna Najfeld mówi, iż Wanda Nowicka jest na liście płac międzynarodowego koncernu promującego antykoncepcję i aborcję (chodzi zapewne o Planned Parenthood, choć nazwa nie pada). Zresztą, posłuchajcie sami...




Były podobne ataki, oskarżenia i procesy sądowe, kierowane wobec organizatorów wystaw, ukazujących prawdziwe oblicze aborcji. Trudno oczekiwać, by coś w tym względzie się miało zmienić. Natomiast świadków Ewangelii Życia trzeba bronić z całą mocą, zarówno w sferze duchowej - modlitwą - jak i społecznej. Nie wolno zabijać dzieci!

Zapraszam zatem wszystkich na stronę procesu p. Joanny Najfeld. Trzeba jej pomóc.